Z Katarzyną Deptą-Garapich o wystawie „Trzysta diabłów zjadłeś” rozmawia (po ludzku) Emilia Chorzępa
To dobre pytanie. Wystawa stawia pytanie o to, czym jest ten niedźwiedź, i na różne sposoby problematyzuje ten temat. Przy wejściu stoją kostiumy białych niedźwiedzi – to te same, w których z Gosią chodzimy po podhalańskich wzgórzach w pokazywanym w Galerii SKALA filmie „Spacer” z 2021 roku. Odnoszą się one bezpośrednio do krupówkowego białego misia, który nie jest niedźwiedziem, tylko misiem-maskotką. Chciałyśmy pokazać, że ten miś z Krupówek jest absurdalnym i niewyjaśnionym tworem; jest użyciem wizerunku zwierzęcia w kontekście „suwenirowym”. Postać niedźwiedzia w Zakopanem urosła już do rangi tradycji, która ma w przybliżeniu sto lat, ale miś krupówkowy, jego geneza, jest czymś zagadkowym, tajemniczym: nie wiadomo, skąd się tam wziął i dlaczego, bo przecież nasze góry zamieszkują niedźwiedzie brunatne, nie zaś białe, polarne. A jeśli przeanalizujemy anatomię krupówkowych misiów, to okaże się, że one nie mają również, poza kolorem, wiele wspólnego z niedźwiedziem polarnym. To sąsiedztwo – nieopodal żyjących, realnych niedźwiedzi stawiany jest biały miś krupówkowy – powoduje, że funkcjonujący jako atrakcja turystyczna biały miś nie jest neutralny. Żeby sprawę jeszcze bardziej skomplikować, dodam, że nosi on jednak znamiona lokalności, bo kostiumy szyte były przez lokalnych rzemieślników z prawdziwej owczej skóry. A hodowle owiec to kolejny symbol Zakopanego…
Ciekawostką jest, że krupówkowy miś nie jest tylko krupówkowy, bo pojawiał się też na Gubałówce czy w Dolinie Kościeliskiej. Podobnie jako atrakcja turystyczna i pamiątka pojawiał się nad morzem. Znana jest też fotografia, na której Katarzyna Kobro pozuje z córką przed modernistycznym blokiem, w którym mieszkała w Łodzi, w towarzystwie białego misia. Uważam jednak, że, paradoksalnie, obecność białego misia w Zakopanem jest bardziej problematyczna niż w „niegórskich” miastach i w nadmorskich kurortach.
W tym kontekście należy jeszcze wspomnieć o kampanii Tatrzańskiego Parku Narodowego, której hasło przewodnie brzmiało „Niedźwiedź to nie miś”. Zwracam uwagę na ten łańcuch absurdalnych powiązań: nasze postrzeganie niedźwiedzia jako prawdziwego zwierzęcia, infantylizowanie go i przekształcanie w „misia”. Mówię, że to absurdalne, a TPN dodaje także, że to niebezpieczne – i dla nas, i dla niedźwiedzi.
Niedźwiedź od dawien dawna, od czasów prehistorycznych, był obecny w naszej strefie klimatycznej i ogólnie kulturze europejskiej jako największy, najistotniejszy drapieżnik. Michel Pastoureau, historyk, który napisał biografię niedźwiedzia, w książce „The Bear: History of a Fallen King” [Niedźwiedź. Historia upadłego króla] stwierdza, że to chrystianizacja Europy spowodowała masowe wybijanie tych zwierząt, ponieważ uznano, że były one bardzo – i nazbyt – silnie obecne w kultach i tradycjach pogan. Do tego dochodzi również pragnienie zdobywania trofeów, skór. Z kolei – przechodząc do końca XIX i początku XX wieku – Stanisław Witkiewicz opisuje w „Na przełęczy. Wrażenia i obrazy z Tatr” rozmowy między kłusownikami wymieniającymi się historiami na temat niedźwiedzi; czytamy, że zwierzę to cieszy się wśród tych kłusowników ogromnym szacunkiem. Niedźwiedź jest trudny do upolowania, bardzo inteligentny, ale też stanowi cenny łup ze względu na dużą ilość mięsa i niesamowite futro. Tytuł naszej wystawy „Trzysta diabłów zjadłeś” stanowi cytat z książki Witkiewicza. Sabała miał rzec w ten sposób o niedźwiedziu, który schwytał przynętę-pułapkę i uciekł z nią, nie odnosząc ran. Powiedzenie to podkreśla podziw dla siły niedźwiedzia, szacunek do niego, a też daje się wyczuć w tym pewien rodzaj magicznego myślenia. To to niedowierzanie w nieprzeciętne zdolności zwierzęcia pobudza ludzi do nadawania mu magicznych mocy. Kryje się za tym też strach, lęk przed śmiercią z ręki silnego i zarazem inteligentnego zwierzęcia, natomiast nie nazywałabym tego inkarnacją zła.
