„Lot nad kukułczym gniazdem”, który w Teatrze Nowym w Poznaniu wyreżyserowała Maja Kleczewska, podporządkowany został przyjętej tezie, co niemal zawsze – jeśli zdarza się w zorientowanych na realizację programowych założeń reinterpretacjach kanonicznych tekstów – działa na niekorzyść spektaklu. Reżyserka i pracujący z nią współautor adaptacji powieści Kena Keseya, dramaturg Damian Josef Neć zaskoczyli osoby znające ich dorobek, wpisując swoje przedstawienie w nurt krytyki radykalnego feminizmu. Jego przeciwnicy nawet „etykę troski” traktują jak formę przemocy. Być może teatralne twórczynie i twórcy chcieli zasygnalizować deficyt narzędzi krytycznych, odrzucanych przez – czasem zacietrzewioną – drugą stronę dyskusji. Może chcieli wyrazić swój dystans wobec wszelkich form ideologicznego zaślepienia. Jednak źle skalibrowali cel – w tworzonym przez nich świecie jedynym źródłem systemowej opresji są wystąpienia przeciwko fantomowemu szowinizmowi i „dziadocenowi”, trudno więc uniknąć wrażenia, że spektakl Kleczewskiej jest artystyczną polemiką z tymi, którzy występują przeciwko porządkowi patriarchalnemu. W efekcie jego twórczynie i twórcy zajmują pozycje obrończyń i obrońców zastanego status quo. Wrażenie tęsknoty za stereotypami determinującymi płcie staje się w ten sposób najwyraźniejszym elementem autorskiej interpretacji adaptowanej przez nich powieści.
Prezentowany na scenie świat oddziału szpitala psychiatrycznego przypomina rezerwat. A może nawet cyrk, który, jak wiadomo, nie jest śmieszny dla zwierząt. Ich los w naturalny sposób wyzwala współczucie wielu wrażliwych osób. Za szybą, która przez niemal cały spektakl oddziela przestrzeń gry od widowni, pielęgniarki tresują ostatnich przedstawicieli ginących gatunków, nazywanych przez nie – jak Wódz Bromden (Janusz Grenda) – „przemocowymi chujami” i „dziadersami z folwarcznym mentalem”. To oni są tu ofiarami przemocy, choć nie wydają się niczemu winni. Pozbawieni własnej woli, „wykastrowani” terrorem, elektrowstrząsami i groźbą lobotomii, podporządkowują się woli pielęgniarek i ich matriarchalnej postawie. Na każde wspomnienie własnych żon (Harding – Filip Frątczak) czy matek (Billy Bibbit – Bartosz Włodarczyk) ogarnia ich strach. Poznański „Lot” można postrzegać jak przestrogę przed niebezpieczeństwem zdominowania kulturowego dyskursu przez feministyczną cancel culture, która wycina przedstawicieli jednego gatunku/płci, nie oglądając się na ich realne przewinienia. To głos artystycznego sprzeciwu wobec dążeń ku zmianom mającym definitywnie odsunąć, wymazać, zastąpić i wytępić nie tylko tych, którzy – niczym dinozaury – jeszcze niedawno rządzili światem, ale też tych, którzy w jakikolwiek sposób ich przypominają.
Czy Kleczewska sugeruje, że pozycja i władza „mizoginów” powinny zostać utrzymane? Skłonny byłbym uznać, że raczej zaznacza zdanie odrębne, zdając sobie sprawę z krzywd, jakich doznawać mogą osoby oznaczone taką i podobnymi jej etykietkami. Równocześnie jednak trudno mi oprzeć się wrażeniu, że poznański spektakl nawiązuje do powszechnej dzisiaj, nie tylko w środowisku teatralnym, krytyki Moniki Strzępki, której działania na stanowisku dyrektorki warszawskiego Teatru Dramatycznego okazały się nie tylko nieadekwatne wobec formułowanych przez nią feministycznych manifestów, ale powszechnie uznawane są za naznaczone brzemieniem bezwzględności, ideologicznego zaślepienia, domniemanej autorytarności i braku komunikacji. Na pochyłe drzewo wszystkie kozy skaczą. A może – jak sugeruje jedna z największych atrakcji najnowszego przedstawienia Kleczewskiej (której nie opiszę, powstrzymując się od spojlerowania) – również alpaki. Nie podejrzewam tej reżyserki o małostkowe intencje. Przypomnę tylko, że w udzielonym Magdalenie Rigamonti wywiadzie opublikowanym pod koniec października w Onecie Strzępka nie tylko dokonała niezamierzonej autokompromitacji, ale także krytycznie wypowiedziała się na temat poziomu edukacji w Akademii Teatralnej, gdzie dzisiaj Kleczewska naucza, a jeszcze niedawno pełniła funkcję dziekany kierunku reżyseria. Skoro „Lot nad kukułczym gniazdem” nie jest wewnątrzśrodowiskową polemiką, można postrzegać go jako sprzeciw wobec – tnącej na ślepo i bez opamiętania – brzytwy feministycznej cancel culture.
