„Jeśliby spojrzeć kury mają oczy jak kędzierzawy popiół ze spalonych traw”
Kalina Jaglarz, „gościć sójki”
Do przeprowadzenia rozmowy o kurach w cyklu poświęconym biografiom zwierząt skłoniło mnie poprzednie spotkanie, kiedy, nieco zbaczając z tematu, zastanawiałyśmy się nad podobieństwami i różnicami między sytuacją gołębi oraz kur. Próba uchwycenia pozycji tych drugich – związana z wyjściem poza brutalne relacje o warunkach, w jakich żyją i umierają w hodowlach przemysłowych, ale także poza opowieści o ich ratowaniu, okupionym wielkim poświęceniem i ryzykiem – wydała mi się warta szerszej uwagi. Dlatego w tym przypadku również zdecydowałam się nie kontaktować z jedną organizacji walczących o prawa kur, takich jak zasłużone Stowarzyszenie Otwarte Klatki czy wspaniały Azyl Kurza Łapka. Narracje, jakimi posługują aktywiści i aktywistki, rządzą się swoimi prawami, nie bez powodu bywają przewidywalne, a przede wszystkim są dość łatwo dostępne, choćby za pośrednictwem mediów społecznościowych. Alternatywą wobec nich w pierwszej kolejności był dość oczywisty pomysł odbycia rozmowy z opiekunem/opiekunką kury traktowanej podobnie jak typowe zwierzęta towarzyszące. Ostatecznie jednak postanowiłam nieco bardziej skomplikować to ujęcie i zamiast szczęśliwej kury poszukać szczęśliwego kurnika. Tak trafiłam na pochodzących z Łodzi Joannę i Marka Jacelów, którzy w Puszczy Białowiejskiej, we wsi Siemianówka prowadzą wegetariańską agroturystykę – Dom na Wschodzie – a jednocześnie hodują kury i pszczoły. Z ich opowieści wyłania się obraz nienormatywnej relacji z kurami – nie tylko niemieszczącej się w stereotypowych wyobrażeniach o sytuacji tych zwierząt na polskiej wsi, ale i w narzucającej się formule kontaktów z ocalonymi zwierzętami, zwykle co najmniej jednostronnie zażyłych. W rezultacie nasza rozmowa wyznaczyła ramy dla zbiorowej biografii, nawet nie konkretnego stada, lecz kur żyjących w konkretnym miejscu.
Joanna Jacel: Dziesięć lat temu przeprowadziliśmy się na wieś, uznaliśmy wtedy, że poza psami i kotami będziemy mieli też inne zwierzęta.
Marek Jacel: Na początku chcieliśmy mieć kozy.
JJ: Tak, chcieliśmy kozy, ale to nas przerosło, też z uwagi na systemową przemoc wobec zwierząt w hodowlach, na którą zawsze byliśmy wrażliwi. A po przeprowadzce tu przestaliśmy jeść mięso, choć jak braliśmy kury, jeszcze przez jakiś czas jedliśmy.
MJ: Ale swojej kury nigdy nie zjedliśmy.
JJ: Okazało się, że ich hodowla, by przynosiła jakiekolwiek zyski, wiąże się z zabijaniem tych zwierząt. Trzeba je rozmnażać, żeby dawały mleko. W ich przypadku nie jest jak u krów, które mają dość długą laktację. Kozy muszą co roku być w ciąży, a żyją kilkanaście lat, przez co stado rozrasta się do ogromnych rozmiarów.
MJ: Chodzi przede wszystkim o to, że trzeba zabijać młode kozły, bo w stadzie może być tylko jeden samiec – kozły są bardzo brutalne wobec siebie. Potrafią walczyć do śmierci. Zresztą z kogutami bywa podobnie, bardzo agresywne koguty też toczą między sobą takie boje.
JJ: I tego również nie wiedzieliśmy…
MJ: Oczywiście to też kwestia charakteru koguta. Mieliśmy kilka kogutów w jednym czasie – ze trzy chyba, bo jednego ktoś chciał sprzedać na mięso, więc go zabraliśmy. I one nie walczyły. Z kolei mieliśmy kiedyś ojca i syna – oni się bili.
