„Porwany” jest silnym, antyklerykalnym głosem, oskarżającym hierarchów Kościoła rzymskokatolickiego o brutalne, socjotechniczne, sekciarskie metody pozyskiwania wiernych. Oparty na prawdziwej historii sprzed ponad wieku film Marco Bellocchio wybiega poza kronikarskie sprawozdanie i w zdecydowany sposób wypowiada się na temat trwania być może najbardziej wpływowego wyznania religijnego w historii świata.
Niemal tysiąc lat hegemonii katolicyzmu (licząc od schizmy wschodniej z 1054 roku) wyraźnie dobiega końca. Kryzys ten w pewnym stopniu wynika z głębokich przemian zachodzących w nowoczesnym świecie. Jednak wydaje się, że dominujące wyznanie chrześcijaństwa zasłużyło na upadek. Do licznych popełnionych przez przedstawicieli Kościoła zbrodni na przestrzeni wieków – korupcji, wpływu na stanowienie świeckiego prawa, krucjat, brutalnej misyjnej kolonizacji Nowego Świata (tę ostatnią pokazuje „W objęciach węża” [2015] Ciro Guerry) – należy dopisać skandale z mijających dziesięcioleci. Nie sposób patrzeć dziś na duchowieństwo inaczej niż przez ich pryzmat. W ostatnich dekadach osoby w habitach i z koloratkami zaczęły jawić się jako ludzie brutalni, perwersyjni, zdeprawowani i żądni pieniędzy. Wśród kleru i w instytucjach kościelnych afery na tle seksualnym i finansowym odkrywane są jedna za drugą, a zapewne wiele oburzających faktów wciąż czeka na ujawnienie i tym samym uzupełnią one listę hańby obok między innymi skandali seksualnych wśród księży w Stanach Zjednoczonych (oscarowy „Spotlight” [2015] pokazuje dziennikarskie śledztwo na ten temat), Chile i Irlandii (przedstawianych choćby w „Seksie w zimnym klimacie [1998] Steve’a Humphriesa) czy ludobójstwa i przemocy wobec dzieci z rdzennych plemion w Kanadzie (opisanych w reportażu Joanny Gierak-Onoszko „27 śmierci Toby’ego Obeda”).
Nic dziwnego, że przedstawiciele sztuki, w tym filmu, czują się w obowiązku rozliczać Kościół. Za szczególnie powołanych (ironicznie brzmiące określenie w opisywanym kontekście) do krytyki i polemiki uważają się włoscy twórcy – zapewne dlatego, że ich kraj jest niemal nierozerwalnie związany z katolicyzmem. Na terenie dzisiejszych Włoch przez tysiąc lat istniało potężne i wpływowe Państwo Kościelne z papieżem jako władcą, o czym zresztą „Porwany” opowiada. Pier Paolo Pasolini, Nanni Moretti, Paolo Sorrentino, a nawet Federico Fellini – wszyscy ci reżyserzy, w ten czy inny sposób, przyglądali się Watykanowi (kontynuatorowi Państwa Kościelnego funkcjonującemu jako wydzielona enklawa w granicach Rzymu) i jego wyświęconym podwładnym. Żaden z filmów powyższych twórców nie był jednak tak antyklerykalny w wymowie jak te Bellocchia, który dał się poznać jako artysta kwestionujący skostniałe normy, czym zasłynął już w swoim debiucie, „Pięściach w kieszeni” (1965).
Bellocchio jest twórcą bezkompromisowym i od lat bez pardonu rozlicza włoskie społeczeństwo z błędów, przywar i występków. Bliska manifestom stanowczość sądów obecna w jego filmach może jednak prowadzić do zbyt uproszczonych i jednostronnych portretów ludzi oraz zjawisk.
W „Porwanym” włoski reżyser opowiada historię Edgardo Mortary (Enea Sala i Leonardo Maltese) – żydowskiego chłopca potajemnie ochrzczonego przez katolicką służącą, którego z rąk rodziców siłą wyrwały władze Państwa Kościelnego. Edgardo trafił do szkoły, gdzie indoktrynowano podobne do niego dzieci i tam wraz z nimi miał wyrosnąć na zagorzałego obrońcę wiary. Z czasem malec stał się pupilkiem Piusa IX (Paolo Pierobon), a jego pierwotna tożsamość zatarła się na rzecz neofickiego fanatyzmu nowej religii.
Niezwykle ciekawy epizod ze skomplikowanej historii Półwyspu Apenińskiego nie został przez Bellocchio w pełni wykorzystany. Postaci są tutaj przede wszystkim wyrazicielami konkretnych światopoglądów, symbolizują społeczne konflikty, rzadko mówią same za siebie. Na przykład ból matki i ojca po stracie syna na rzecz Kościoła nie budzi spodziewanych emocji – rodzice są jedynie synekdochą wszystkich skrzywdzonych przez katolicyzm Żydów, a nie cierpiącymi jednostkami z krwi i kości. Podobnie jawi się papież – demoniczny makiawelista w opowiadanej historii funkcjonuje jako symbol zepsucia Kościoła, a nie bohater posiadający własną, niezależną osobowość. Największym błędem nestora włoskiego kina okazuje się upraszczające przeciwstawienie: katolicyzm to zła religia, judaizm dobra. Widać to chociażby w scenach rytuałów. Te żydowskie uchodzą w filmie za szlachetne, katolickie mają za to charakter groteskowy i wynaturzony. Ów podział jest kontrowersyjny, na jakiej bowiem podstawie, nie osuwając się w tanią propagandę rodem z radzieckich produkcji z lat 20. i 30. (przykładem może być wybitny pod względem formy, ale tendencyjny treściowo „Październik” [1927] Siergieja Eisensteina), dokonywać takiego wartościowania? Co prawda gdzieś między scenami wyłania się dość słuszna w świetle obranej przez reżysera optyki pochwała ateizmu i ogólnego zeświecczenia życia publicznego jako najlepszej drogi dla nowoczesnego społeczeństwa, ale nie osłabia ona w sposób wystarczający naiwnej antynomii: godni szacunku Żydzi versus podli, zadufani w sobie, choć sprytni, chrześcijanie.