Wywrotowość książki Keseya wynikała z możliwości łączenia opresji, jakiej poddani są przedstawieni na jej kartach pacjenci szpitala psychiatrycznego na oddziale nadzorowanym przez bezwzględną Siostrę Ratched, i sprzeciwu wobec niej z systemowym zniewoleniem społeczeństw, które w latach 60. ubiegłego wieku dojrzewały do kontrkulturowego buntu. Autor wydanej po raz pierwszy w 1962 roku powieści nie wyeksponował wprawdzie dyskryminacji ze względu na płeć, jednak Kleczewska i Neć bez większego trudu mogli odnaleźć w jej treści przesłanki sprzyjające ich interpretacji. Główny bohater „Lotu…” – Randle Patrick McMurphy – choć jest nadpobudliwym, agresywnym osiłkiem, seksistą i hazardzistą, szczególnie ceni wolność, o którą gotów jest walczyć (nie tylko dla siebie) bez względu na ponoszone ryzyko. Jednak czy rewolucja, którą stara się zainicjować McMurphy swoją niezgodą wobec siostry oddziałowej, może być postrzegana przez pryzmat płci obojga antagonistów? Kleczewska sprytnie unika takiej jednoznaczności, w roli buntownika obsadzając Danielę Popławską.
W spektaklu Teatru Nowego Pat McMurphy to kobieta. Ta zmiana jest znacząca nie tylko dlatego, że potencjalnie mogłaby wytrącać oręż z rąk zwolenników i zwolenniczek perspektywy feministycznej, gotowych krytycznie odnosić się do domniemanej obrony patriarchatu. Przed laty Popławska na tej samej poznańskiej scenie zagrała Siostrę Ratched. W sławnym, robiącym na mnie wtedy niemałe wrażenie spektaklu kanadyjskiego reżysera Dela Hamiltona (jego asystentem był wówczas obecny dyrektor artystyczny Teatru Nowego Piotr Kruszczyński), którego premiera odbyła się w 1996 roku, ta wspaniała aktorka kreowała postać złowrogiej i bezwzględnej strażniczki systemu. Biegunowa zmiana powierzonej jej po 27 latach roli wzmacnia sugestię, że przez ten czas wektor opresji uległ diametralnemu odwróceniu.
Prezentacja pani McMurphy podczas sesji terapeutycznej w spektaklu Kleczewskiej wzbogaca zakres wskazywanych w powieści przewinień tej postaci – do pijaństwa, napaści z pobiciem oraz naruszenia nietykalności cielesnej policjantów dopisano udział w protestach i manifestacjach. Skojarzenie wydaje się oczywiste – czyżby w protestach kobiet, które przetaczały się przez Polskę od jesieni 2016 roku, brały udział pospolite przestępczynie: prawdziwe wiedźmy i terrorystki, jak chcieliby je widzieć prawicowi komentatorzy? Niezależnie od tego, czy bohaterka Popławskiej jest taką osobą, czy jednie ofiarą systemu przypisującego jej niepopełnione winy, coś w tym repertuarze zgrzyta. Postać w swobodnym, kolorowym stroju, z rastafariańską czapką na głowie (kostiumy Konrad Parol) pozbawiona zostaje części charyzmy i buty, a także – wspominanej przez innych pacjentów i budzącej ich podziw – nie tylko dosłownej, ale i metaforycznej wielkości. Powieściowy osiłek w cyklistówce i skórzanej kurtce zamieniony został w swawolną kobietę-trefnisia. Płeć wydaje się tu jednak tylko maską – nie wpływa na zmniejszenie zainteresowania pani McMurphy sportem i hazardem, nie powstrzymuje jej przed klepaniem pielęgniarek po tyłkach ani nie zawstydza jej, kiedy pokazuje innym pacjentom talię kart przedstawiających różne seksualne pozycje. Zmiana biologicznej, ale nie kulturowej płci protagonisty odnosi tylko połowiczny skutek. Kąśliwy dowcip nie równoważy braku zwierzęcej siły tej postaci, która w konfrontacji z programowym opanowaniem Siostry Ratched mogłaby krzesać iskry – jak działo się w spektaklu Hamiltona, o filmie Miloša Formana nie wspominając. Kleczewska zrealizowała inne przedstawienie. I na czym innym się w nim skupiła.