To wynika pewnie z tego samego lęku, który przejawiał św. Augustyn wobec zwierząt. Jego idea wyższości człowieka nad innymi gatunkami była rozwijana w średniowieczu: nauczano, że człowiek powinien sobie podporządkować naturę. Wspomniany Pastoureau twierdzi, że „królem zwierząt” na terenach Europy i w okresie przedchrześcijańskim był właśnie niedźwiedź. Później jednak, pod wpływem św. Augustyna, który wprost nazywał niedźwiedzia diabłem, to się zaczęło zmieniać – a królem zwierząt uczyniono lwa, czyli dla krajów północnej i wschodniej Europy zwierzę egzotyczne. Tępienie niedźwiedzi postępowało więc razem z chrystianizacją.
Niedźwiedzia łatwo zantropomorfizować – może łatwiej niż pozostałe zwierzęcia. Gdy stoi na dwóch łapach, z daleka przypomina postać ludzką. A zarazem jest silniejszy od człowieka i niezwykle inteligentny. Podważa więc ludzką pewność, że to człowiek panuje w porządku naturalnym. Myślę, że możemy też mówić tu o pewnej silne skojarzeń budujących negatywną narrację wokół niedźwiedzi. Być może doszukiwano się cech diabelskich w wyglądzie niedźwiedzia, bo porasta go futro, ma kły, pazury, podobnie jak w ikonografii chrześcijańskiej przedstawiany bywa diabeł.
W tym kontekście ważna była dla mnie książka Lechosława Herza „Świsty i pomruki. Sceny tatrzańskie”, bo autor niejako ujmuje książkę w niedźwiedzią ramę, a w mojej osobistej interpretacji książka ta opowiada o chęci, może nawet potrzebie spotkania niedźwiedzia na swojej drodze. A jednocześnie książka ta zwróciła moją uwagę na to, jakich słów używamy do opisu naszych relacji ze zwierzętami – tak żeby te określenia nie były pejoratywne. To był dla mnie początek myślenia o wspólnej historii.
Sprawa ze „Spacerem” jest bardziej skomplikowana, a może przez to prostsza: nie byłyśmy przecież ubrane w skórę niedźwiedzia, ale w stroje szyte z owczej skóry. Niby przechadzamy się po łąkach podhalańskich, udając niedźwiedzie, ale zachowujemy się jednak jak turystki.
W odniesieniu do tego, o czym powiedziałaś, ciekawa może być praca, którą do końca lipca pokazywałam na wystawie w Londynie. W wideoperformansie zatytułowanym „Excursion” [Wycieczka], nagrywanym w Tatrach, mam na sobie kostium misia, ale idę na czworakach, dotykam ziemi łapami-rękami. Kostium był ciężki, było mi w nim gorąco, byłam jakby odcięta od świata, bo dźwięki były mocno wytłumione, praktycznie też nic nie widziałam. Nigdy nie czułam się tak bardzo odizolowana od świata zewnętrznego. To było dla mnie mocne przeżycie. W tym wypadku moja próba „stawania się zwierzęciem” była wyjątkowo alienującym doświadczeniem. Koniec końców muszę powiedzieć, że nie: nie można stać się zwierzęciem innym, niż my sami jesteśmy.
Tak, oczywiście. Wszystko, co haptyczne, jest dla mnie, jako rzeźbiarki, niezwykle istotne, a tutaj mam z materią specyficzny kontakt. Chodziło o próbę połączenia z naturą, najbardziej jak tylko się da, ale też pamiętajmy, że to, co robię, to tylko fantazja na ten temat.
Zaczęło się od przeglądania pamiątkowych rodzinnych zdjęć, na których często figurował biały, tatrzański miś – w pewnym momencie zaczęłam przerysowywać moich rodziców w niedźwiedzie. Odkryłam też zdjęcie z dzieciństwa mojego taty, gdy był ubrany w biały, futrzany kombinezon zrobiony z prawdziwych skór. Następnie znalazłam jego kolejne zdjęcie z dzieciństwa, gdy leżał na białej, puchatej, owczej skórze. Później zaczęłam układać całą historię, tożsamość rodzinny w odniesieniu do figury niedźwiedzia – już nie tylko ją odkrywałam, ale też ją wymyślałam, fingowałam. Wiadomo, że z czasem nasze historie rodzinne się zacierają, a osoby, które mogły wyjaśnić pewne kwestie, umierają – nie możemy więc dociec, jak to faktycznie było. Tkam zatem swoją historię sama, wplatam różne wątki, o których wiem, że były prawdziwe, dopowiadam inne, a ramą dla całości jest postać niedźwiedzia. To zwierzę pomaga mi uzupełnić pewne luki, na różne sposoby pojawia się jego motyw w kontekście pamiątek i pamięci rodziny – za każdym razem wykorzystuję to, by snuć swoją własną opowieść. Dotarłam w ten sposób do historii mojej prababki związanej z ucieczką z Doniecka, wymagającą ukrywania się w lesie. Oczywiście to, że skryli się w gawrze niedźwiedziej, to już moja fantazja.