Grzech (sic!) uproszczonej aksjologii w „Porwanym” nie sprawia jednak, że Bellocchio całkiem zaprzepaszcza szansę na opowiedzenie intrygującej historii. Najciekawszym wątkiem jest stopniowe wtłaczanie w małego Edgardo kościelnej propagandy. Chłopiec podczas podróży do Rzymu nurtem rzeki przypomina małego Mojżesza spławianego w koszyku w dół Nilu. Bellocchio, podtykając widzowi takie porównanie, jednocześnie drwi z niego – zamiast kolejnego wyzwoliciela narodu żydowskiego obcy wychowają przyszłego oddanego „sługę faraona”, Piusa IX. Duchowni, którzy przejmują nad Edgardo i innymi chłopcami opiekę, stosują metodę kija i marchewki. Z jednej strony straszą piekłem i potępieniem, z drugiej okazują im troskę i obiecują bożą chwałę. Włoski twórca wyraźnie podkreśla, że wychowawcy świetnie zdają sobie sprawę z możliwości, jakie daje formowanie dziecięcych postaw. W ten sposób chłopcy z małych innowierców stają się katolickimi, bezrefleksyjnymi fanatykami. Edgardo, co niewątpliwie ubarwia i pogłębia drogę bohatera, fascynuje postać Jezusa. Jako wrażliwe dziecko wyraźnie odnajduje w nim kogoś równie cierpiącego jak on, kogoś, kto potrzebuje pomocy i wsparcia, bo któż nie potrzebuje, wisząc na krzyżu? Los Chrystusa ostatecznie przekonuje bohatera do nowej wiary.
Reżyser nie przyznaje tego wprost, ale – kreując subtelne, niemal liryczne sceny kontemplacji Jezusa przez Edgardo – sugeruje widzom, że gdyby nie zepsuta instytucja, to sam Nazarejczyk byłby godny uwagi.
Bellocchio nie boi się w „Porwanym” korzystać z fabularno-formalnych rozwiązań na granicy kampu i udaje mu się to o wiele lepiej niż Paulowi Verhoevenowi w niedawnej „Benedettcie” (2021), również godzącej w system kościelny, a wręcz z niego szydzącej. Z lubością (czy wręcz lubieżnością) pokazuje, że władza Kościoła oparta jest na perwersyjnej potrzebie dominacji. Stąd w „Porwanym” sceny sadomasochistyczne, lokujące się gdzieś pomiędzy obsesyjną wiarą a erotycznym spełnieniem. Tym, który upaja się cudzym poddaństwem, jest oczywiście papież. Niemałą satysfakcję sprawia Piusowi IX, gdy jego buty całowane są przez zależnych od niego członków rzymskiej gminy żydowskiej, czy też kiedy dorosły Edgardo kreśli językiem znak krzyża na posadzce, przepraszając w ten sposób za swoją gwałtowność.
W tle historii Mortary toczy się walka o zjednoczenie Włoch i jednocześnie zaczyna się upadek Państwa Kościelnego. Bellocchio nie potrafi jednak powiązać narodzin współczesnych Włoch z kryzysem moralnym katolicyzmu (inna sprawa, czy reżyser uznałby, że Kościół kiedykolwiek nie był w stanie moralnego upadku) i paralela ta zostaje w filmie ledwie muśnięta (za to opiera na niej swój reportaż „Porwanie Edgarda Mortary” David I. Kertzer). Szkoda, bo rzeczywiście koincydencja dat i faktów dotyczących Mortary i Państwa Kościelnego zachęcała, żeby kontekst polityczny uczynić czymś więcej niż tylko fabularnym tłem.
Przyznam, że sporo obiecywałem sobie po „Porwanym”. Przed seansem wciąż na świeżo miałem w pamięci wcześniejszy film Bellocchio, udany fresk o mafijnej tożsamości Włoch, „Zdrajcę” (2019). Choć opowieść o Edgardo Mortarze ma z tamtym obrazem pewne punkty wspólne (rozliczeniowy charakter, wielowątkowość, rozmach, bohatera wyobcowującego się ze swojego pierwotnego środowiska), to jednak brakuje mu precyzji, emocji i głębi, które wychodziłyby poza wyraźnie akcentowane stanowisko reżysera w sprawie przewin Kościoła. Żeby film działał na poziomie manifestu, trzeba czegoś więcej niż mocnych słów oskarżeń – trzeba również kogoś owymi oskarżeniami zainteresować, a to w „Porwanym”, poza nielicznymi momentami, się nie udało.