Szósta z jedenastu wyłożonych przez Roxane Gay tez na temat powieści feministycznej brzmi:
Feministyczna powieść […] to taka, która wprost dotyczy historii, a zatem także życiorysów kobiet; która rzuca światło na pewne aspekty kobiecej kondycji i/lub proponuje imperatyw zmian, i/lub jest śmiałym […] politycznym stanowiskiem zajętym w interesie kobiet.
Taką formułę z pewnością realizują aspirujące do miana powieści feministycznej „Czempionki” – pierwsza ukazująca się po polsku (w przekładzie Zofii Sucharskiej) powieść Jovany Reisinger, urodzonej w 1989 roku niemieckiej pisarki, felietonistki, filmoznawczyni i artystki wizualnej. Bohaterki książki – Tina, Olivia, Claudia, Elle, Gala, Marie Claire, Brigitte, Joy i Grazia – nieprzypadkowo noszą imiona przywodzące na myśl tytuły kolorowych kobiecych pism. Ambicję autorki stanowiło stworzenie wielogłosowej opowieści, która prezentowałaby różnego rodzaju życiowe trajektorie i doświadczenia kobiet: zaręczyny, nieheteronormatywność, wdowieństwo, przemoc domową czy poronienie.
Czterem częściom książki przyporządkowane są daty dzienne, wyznaczające czas akcji (od Walentynek, przez Dzień Kobiet, aż po początek kalendarzowego lata); poszczególne rozdziały noszą – dość klasycznie – imiona bohaterek, a tradycyjny spis treści zostaje rozbudowany o jednozdaniową zapowiedź najistotniejszego dla danej postaci wydarzenia, które nastąpi na danym etapie lektury (np. „Olivia czuje ulgę”; „Elle spotyka Glorię”; „Tina po raz pierwszy próbuje ostryg”). Rodzaj narracyjnych przerywników pełnią z kolei jednostronicowe definicje pojęć istotnych nie tylko w kontekście fabuły powieści, ale także – szerzej – w dyskursie feministycznym: solidarność, skóra, włosy, pożądanie, kobieta sukcesu. Mężczyźni jako jednostki każdorazowo występują tu ukryci pod inicjałami; jako grupa prześcigają się w dwuznacznych docinkach w miejscu pracy lub – równie tendencyjnie – formują anonimową masę i próbują zakłócić demonstrację z okazji Międzynarodowego Dnia Praw Kobiet – „[…] rozumieją wszystko na opak, nadąsani, że rozwścieczony tłum ich ignoruje. […] «W tym kraju nie ma dyskryminacji!», wołają” (s. 101).
Strywializowanie i zmarginalizowanie postaci męskich służyć miało zapewne oddaniu fabularnej przestrzeni kobietom. Niestety w przypadku „Czempionek” zamiast o panoramie współczesnych kobiecości należałoby raczej mówić o wtórnym rekonstruowaniu szeregu ról społecznych czy wizerunkowych modeli: narzeczona, porzucona kochanka, niedoszła matka, wdowa, ofiara, lesbijka. W tego rodzaju katalogującym geście trudno dopatrzeć się dobrze spożytkowanego potencjału emancypacyjnego i krytycznego.
Olivia, córka burmistrza, zaręczona z majętnym mężczyzną i dokładająca wszelkich starań, aby jak najlepiej dbać o swoje ciało, to podręcznikowy przykład zinternalizowania mitu urody. Całą sobą ma ona właściwie wyłącznie zaświadczać o aktualności obserwacji poczynionych przez Naomi Wolf ponad trzydzieści lat temu. Joy studiowała w Londynie, odbywała praktyki w nowojorskiej agencji reklamowej, zdobyła dyplom historyczki sztuki we Frankfurcie i doświadczenie asystentki kuratora wystaw z muzeum w Amsterdamie. Pewnego dnia, pod wpływem impulsu, decyduje się porzucić niesatysfakcjonującą i niewspółmierną do jej kompetencji pracę w monachijskiej galerii, bo „po prostu pilnuje w niej porządku” (s. 16). Gdybym miała zgadywać, jaki postulat równościowy reprezentuje ta postać, stawiałabym na przebijanie szklanych sufitów. Sama idea bardzo słuszna, szkoda tylko, że przy okazji autorka nurza tę postać (jak niemalże wszystkie) w przywilejach: Joy to wyoutowana lesbijka wspierana przez najbliższych i posiadająca wystarczający kapitał finansowy, by zdobywać doświadczenie w swoim fachu na całym świecie. Czy pomimo tego sprowadzana jest do roli sekretarki? Owszem, ale najwyraźniej może sobie pozwolić na spontaniczne odejście z pracy, czym zresztą imponuje obserwującemu całe zajście specowi od PR-u, który rzuca do „zdębiałej” szefowej dziewczyny: „Good for her […]. Dasz mi na nią namiary? Miałbym dla niej robotę” (s. 82). (Dodajmy, że doskonały kontrapunkt dla tej sceny odnaleźć można w niedawno wydanym po polsku „Przyjęciu” Natashy Brown – oba przypadki łączy istotny element: gest podawania napojów). Inny przykład stanowi scena, w której po poronieniu i rozstaniu z partnerem Claudia odwiedza restaurację serwującą owoce morza.
