Archiwum
24.11.2011

American Beauty

Jacek Sobczyński
Film

Słynny Kazimierz Górski mawiał, że nazwiska nie grają. Oj, jak dużo racji miał nasz trener. Kto bowiem wybierał tegoroczne nowości w programie drugiej odsłony American Film Festivalu głównie pod kątem popularności ich twórców, ten mógł, ba, w paru przypadkach wręcz musiał się srogo zawieść. Tak jak niżej podpisany.

Kiedy głównodowodzący festiwalem Roman Gutek i Urszula Śniegowska zapowiedzieli premierowy pokaz „Czarnego konia” Todda Solondza jako ich prywatnego czarnego konia imprezy, zadrżały mi nogi. Trzeba być skończonym idiotą, żeby odmówić Gutkowi gigantycznego wkładu w edukację filmową polskiego widza. Przypominam jednak: gust pana Romana bywa dyskusyjny. Za przykład niech posłużą pokazywane na bodaj ostatnich cieszyńskich Nowych Horyzontach szeroko zachwalane przez niego „13 jezior”. Tak, dobrze myślicie – film składał się z trzynastu ujęć amerykańskich jezior.

Tymczasem „Czarny koń” popędził zbyt niebezpiecznie w stronę masowego widza. Tak bardzo, że na ostatnich metrach przegrał z wszystkimi pozostałymi zawodnikami jego trenera. Sympatyczna historia o wyjątkowo niesympatycznym bamboccionim jest – jak na Solondza – zbiorem potwornie ogranych banałów. Jego Abe to kolejny bohater z filmowej grupy grubasków-outsiderów, który mieszka z rodzicami, walczy o serce pięknej dziewczyny, a spełnienie odnajduje w kompletowaniu figurek superbohaterów. To nie jest zły film, ale wystarczyło przypomnieć sobie podczas festiwalu jego wcześniejsze „Palindromy” czy „Happiness”, by przekonać się, że to reżyser, który potrzebuje zaledwie jednej sceny dla poruszenia widza. Tymczasem „Czarny koń” przez półtorej godziny nie wywołał w nas żadnych uczuć.

Ale i tak lepiej było lekko zawieść się na nowym Solondzu, niż wybrać się na „Czerwony Stan” Kevina Smitha – bodaj najgorszy film tegorocznej edycji festiwalu. Tym razem reżyser „Sprzedawców” przestał się śmiać, za punkt zainteresowania biorąc sekty psychopatycznych katolików. Rezydująca w filmie ekipa fanatycznych wyznawców nauk Chrystusowych jest żywo wzorowana na fundamentalistycznym kościele baptystów pastora Phelpsa z Kansas. Kieruje nimi siwowłosy kaznodzieja Cooper, świr, który w podziemiach swojego kościoła zgromadził potężny arsenał broni palnej, a za główny cel w życiu obrał wymordowanie wszystkich gejów i zboczeńców w okolicy. Nie wiadomo, czy Smith chciał go wyśmiać, czy nakręcił swój film całkowicie na poważnie – nawet jeśli celował w to drugie, to i tak zachowuje się jak skretyniały nastolatek z kamerą, który umarłby, gdyby nie wrzucił do swojego obrazu choćby jednego sprośnego żartu. Zamiast inteligentnej satyry o katolickich ortodoksach otrzymujemy półtoragodzinny reportaż z jatki. A jakby tego było mało – jest to reportaż wyjątkowo źle skręcony. Niewyraźne zdjęcia odsłaniają partactwo formalne, zaś nazbyt banalny scenariusz (radośnie pławiący się w przemocy członkowie kościoła kontra bezrozumna masa walczących z nimi policjantów) tylko spłyca ważną wymowę filmu. Podobno Smith zamierza „Czerwonym stanem” zakończyć działalność reżyserską. Nie może być ku temu lepszej okazji.