JJ: Jest też tak, o czym również wcześniej nie wiedzieliśmy, że gdy będzie za dużo kogutów w stosunku do kur, to one będą walczyć brutalnie między sobą, okaleczając się lub nawet zabijając. W każdym razie z pomysłu, by mieć kozy, zrezygnowaliśmy dość szybko, bo zabijanie małych kózek nie wchodziło w grę.
MJ: Mimo że jedliśmy wtedy mięso, nie potrafiliśmy sobie tego wyobrazić. Pan, który zdradzał nam kulisy chowu kóz, dokładnie pokazywał, jak się je zabija.
JJ: Było to dla nas nie do przejścia. Tak jak sprzedawanie ich ze świadomością, że ktoś inny je zabije. Więc zdecydowaliśmy się na kury.
JJ: Pierwsze kury kupiliśmy na lokalnym targu, jak radzili nam wszyscy miejscowi rolnicy, którzy robią podobnie. Tak się złożyło, że nasze gospodarstwo, gdy je kupiliśmy, miało już swój kurnik, wymagał tylko niewielkiego remontu, lekkiego odświeżenia. To było dla nas duże ułatwienie, nie musieliśmy się zastanawiać, jak ma taki kurnik wyglądać, po prostu był.
Potem kupiliśmy kury, niewiele właściwie czytając na ich temat. Uznaliśmy, że poradzimy sobie bez problemu, że zajmowanie się kurami jest raczej banalne, bo one są niewymagające, co nam bardzo odpowiadało. Zakładaliśmy, że może później pojawią się u nas też inne zwierzęta. Potem rzeczywiście założyliśmy pasiekę, ale na tym już się skończyło. Bo jednak hodowla zwierząt w znacznej mierze związana jest z ich zabijaniem, a poza tym wymaga dużego poświęcenia. My jednak lubimy z tej naszej wsi wyjeżdżać.
MJ: I dzieci nam się rodziły. Trochę minęła nam taka fascynacja zwierzętami, gotowość do gromadzenia ich. Ale był taki czas, że przygarnialiśmy wszystkie psy, koty.
JJ: Przez jakiś czas myślałam jeszcze o koniach. Okazało się jednak, że prowadzenie agroturystyki, wychowywanie trójki dzieci, to już wystarczająco dużo pracy. I przede wszystkim większości zwierząt nie można zostawić z kimś niedoświadczonym, a kury – można, bo one rzeczywiście nie są absorbujące. Więc mamy je do dziś, oczywiście nie te same, od których zaczynaliśmy hodowlę. Wprawdzie podobno kury żyją po kilkanaście lat, ale chyba nie dotyczy to współczesnych odmian. W dodatku tu narażone są na drapieżniki.
JJ: Na początku trzymaliśmy kury w małej zagrodzie, którą sami zbudowaliśmy. Jednak szybko się okazało, że wbrew stereotypom, kury umieją latać czy raczej podlatywać, więc z tym ogrodzeniem dawały sobie radę. Co doprowadziło do tego, że już pierwszego dnia nasz pies zagryzł trzy kury, kiedy byliśmy poza domem. W ten sposób dowiedzieliśmy się też szybko, że trzeba nauczyć psa, że kur się nie zagryza.
MJ: Nie lubię opowiadać tej historii. Ze złości i bezradności mocno wtedy na niego nakrzyczeliśmy. To podziałało, od razu się oduczył atakowania kur. Żył potem z nimi w dobrych kontaktach, nawet pozwalał, by po nim chodziły. Podobnie jak pozostałe psy, które mieliśmy.
JJ: Co do ogrodzenia, nie było takie niskie – miało około dwóch metrów. Stwierdziliśmy, że problem polega na tym, że kury mają za mało miejsca – więc zbudowaliśmy im znacznie większy wybieg.
MJ: I jeszcze podcinaliśmy im wtedy lotki.
JJ: Co podpowiedziała nam sąsiadka. Nie było to zresztą dla nas łatwe rozwiązanie. Czuliśmy, że taka ingerencja nie jest jednak w porządku, zwierzęta oczywiście mocno się stresowały. Mimo to na początku podcinaliśmy im skrzydła. Ale okazało się, że kury i tak sobie radzą z ucieczkami, więc z czasem zaprzestaliśmy tego procederu. Pogodziliśmy się z tym, że one potrzebują wolności, że nie jest tak, że możemy je zamknąć w jakiejś przestrzeni i one będą wtedy szczęśliwe. A na ich szczęściu nam od początku zależało. Szczęściu rozumianym poważniej niż w sloganach o jajkach od szczęśliwych kur.
