W fenomenalnej książce „Spis paru strat” Judith Schalansky zebrała opowieści o rzeczach i miejscach, których już nie ma, aby za pomocą słów przywrócić je do życia. Z całego spektrum opisywanych przez nią materialnych utrat wydobywa się obraz świata jako wielkiego archiwum. Autorki nie interesuje pragmatyka czy użytkowość, skupia się raczej na tym, czego brak jest dziś odczuwalny dla ludzkości (jak wiersze Safony lub spalony w 1945 roku pałac von Behrów). Podobną narrację o utracie przyjmuje wystawa „Arkadia” w Muzeum Narodowym w Warszawie. Czy idealne światy projektowane w ramach tęsknoty – za naturą, za zmianą – byłyby tak kuszące i nadal angażowałyby wyobraźnię, gdyby mogły się zmaterializować? Przemierzając kolejne sale ekspozycyjne w MNW, można odnieść wrażenie, że na końcu każdej utopii czeka rozczarowanie. Fantazja o ucieczce w inne uniwersum okazuje się tym samym najtrwalszym z naszych mitów. Tęsknimy za tym, czego (już) nie jesteśmy w stanie doświadczyć.
Wystawa, nad którą dr hab. Agnieszka Rosales Rodríguez i prof. Antoni Ziemba pracowali przez trzy lata, miała otworzyć się 13 października bieżącego roku, jednak jej otwarcie przełożono o miesiąc. Mówi się, że chciano w ten sposób ustrzec ją przed politycznym uprzedmiotowieniem i możliwym skandalem, związanym chociażby z prezentacją nagości czy – nielubianej przez ówczesnego organizatora instytucji – sztuki współczesnej. Arkadia, która stanowi punkt wyjścia dla wspomnianego kuratorskiego duetu, pochodzi z poezji Wergiliusza. W tekście kuratorskim czytamy, że jest to „wyobrażenie świata idealnego, w którym panuje niezmienny ład, a jego mieszkańcy doświadczają błogiego szczęścia, wiecznej młodości, wolności, swobodnej erotyki”. Niejako dla podkreślenia tych słów, tuż przed wejściem publiczność wita „Tańczący satyr”, kopia rzymskiej rzeźby powstałej przed II wiekiem. Posąg ten był już wystawiany w przeszłości – można go było zobaczyć na wystawie „Ars Homo Erotica”, kuratorowanej przez Pawła Leszkowicza, która otwierała dyrekturę Piotra Piotrowskiego w warszawskim Muzeum Narodowym (2010). Powiązań pomiędzy tymi wystawami jest więcej – najprawdopodobniej poruszana w ramach „Arkadii” tematyka queeru pojawia się w MNW po raz pierwszy właśnie od czasów Piotrowskiego.
W poświęconej jej części ekspozycji prezentowane są prace niemieckiego fotografa, Wilhelma von Gloedena, który „budował queerową arkadię na sycylijskiej Taorminie”. To jednak tylko część opowieści o tej postaci. Twórcy zeszłorocznej głośnej wystawy „The First Homosexuals” o pierwszych homoseksualistach w sztuce, otwartej w muzeum Wrightwood w Illinois, zaliczyli bowiem von Gloedena do grona „artystów kolonizujących” – twórców, którzy traktując instrumentalnie mieszkańców regionu, wykorzystują ich do projektów artystycznych. To szalenie niejednoznaczna postać. W swojej sztuce używał motywów antycznych, by nie zostać oskarżonym o pedofilię, gdy wykonywał akty nieletnich. Jednocześnie zaś do wyjazdu z kraju zmusił go społeczny brak akceptacji dla homoseksualizmu. Przebywając na Sycylii, wykonał tysiące fotografii jej mieszkańców, pozostawiając obszerne i istotne dla regionu archiwum. Twórcy nie unikają więc na wystawie arkadyjskich mroków. Również inny z prezentowanych artystów, Guglielmo Plüschow, tworzył w atmosferze skandalu – oskarżono go o uwodzenie i molestowanie nieletnich. Można więc dostrzec pewną ambiwalencję w „queerowych arkadiach” – często budowanych z powodu strachu przed ujawnieniem i społecznym piętnowaniem nienormatywności. Motyw ten zestawiony został na wystawie z Jungówką – działką Krzysztofa Junga, na której artysta spotykał się z przyjaciółmi i gdzie powstała seria naturystycznych portretów. To queerowa utopia, mikroprzestrzeń nieskrępowanego przebywania. A przecież Jungowi także nie było łatwo – Polska awangarda lat 70. XX w., kiedy narodziła się słynna Jungówka, nie była zainteresowana eksplorowaniem ciała w stronę nieskrępowanego naturyzmu. Za działania „eskapistyczne” artystę spotykała krytyka.