Intonacja Antoniny Choroszy w roli Ratched sugestywnie oddaje wyrachowanie granej przez nią postaci. Jednak z czasem (przedstawienie trwa ponad dwie godziny) jej oponowany głos nuży monotonią. Pozornie wyrozumiała używa języka terapeutycznego, przy okazji go ośmieszając. Na żarty i prowokacje McMurphy’ego odpowiada gotowymi formułkami. Stwierdza na przykład, że ironia i sarkazm to często formy ukrytej przemocy. Mówi o empatii i bezpieczeństwie, równocześnie deklarując – oczywiście na wyrost – że wierzy kobietom, „wszystkim i w każdych okolicznościach”. Podobna retoryka pojawia się w ustach podległych jej pielęgniarek. Jedna z nich (Maria Bruni) w uniesieniu wykrzykuje, że mężczyźni to gwałciciele i bezmózgie kreatury wychowywane na władców wszechświata. Inna (Oliwia Nazimek) stwierdza, że „dopiero wtedy, kiedy kobiety będą bardziej cenione od mężczyzn, uzyskamy prawdziwą równość”. Wtedy – dodaje – będzie można zacząć spłacać dług, który mężczyźni zaciągają od tysięcy lat. Ta sama postać potwierdza swoją niechęć do mężczyzn w nieumocowanym fabularnie monologu przypominającym fałszywy manifest wojującego matriarchatu, który skanduje stojąc w oknie dyżurki. Wzmocnionym, podbitym złowieszczym echem głosem stwierdza, że kobiety, które nie są feministkami, nie są kobietami. Z kolei wszyscy mężczyźni, którzy nie zgadzają się z feministkami to według niej mizogini. Piętnuje męskie popędy, testosteron, gwałty i agresję. Niesłusznie? Taka, krytyczna refleksja pojawia się, kiedy wzywa „chorych strażników patriarchatu” do przebudzenia. Najpierw stwierdza, że potrafi zobaczyć ich przemocowe myśli, by w kolejnym zdaniu wychwalać agresję kobiet. Szach-mat. Histeryczna feministka strzela do własnej bramki, potwierdzając najgorsze stereotypy odnoszące się do osób takich jak ona.
Wspominając spektakl w Teatrze Nowym odczuwam zawód, jednak jego najważniejsza przyczyna nie wiąże się z krytyką feminizmu. Jego przyczyną jest fakt, że rozgrywka, którą na scenie toczy sowizdrzał McMurphy z monotonną Ratched i jej krzykliwymi popleczniczkami, nie tworzy mocnego kośćca tego przedstawienia. Pozorowana feminizacja protagonisty pozbawiła go przebojowości. W efekcie „Lot nad kukułczym gniazdem” Kleczewskiej jawi się jako obraz kolejnych, podobnych do siebie dni na oddziale zamkniętym, a nie wizja możliwego przesilenia i klęski potencjalnej rewolucji. Nie udało się w przekonujący sposób wytworzyć nawet pełnej napięcia atmosfery oczekiwania na wizytę prostytutki – Candy Starr – i przyjęcie z jej udziałem. Sytuacji nie ratuje – pełen wdzięku i oryginalności – taniec pacjentów podczas trwania tej imprezy. Rezygnacja McMurphy z zaplanowanej ucieczki nieszczególnie zaskakuje, ponieważ jej zapowiedź nie została adekwatnie wyeksponowana, a akt miłosierdzia, na który w finale zdobywa się Wódz, nie wybrzmiewa tak mocno, jak mógłby, chociaż towarzyszy mu dobrze skomponowana muzyka Cezarego Duchnowskiego.