Od razu też pojawiły się jeszcze inne przeciwności, bo okazało się, że drapieżniki dobrze wiedzą, gdzie mieszkają kury, więc od czasu do czasu któraś ginęła zabita czy to przez lisa, czy przez jastrzębia. Z jastrzębiami jest jeszcze stosunkowo łatwo sobie poradzić, pogonić je.
MJ: Tym bardziej, że one najpierw się gdzieś czają, co kury są w stanie wyczuć i nam zasygnalizować swoim zachowaniem.
JJ: Lisa zdecydowanie trudniej namierzyć. Ostatecznie więc na granicy łąki, z którą sąsiadujemy, rozciągnęliśmy wysoką siatkę, lis nie jest w stanie jej przeskoczyć. Kury nadal nie są zamknięte, ale oddzieliliśmy je od łąki jako najbardziej niebezpiecznej. Ale właśnie ponieważ zasadniczo żyją na wolności, cały czas są narażone na ataki. Uznaliśmy jednak, że coś za coś. Zamykamy je tylko na noc – kury zresztą same idą spać do kurnika, nie trzeba ich łapać. Same z siebie chcą być w bezpiecznym miejscu, więc albo wchodzą na drzewo (i wtedy ich nie łapiemy), tak zresztą spały dzikie kury, albo idą do kurnika.
MJ: Na takim drzewie może ewentualnie zaatakować je kuna. Ale co ciekawie, kuna żyjąca w danym gospodarstwie nie zagryza kur z niego, tylko zjada jajka. Jakby kury dawały im haracz.
JJ: Choć raz się zdarzyło, że nasze kuny – to znaczy kuny rezydujące w stodole – zjadły jedną z naszych kur, znaleźliśmy tylko nogi. To jest przykre. Właśnie dlatego prowadząc tę hodowlę na własnych zasadach, nie nadajemy kurom imion, jak często robią ludzie, którzy mając kury, traktują je z szacunkiem, nie zabijają ich. Mimo to jest to dla nas szalenie trudne, gdy coś im się przytrafia. A niestety przytrafia się. Staramy się nie przywiązywać. Moja ulubiona kura została zjedzona przez lisa dzień po tym, jak przy okazji jakiegoś wywiadu zrobiono mi zdjęcie właśnie z nią jako „tą ulubioną”.
MJ: Zagrożeniem są też psy wioskowe, które się tu kręcą.
JJ: Oczywiście odganiamy je, ale nie zawsze jesteśmy w stanie ochronić kury. Jednocześnie nie chcemy im odbierać wolności. Mają możliwość wybrać się do lasu, same albo z nami. Jajka składają w trawach. Jedna w takich warunkach wysiadywała kurczaki, pozwoliliśmy na to, choć było to ryzykowne. Ale się udało.
MJ: To już jest wysoki poziom dzikości jak na kury.
JJ: W tym sensie nasza hodowla jest unikatowa. Bo pojawia się już coraz więcej hodowli, w których nie zabija się kur, ale wiąże się to z przekonaniem, że trzeba je za wszelką cenę, także wolności, chronić. Nie chcę tego za bardzo rozwijać czy krytykować, oczywiście rozumiem wszystkie motywacje, jakie idą za takimi decyzjami. Jednak my jesteśmy przeciwni zamykaniu zwierząt – nie mamy chomików, ryb, nie chodzimy do zoo. Nowe kury staramy się brać już tylko z miejsc, w których zostałyby one zabite. Bywa, że bierzemy te tak zwane szczęśliwe kury.
MJ: To też jest dla nas obciążające. One zwykle są w tragicznym stanie, mają blade twarze, są całe w kale, podziobane – co znaczy oczywiście, że żyły w stresie. Czasami takie kury od razu umierają.
JJ: Jemy jajka. Nie chciałabym nas nadmiernie idealizować. Bardzo lubię towarzystwo kur, lubię z nimi przebywać, karmić je, przyglądać się im. Lubię, jak idą ze mną na spacer. Ale nie jesteśmy weganami, jemy jajka. Szczególnie zależy mi, byśmy nie jedli tych ze sklepu, nawet tych określanych jako „jaja z wolnego wybiegu”.