W jednym ze swoich tekstów Karol Sienkiewicz obsadził Junga w roli fauna. Ten mityczny miłośnik cielesnych uciech jako figura z pewnością spodobałby się artyście. Postać ta patronuje również jednemu z działów „Arkadii”, poświęconemu nieskrępowanej, uwolnionej homoerotycznej energii, wiecznej młodości i witalności. Motyw ten został podkreślony za pomocą poematu Stéphane’a Mallarmégo „Popołudnie fauna”, znów wydobywającego cienie utopii. U poety do arkadyjskiej wizji wkradają się rozterki i wizje samotności („Czyż więc znów się obudzę, w swej żądzy pierwotny / w antycznej fali światła, prosty i samotny / Lilie! do was podobny w swojej niewinności”). Nie brakuje również próby modernistycznej rehabilitacji, nowego odczytania figury fauna. To już nie zatracony w rozbuchanej, niekończącej się żądzy miłośnik nimf, ale uosobienie artysty ze wszystkimi gnębiącymi go rozterkami i poszukiwaniem piękna. W tej części wystawy prezentowany jest między innymi Karol Radziszewski, długo nieobecny na Narodowych ścianach (a przecież jak wspaniale wyglądałby na tych ścianach jego „Poczet” znajdujący się dziś w kolekcji Muzeum Sztuki Nowoczesnej!).
Faun może być też duchem natury, którego – zwłaszcza z dzisiejszej perspektywy – dręczą obawy związane z nadchodzącym końcem świata, jaki znamy. W ten sposób jesteśmy oprowadzani po sztuce XIX i XX wieku – jej fobiach, lękach i związanych z nimi szaleństwach. Wystawa staje się krytyczna wobec tezy, od której wyszła, choć krytyka ta nie jest wyrażana wprost. W micie Arkadii skupiają się jak w soczewce różne wizje świata. Obok imponującej kolekcji malarstwa przedstawiającego różne wizje folkloru, między innymi prac Jacka Malczewskiego, „Wyspy miłości” Zygmunta Waliszewskiego, malarstwa Zbigniewa Pronaszki czy obrazów Zofii Stryjeńskiej z cyklu „Pory roku”, w części poświęconej współczesnym ekoarkadiom pokazywane są prace Jarosława Kozakiewicza (między innymi hybrydyczne rzeźby z serii „Nie-podzielone”), „Raj na Plantach” Cecylii Malik i interwencje Anny Siekierskiej. W warszawskim Muzeum Narodowym w końcu można oglądać sztukę współczesną! Trzeba bowiem przypomnieć, że choć MNW ma taką kolekcję w swoich zbiorach, to zamknięta przez prof. Jerzego Miziołka galeria, mimo zmian we władzach instytucji, czeka wciąż na ponowne otwarcie. Jego data wciąż odsuwana jest w czasie.
Od „Popołudnia fauna” Mallarmégo, sielskich obrazów Italii i wizerunków Edenu, przez queerowe fantazje, góralski folklor czy komuny hippisów, wszystko wydaje się ostatecznie prowadzić do politycznych dystopii. Wystawa ukazuje, co dzieje się, gdy fantazje o idealnym świecie szczęśliwości ulegają materializacji. I wędrują w mrok. W końcu socjalizm i komunizm, a nawet narodowy socjalizm odpowiadały na potrzebę projektowania idealnych światów. Bezkompromisowo udowadnia to umieszczenie na wystawie filmu z serii „Winterreise / Bambi & The Pond” Mirosława Bałki. W pozornie sielskim, zimowym krajobrazie przechadzają się sarenki. Pokazany w szerszej perspektywie obraz okazuje się pejzażem zagłady, a las ze zwierzętami to las-świadek, którego glebę użyźniają ciała pomordowanych w Auschwitz.