To istotne, że „Pazury” nie są rzeźbami, ale odlewami. Mając dostęp do prawdziwego niedźwiedziego pazura z działu historii naturalnej Muzeum Tatrzańskiego, zrobiłam woskowy odlew. Droga od odlewu woskowego po obiekt w brązie wiedzie przez drukarkę 3D, silikonową formę itd. Dokładnie taką samą technikę zastosowałam do kolejnych obiektów: „Stóp” i „Dłoni” – z tą różnicą, że to już odlew części mojego ciała, a nie niedźwiedziego. Na kolejnym etapie moje linie papilarne z dłoni zostały połączone od wewnątrz z pazurami – czego nie widać, bo to jest ukryte wewnątrz obiektu. „Pazury” to zatem połączenie mnie, mojej tożsamości i niedźwiedzia w jednym obiekcie. Pazury leżące na ziemi na wystawie, tuż obok sukni, zostały zrobione jako obiekty performatywne, zresztą tak samo jak podwieszona w poznańskiej galerii suknia. Mogę je założyć, co było dla mnie bardzo ważne. Zresztą „Pazury” mają celowo charakter biżuteryjny.
Ten pazur symbolizuje to, co w nas pierwotne, każdy z nas „ma pazur” i go pokazuje, choćby w sytuacjach, kiedy trzeba bronić się – czy to fizycznie, czy psychicznie, a zatem walczyć o swoje. Można więc na to spojrzeć uniwersalnie. Także w kontekście relacji między naszym gatunkiem a innymi istotami oraz konieczności przekraczania dominującej antropocentrycznej perspektywy. Jesteśmy zwierzętami i akceptacja tego faktu pozwala na dalsze formowanie tożsamości. W ten sposób powracam do perspektywy osobistej: kiedyś w rozmowie moja przyjaciółka powiedziała mi, że po śmierci rodziców po prostu „zdziczałam” – i tak, w pewnym sensie miała rację. Przekierowałam owo zdziczenie w stronę sztuki, przerysowując moich rodziców w niedźwiedzie czy tworząc obiekty – hybrydy moich części ciała połączonych z ciałem niedźwiedzia.
Tak, muszę tutaj wrócić do postaci mojej prababki. Jej historia świadczy o tym, że była bardzo silną, zaradną kobietą, choć przyzwyczajoną jednocześnie do wygodnego życia. Powiedziałabym, że była kobietą wyzwoloną, wymykającą się nakazom i zakazom społecznym tamtego czasu, choć na zdjęciu, które posiadam, figuruje w typowej dla przełomu XIX i XX wieku, czarnej, koronkowej sukni. W pracy „Ręce, co czarną sierścią sromotnie porosły…” próbuję tę suknię odtworzyć. Nawiązuję przy tym do ucieczki prababki z Doniecka, podczas której ratowała swoje dzieci przed niebezpieczeństwem – ona jest dla mnie niczym kolejna mityczna postać, realizuje archetyp kobiety, która walczy o swoje potomstwo. To kobieta, która była zmysłowa, przywdziewała obcisłą koronkową suknię, ale która ostatecznie przeżyła dwie rewolucje, dwie wojny światowe, ucieczkę przez lasy w nieznane rejony, pozostawienie za sobą całego dobytku.
Taki potencjał „rozsadzania” kultury ma także futro, które wyrasta z sukni. Tytuł „Ręce, co czarną sierścią sromotnie porosły, a w końcach palców ostre pazury się wzrosły” to cytat z Owidiusza. W jego opowieści nimfa zostaje za karę i z zazdrości oszpecona futrem – zamieniona w niedźwiedzicę. Dzisiaj kultura usiłuje kontrolować dopuszczalne owłosienie u kobiet, które powinny spełniać określone standardy piękna; istnieje przykaz, aby kobiety pozbywały się włosów na ciele, bo są one nieestetyczne i „męskie”, a przecież to po prostu ludzkie (i zwierzęce). W sukni włosy-futro wychodzą spod niej, wchłaniają koronkę, tłamszą to, co ustalone kulturowo. Natura wygrywa, bo sam podział na naturę i kulturę jest sztuczny. Musimy zmienić swój stosunek do natury – nie tyle poprzez „stawanie się zwierzęciem”, ile poprzez uczenie się pokory wobec tego, co buduje naszą ludzko-zwierzęcą tożsamość.