Osłabienie głównych postaci mogło przesunąć punkt ciężkości, służąc ekspozycji męskich bohaterów, granych przez aktorów Teatru Nowego. Różnorodność pacjentów stwarzała szansę na stworzenie całej plejady wspaniałych ról. W ogólnym nadmiarze zmieszanych wrażeń, spośród kreacji drugiego planu (obok zaskakujących, feminofaszystowskich manifestów pielęgniarek) w pamięci utkwiły mi jedynie role Łukasza Chrzuszcza (nadpobudliwy i łatwowierny Cheswick) oraz Gabrieli Frycz, świetnie oddającej zmienne nastroje Doktor Spivey.
Osobną wartość i znaczenie ma w przedstawieniu Kleczewskiej kreacja Candy Starr. Grający tę przyjaciółkę McMurphy’ego Jan Romanowski występuje w damskich strojach, kreując postać transseksualnej prostytutki. To jedyna postać odpowiadająca utwierdzonym kulturowo, stereotypowym oczekiwaniom wobec kobiet. Jest nie tylko atrakcyjna, zalotna i opiekuńcza, ale potrafi także mówić o uczuciach. Zanim pozbawi dziewictwa pełnego wdzięku, lękającego się własnej matki i jąkającego się Billy’ego Bibbita, zaśpiewa mu „Kołysankę dla okruszka” Agnieszki Osieckiej i Seweryna Krajewskiego. Feministyczna, wyszkolona terapeutycznie empatia Ratched nie wystarczy, by zaakceptować taką osobę. Tymczasem to jedyna postać, która wnosi do spektaklu przekonujący ładunek subwersywnej wywrotowości. Kiedy Ratched w uniesieniu nazywa ją „męską kurwą”, Starr odpowiada jej słowem spoza patriarchalnego porządku – „seksworkerka!”.
Atutem poznańskiego przedstawienia jest też scenografia Zbigniewa Libery, który zamknął dwa sceniczne plany – oddziałową świetlicę i wytapetowaną dyplomami dyżurkę pielęgniarek – niczym pudełko w pudełku. Daje to ciekawe możliwości operowania światłem i wytwarzania specyficznej atmosfery. Kolory i mgła, która powraca podczas bełkotliwie wypowiadanych przez Wodza monologów wewnętrznych, atrakcyjnie odrealniają pojedyncze sceny. Dzięki nim publiczność może na chwilę zamienić perspektywę zewnętrznych obserwatorów, przyjmując punkt widzenia bohaterów prezentowanej opowieści.
W „Locie nad kukułczym gniazdem” Kleczewska odwraca wektory wolnościowego dyskursu, przedstawiając dążenia kojarzone z emancypacją i postulatami równościowego traktowania kobiet jako narzędzia zniewolenia i opresji, co z pewnością – nie mam co do tego złudzeń – się zdarza. Brak mi jednak przekonania, że ośmieszenie krytykowanych postaw przyczyni się do poprawy jakości społecznego dialogu w obszarze teatru – obawiam się, że może raczej pogłębić i scementować istniejące, środowiskowe podziały. Cenię dorobek Mai Kleczewskiej i wiele jej wcześniejszych spektakli. Jednak ten „Lot”, choć zachęca do przemyśleń, nieszczególnie mnie przekonał. A ponieważ zdarza się, że strażnicy tradycji, norm i porządku mylą krytykę teatralną z cenzurą, specjalnie dla nich dodam: nie odbieram artystkom i artystom prawa do formułowania zdecydowanych sądów i opinii, pobudzania publiczności do krytycznej refleksji nad światem i jego regułami czy prowokowania niezgody. Mnie wystarczy prawo do stawiania pytań, na które nie zawsze znam odpowiedzi. Czy grożą mi za to elektrowstrząsy albo lobotomia?