Co ciekawe, na wystawie znajdują się także artefakty związane z muzułmańską wizją raju. Już w pierwszej sali pojawia się Dżanna, „ogród rozkoszy”, raj dla wybranych. Ryciny, którym towarzyszą fragmenty z Koranu, przypominają, że podobnie jak w europejskiej kulturze tęskni się za miejscem bez trosk i chorób, tak w islamie arkadyjska wizja stanowi opozycję do życia na pustyni związanego z gorącem, suchością i brakiem roślinności.
Z wystawy w Muzeum Narodowym widz nie wyjdzie otoczony wyłącznie pięknem i ciepłem, kontemplując nagie ciała i przedstawienia, które przez lata inspirowały fantazje artystów. W arkadyjskich przedstawieniach ukryte jest bowiem niebezpieczeństwo, groza towarzysząca dążeniu do unifikacji. Utopie i fantazje, tworzenie krain wiecznej szczęśliwości to często przepis na porażkę, jeśli towarzyszą im nie wrażliwość, a religia, polityka, manipulacja.
MNW pokazało wreszcie wystawę na dobrym poziomie. Mimo że instytucja nadal zmaga się z brakiem przestrzeni, a trzy otwarte w jednym czasie ekspozycje każą jeszcze oszczędniej nią gospodarować, odczytuję to jako pewną obietnicę podążania we właściwym kierunku. W tekście o Muzeum Narodowym, który napisałam dla „Dialogu Puzyny” poświęconego przejętym instytucjom kultury, podkreślałam, że nie można wymagać od szacownego gmachu radykalnego eksperymentu (czego doświadczył chociażby Piotrowski, budując tam muzeum krytyczne). Zadaniem takiej instytucji jest tworzenie ekspozycji, które będą wyrazem szacunku dla widza – również takiego, który nie ma stałego kontaktu ze sztuką. Dobrym punktem odniesienia jest na przykład Albertinum w Dreźnie, które nie broni się przed zestawianiem sztuki współczesnej z kolekcją sztuki dawnej, a którego gmach jest otwartą, zapraszającą do spędzania czasu przestrzenią. Tymczasem warszawskie Muzeum Narodowe jest ciasnym, rozpadającym się budynkiem z powtarzającymi się problemami. Choć zasługuje na więcej. Być może zmiany przyniesie jednak przyszłość.
Jeśli zaś o przyszłości mowa – wystawa „Już po nas” we wrocławskim BWA Studio, opowiadająca o jej scenariuszach, w pewien sposób się z „Arkadią” łączy. Podczas gdy w nobliwym Muzeum Narodowym przedzieramy się przez historyczne przedstawienia utopijnych światów, kończąc na jasnym wskazaniu miejsca, w którym znajdujemy się współcześnie, ekspozycja we Wrocławiu jawi się jako nieformalna kontynuacja tych rozważań. Jest to o tyle ciekawe, że BWA Studio to filia wrocławskiej galerii publicznej, mieszcząca się przy ulicy Ruskiej, która jest offowym sercem miasta, pełnym alternatywnych przestrzeni. Dodatkowo już w samym tekście opisującym wystawę czytamy o uczestniczących w niej osobach, że „najstarsi wśród nas mają trzydzieści lat”. A jednak to zestawienie wydaje się bardziej niż uzasadnione.
Jednym ze źródeł inspiracji dla wrocławskiej wystawy był zestaw prac Jeana-Marca Côté, francuskiego grafika z przełomu XIX i XX wieku. Jak widać, nie jest łatwo myśleć o przyszłości, zupełnie odcinając się od tego, co było. W cyklu prac tego artysty, przygotowanym na wystawę światową w Paryżu, przedstawiona została wizja przyszłości i spekulacji na temat „jak będzie wyglądał rok 2000”. Wydaje się, że Côté mógłby z powodzeniem dołączyć do ekspozycji w Narodowym. Jego wizje przyszłości obejmowały mobilne domy na kółkach (co akurat się sprawdziło, choć niestety nie jako wystawne i pełne przygód życie, ale ekonomiczna konieczność, opisana w reportażu „Nomadland” przez Jessicę Brusher) czy eksplorację kosmosu.