Nie twierdzę, że traumatyczne doświadczenia są przynależne jedynie niezamożnym kobietom, ani nawet, że przeciętnie zarabiające osoby nie mogą sobie pozwolić na kulinarne przyjemności, ale perorujący o różnicach klasowych kelner to jeden z wielu aspektów świata przedstawionego, których wiarygodność wydaje mi się co najmniej dyskusyjna:
W naszym lokalu od zawsze kładliśmy nacisk na zacieranie granic klasowych. Wszystko dlatego, że nasze ceny są bezkonkurencyjne, obsługa pierwszorzędna, a lokalizacja […] po prostu znakomita (s. 43).
Mam problem z bohaterkami Reisinger dlatego, że są – w przeważającej większości, bez względu na wiek i życiowe trajektorie – białe, heteroseksualne i uprzywilejowane. Spora część fabuły rozgrywa się w Bawarii: regionie, w którym – jak wykazały opublikowane przed kilkoma laty badania – szczególną niechęcią darzy się osoby wyznania islamskiego, bezrobotne, w kryzysie uchodźczym oraz pochodzące ze społeczności Romów i Sinti. Na popularnych internetowych forach czytam, że „Bawaria jest dla Niemiec tym, czym Teksas dla Stanów Zjednoczonych”, a bawarski nacjonalizm doczekał się już własnej strony na Wikipedii. Szkoda, że w kobiecym uniwersum sygnowanym przez Reisinger tematy te nie istnieją. (Jeśli jej bohaterki kogoś czytają, to raczej Rebeccę Solnit, niż Reni Eddo-Lodge.)
Zamiast tego powieść spowija aura sławetnego siostrzeństwa i girl power, a kobiecą wspólnotę ilustrować mają przede wszystkim sceny śmiechu. W jednej z nich przyjaciółki Grazia i Olivia „[z]anoszą się chichotem, nie do końca wiedząc, co je tak rozbawiło, i podnoszą głosy, aż pozostali goście milkną i poirytowani spoglądają w ich stronę” (s. 11). W innej wybuch śmiechu lesbijki Joy i jej matki, Stelli, skłania narratorkę do następującej refleksji: „W ten sposób można zbyć smutek. Tak samo jak rozczarowanie i czyjąś bezczelność. […] Śmiech jest dobry na wszystko […]” (s. 15). Doprawdy, bezcenna to lekcja. Idźmy dalej: spędzająca walentynkowy wieczór w wykwintnej restauracji Claudia „[d]olewa sobie alkoholu, nie trafia, wybucha śmiechem. Nie jest to uprzejmy kobiecy chichot, w którym słychać lekkie zakłopotanie; nie, to głośny, pochodzący głęboko z wnętrza, bezczelny rechot” (s. 14).
Dla Reisinger śmiech symbolizuje sprawczość i podmiotowość – jej bohaterki, a więc kobiety, „które potrafią śmiać się w ten sposób, niektórzy nazywają histeryczkami; inni uznają to za oznakę wyzwolenia” (s. 206). Oczywiście śmiech można uznać za formę feministycznego oporu – pytanie brzmi w tym przypadku: czemu jedyną, a nie jedną z wielu?
„Czempionki” mogłyby być narracją o współczesnym feminizmie jako ciągłym work in progres – wieloetapowym, długotrwałym, złożonym procesie zależnym od indywidualnych predyspozycji, sytuacji życiowej (w tym ekonomicznej), pochodzenia, otoczenia. Potencjał na opowiedzenie tego rodzaju herstorii daje o sobie znać we fragmencie przywodzącym na myśl szeroko komentowany monolog Ameriki Ferrery z filmu „Barbie” (publikowany przez wielkonakładowe periodyki – od „Cosmopolitan” i „Elle”, przez „People”, aż po „Los Angeles Times”):
Czas najwyższy, by kobiety zdobyły się na odwagę, to też przeczytała w jakiejś gazecie. Oczywiście nie dosłownie: w dalszym ciągu nie powinny wracać samotnie do domu, chodzić ciemnymi ulicami i zaułkami, zbytnio się upijać, mieć na sobie za mało albo za dużo i tak dalej. Odwagą jest jednak wskazana, gdy chcą dostać podwyżkę. Ryzykując przed szefami wielką kompromitację, powinny, w przenośni, po prostu ruszyć szturmem na biuro, stanąć na krawędzi i zażądać tego, co im się należy. Czy coś w tym stylu (s. 75).
Zamiast dać się ponieść czwartej fali feminizmu, powieść osiada jednak na popfeministycznej mieliźnie. Poza rozczarowująco zachowawczą, wtórną, a momentami boleśnie infantylną fabułą i jednowymiarowymi postaciami nie oferuje zbyt wiele. Choć lektura „Czempionek” nie jest doświadczeniem tak traumatyzującym, jak obcowanie z prozą Silvy Gentilini zatytułowaną „Mrówki nie mają skrzydeł”, pod pewnymi względami pozycje te są do siebie łudząco podobne. Niczym swoja włoska poprzedniczka, Jovana Reisinger wpada w pułapkę postrzegania powieści feministycznej jako projektu z góry skazanego na sukces. Tymczasem nawet w przypadku samograjów warto uważać na fałszywe nuty i zużyte melodie.