JJ: Tak są na przykład trzymane w mieszkaniach. Mi się to nie podoba. Kura jest zwierzęciem stadnym, potrzebuje stałego kontaktu z innymi kurami. Nie przekonują mnie takie, zwykle internetowe, historie o życiu z kurą w bloku. Wydaje mi się to egoistyczne. Choć bywa wzruszające, to lepiej byłoby znaleźć jej kurnik z innymi kurami, bezpieczne, bezprzemocowe gospodarstwo.
JJ: Ale jednak kura potrzebuje przebywania na dworze. Nasze kury rano, kiedy nie mają otwartych drzwi, dobijają się. Całe dnie, w każdą pogodę są na zewnątrz, choć mają otwarty kurnik; nawet jak jest zimno, pada deszcz czy śnieg, to jednak się nie chowają.
MJ: W dodatku potrzebują grzebać, tarzać się w piasku, żeby pozbyć się pasożytów.
JJ: Zdecydowanie chcą się trzymać w stadzie, mają silną potrzebę podtrzymywania komunikacji między sobą. Te dźwięki, które wydają, wyraźnie różnią się od siebie, nie jest to bezmyślne gdakanie.
JJ: Na pewno z naszych obserwacji wynika, że nieodzowną częścią stada jest kogut, ma bardzo dobry wpływ na jego dynamikę. Zwykle zresztą to on ginie pierwszy, gdy zaatakuje drapieżnik, więc właściwie nie było takiego momentu, że mieliśmy za dużo kogutów. Może poza tym okresem, gdy walczyli ze sobą ojciec z synem. Niestety ostatecznie obaj dość szybko zostali zaatakowani.
Teraz mamy koguta, którego wzięliśmy, gdy żyły tamte dwa. Nie planowaliśmy tego. Ale powiedziano nam, że jeśli go nie weźmiemy, następnego dnia zginie. Jest już z nami ze cztery lata. Okazał się zresztą dużo mniej waleczny niż tamte dwa, które w razie zagrożenia chciały bronić stada – ten raczej ucieka.
MJ: Jak najbardziej. Jak tylko rano ktoś z nas wychodzi, zaraz za nami idą. Ale bardzo możliwe, że kojarzą nas po prostu z jedzeniem.
JJ: Właśnie, nie podchodziłabym do tego tak romantycznie. Jedzą z ręki, podchodzą blisko, ale nie przychodzą, żeby się – powiedzmy – przytulać się do nas.
JJ: Nigdy nie mieliśmy takich kur. One rzeczywiście są ciekawskie, zaglądają do domu, trzymają się blisko. Jednak nie nadinterpretowywałabym ich zachowań. Wydaje mi się, że nawet kiedy wskakują mi na kolana, to robią to raczej dlatego, że mam dla nich jakieś jedzenie. A jak próbuję je pogłaskać, wzdragają się. Może są różne kury. Nasze, mimo że raczej mają poczucie bezpieczeństwa, nie chcą takiej bliskości.
Mam podejrzenia, że często dorabia się taką bajkę o tym, że one potrzebują relacji z ludźmi, by zwrócić uwagę na ich los, przeciwdziałać okrucieństwu, krzywdzie i zobojętnieniu na nie, co ma pewnie sens w kontekście troski o ich dobrostan, uświadamiania, że są istotami czującymi. Ale zapomina się, że kury jednak podlegają prawom dzikiej przyrody. Zasadniczo nie potrzebują budować więzi z ludźmi. Oczywiście między sobą tworzą relacje, i to widać, ale ich zachowania – z ludzkiej perspektywy potrafią być okrutne. Są przecież drapieżnikami. Nie żywią się tylko ziarnem – polują na myszy, małe ptaki. Kiedy nasza kwoka miała kurczaki, pozostałe kury nie wykazywały nimi zainteresowania, odganiały je od jedzenia, choć niewykluczone przecież, że te kurczaki wykluły się ze złożonych przez nie jaj – bo kwoka wysiaduje też jaja innych kur. Podobnie gdy kury żyją w złych warunkach, są na przykład zamknięte w małych kurnikach, dziobią się wzajemnie, pewnie żeby zrobić miejsce, wyeliminować słabsze. Nasze tego nie robią, są bardzo puszyste, oczywiście pierzą się, ale to co innego.