Wystawa „Już po nas” (której kuratorem jest Cezary Wicher) pokazuje, że młodzi artyści nie są w stanie całkowicie oderwać się od teraźniejszości. Ale czy ktokolwiek jest? Nie ma tu co prawda szaleństwa ani fantazji, które miała założycielska dla ekspozycji wizja Côtégo. Może właśnie taka czeka nas przyszłość? Skrupulatna, z obliczaniem danych, oszczędzaniem zasobów pod każdym względem – energetycznym czy technicznym. Dobrze ilustruje to projekt-eksperyment, który zaproponowała Linda Lach. Na podstawie wielu danych, które gromadzi, oblicza prawdopodobieństwo zamienienia się na życia z inną, choć jednocześnie taką samą osobą. Czy to jeszcze fantazja, czy już rzeczywistość? Jak długo mogą trwać takie poszukiwania? Być może do roku 2087, z którego perspektywy Anna Banout przygląda się krytycznie ludzkiej potrzebie eksploracji innych planet. Jej projekt wydaje się nieść przesłanie: dlaczego chcecie eksplorować, kolonizować kolejne planety, skoro nie jesteście w stanie zadbać o tę, na której żyjecie? Artystka zbiera artefakty z ziemi syryjskiej. Syria, na której terenie od lat toczy się wojna (jedna z tych, które świat zneutralizował), jest dla niej punktem wyjścia. Stawką zaś – zachowanie jednej z najstarszych kultur, które są dzisiaj systematycznie niszczone. Ów melancholijny projekt to jeden z tych, które upominają się o przeszłość, poprzez projektowanie wizji przyszłości. Jest na wystawie także fantastyczny cykl prac Zuzanny Piekoszewskiej, która kieruje swoje oko na to, co wpisane w świat nie-ludzki: pszczoły, drzewa czy robaki… namalowane na ulicznych murach. Na przyszłość ciągle rzutuje teraźniejszość, trudno się od niej oderwać. Młode osoby przed projektowaniem światów, do których można uciekać, powstrzymuje ciężar odpowiedzialności za miejsce, z którego ruszą dalej. To przygnębiająca wizja, choć ich postawa imponuje.
We wspomnianej na początku książce Schalansky opowiada o tym, co wydarzyło się na świecie, podczas gdy pracowała nad publikacją: w Arktyce odnaleziono wraki okrętów Erebus i Terror, w perzynę obrócono wielki meczet Al-Nuri i meczet proroka Jonasza w Iraku, Boeing 777 zniknął na trasie z Kuala Lumpur do Pekinu, odkryto planetę, na której panuje temperatura podobna do tej na Ziemi. Stało się wszystko i w każdej dziedzinie. Myślę w tym kontekście o dwóch wystawach, które zobaczyłam, i powtarzam sobie pytanie: czym jest utrata? Czego tak bardzo, bardzo bym żałowała? Czy utraconych fantazji, jak w przypadku fauna, który u Mallarmégo rozważając o swoim pociągu do nimf z idealnego, arkadyjskiego świata, odkrywa ostatecznie swoją samotność? A może poczucia bezpieczeństwa, którego brak zabierze mi ułudę wyjątkowości, na którą atak przypuszczają mnożące się dane, do tego stopnia powtarzalne, że „druga ja” z dużym prawdopodobieństwem siedzi teraz gdzieś w świecie i także stuka w klawiaturę, drugą ręką głaszcząc psa?
Zadaję sobie w końcu pytanie: czego i kogo uczy sztuka? Czego ja się uczę dzięki niej? Chyba nie tyle wymyślania, co raczej dostrzegania światów takimi, jakie są. Tak jak zobaczyli to w sztuce wielu wieków kuratorzy „Arkadii”. I tak, jak postrzegają teraźniejszość artyści z „Już po nas”, nawet w fantazjach stąpający twardo po ziemi.