JJ: Uwielbiam je obserwować. Na pewno są różne, mniej i bardziej odważne, wycofane, rozgdakane. Widać, że mają różne charaktery.
MJ: Nie wszystkie też przychodzą do nas, żeby podjadać słonecznik, który zawsze im podsypujemy.
JJ: Zresztą jak jest ciepło, ładna pogoda, właściwie nie potrzebują, by je dokarmiać. Niektóre to po prostu lubią, ale zasadniczo mają wtedy sporo naturalnego jedzenia. Nie są natarczywe.
MJ: W tej chwili trzynaście.
JJ: Choć bywa różnie. Najwięcej mieliśmy czterdzieści. To nie było planowane, pojechaliśmy po kury, które miały zostać zabite. Chcieliśmy wziąć tylko kilka, ale nie umieliśmy wybrać, bo wiedzieliśmy, co stanie się z pozostałymi. Więc wzięliśmy wszystkie.
MJ: To ciekawa i dość wymowna historia. Bo te kury, jeszcze za życia, sprzedawane były jako „porcje rosołowe”. Zresztą po takich frazach ich szukaliśmy i niewiele brakowało, że właścicielka zabiłaby je przed moim przyjazdem, bo zakładała, że będę chciał wieźć już martwe. W głowie jej się to nie mieściło, że możemy chcieć mieć stado takich kur, które w jej ocenie do niczego się już nie nadawały, bo nie znosiły dostatecznie dużo jaj.
MJ: Nie pamiętam. Na pewno kilka lat. Ale czterdzieści kur to było za dużo.
MJ: Właściwie to nie potrafię określić, w jakim wieku jest kura. Nie rozpoznaję oznak starzenia się u nich. Zwykle jest tak, że znajduję w kurniku lub gdzieś w pobliżu martwą kurę. Zdarza się też, że chorują, ale wtedy widać na przykład narośl gronkowca albo zmiany w zachowaniu – stają się osowiałe, mało ruchliwe.
MJ: To skomplikowane. Tak zwany miastowy weterynarz nie wyleczy kury, kurami zajmują się raczej weterynarze specjalizujący się w hodowli inwentarza, a ci chore kury leczą tak, że je zabijają. Gdybym do takiego weterynarza pojechał z jedną chorą kurą, toby mnie we wsi wyśmiali.
MJ: Wioska jest brutalna dla zwierząt, to jasne. Przecież jeszcze do niedawna, kiedy powszechnie w gospodarstwach na własny użytek hodowano świnie, nadawano im imiona, wchodzono z nimi w złożone interakcje, a czasem relacje, a mimo to później je zabijano.
MJ: Chyba wszystkiego się od nich nauczyliśmy. Zanim się tu przeprowadziliśmy z miasta, niczego nie wiedzieliśmy o kurach.
MJ: Tak! Choćby te przysłowiowe „szczęśliwe kury”, o których wspominaliśmy. Przekonanie, że na wsi kura na pewno żyje w doskonałych warunkach i jaja od takich kur można kupić bez wyrzutów sumienia. Ale tak nie jest. Tu też mocno kalkuluje się zyski z hodowli, karmi się je najtańszymi paszami, odżywkami wzmagającymi produkcję jaj.
MJ: Nie. Jest ich tyle, że dla nas wystarcza, ale z takiej hodowli, jaką prowadzimy, nie dałoby się żyć.
MJ: Niespecjalnie. Męczące bywa szukanie opieki dla nich, kiedy wyjeżdżamy, a wyjeżdżamy często. Z kolei trudne psychicznie są ataki drapieżników. Ale w karmieniu ich, sprzątaniu nie ma niczego wyczerpującego. Nasze kury mają w kurniku drzwiczki automatycznie otwierane i zamykane rano i wieczorem, więc nawet nie trzeba do nich wstawać.
MJ: Tak, mamy otwarty taras i przez niego przechodzą. Ale zasadniczo je ganiamy, bo one jednak brudzą. Nie wyobrażam sobie takiej codzienności z nimi w domu.