Nie udało się powtórzyć artystycznego sukcesu „Więźnia nienawiści” Tony’emu Kaye’owi, autorowi pokazywanego we Wrocławiu „Z dystansu”. Henry (świetna kreacja Adriena Brody’ego) jest nauczycielem z doskoku, pracuje jako pedagog, zastępując urlopowanych nauczycieli. Mężczyzna stał się ofiarą własnych sukcesów wychowawczych, przez co kuratorzy kierują go do najgorszych placówek, wiedząc, że chłodny styl pracy Henry’ego poskromi nawet najbardziej zdemoralizowanych uczniów. Szkoda, że tej metody nie przejął od niego reżyser – na przekór tytułowi, „Z dystansu” jest opowiedziane bez najmniejszego dystansu do bohaterów. Niepotrzebnie podnoszona dramaturgia, przestylizowane, ocierające się o kicz ujęcia nie mogą znaleźć się w filmie o takiej tematyce.

Na antypodach pracy twórczej Kaye’a mamy przyjemną, choć kompletnie błahą komedyjkę Philipa Seymoura Hoffmanna „Jack Goes Boating”, w której reżyser wciela się w postać otyłego nieśmiałka marzącego o poderwaniu równie nieśmiałej Connie. Tu z kolei historia opowiedziana jest po bożemu – zanim Jackowi uda się w końcu zaprosić ukochaną na tytułowe pływanie łódką, musi jeszcze przejść kurs otwarcia się na innych ludzi, znieść wodospad komunałów, który na głowę spuszcza mu jego przyjaciel z pracy oraz… nauczyć się gotować, ponieważ Connie marzy o tym, aby jakiś facet w końcu zrobił dla niej kolację. Choć prostota udzieliła się filmowi Hoffmanna na umiarkowaną korzyść, warto obejrzeć „Jack Goes Boating” choćby ze względu na zawartą w nim apoteozę męskiej przyjaźni. Scena, w której Clyde uczy Jacka pływania mogłaby zostać wykorzystana w jakiejkolwiek reklamie odwołującej się do odwiecznej siły męskich więzi.

I jeszcze zamykające festiwal „Damsels In Distress” Whita Stillmana, czyli współczesna wariacja na temat „Emmy” Jane Austen, która pragnąc uszczęśliwić wszystkich wokół, sama pozostaje na przegranej pozycji. Słynący z mistrzowskich, intelektualnych dialogów Stillman poległ w konfrontacji z przybraną przez siebie formą – zamiast spójnej, kampusowej opowieści „Damsels In Distress” okazało się zbiorem luźno przystających do siebie komediowych epizodów, dobrych na kabaret, ale nijak nie pasujących do zwartej, pełnometrażowej produkcji. Zupełnie jakby Stillman chciał bezmyślnie upchnąć do jednej siatki całe zakupy, nie bacząc na to, że mleko może się wylać, a jajka porozbijać. Te wątpliwości podzieliła także wrocławska widownia – rok temu po finałowym pokazie „Scott Pilgrim kontra świat” oklaski były dużo głośniejsze.

Wśród mniejszych pokazów ciekawość mogły wzbudzić dokumentalne „Dragonslayer” i „Bombay Beach”, cudownie autentyczne obrazki Ameryki klasy C, skrytej na zapadłych wioseczkach w cieniu rozpadających się willi i obskurnych przyczep. Niezbyt udał się eksperyment w „Jess and Moss”, nostalgicznej opowieści o ostatnim takim lecie dwójki przyjaciół mieszkających na wsi. „Początkowo miał to być film kilkunastominutowy, potem chciałem zrobić z niego niemal godzinną opowieść. Tuż przed rozpoczęciem zdjęć okazało się jednak, że aktorka ma trochę czasu, więc w efekcie powstał półtoragodzinny obraz” – z rozbrajającą szczerością przyznawał na konferencji z widzami reżyser Clay Jeter. W nadmierne cyzelowanie ujęć i scenariusza nie bawi się także bohater wrocławskiej retrospektywy Joe Swanberg. W odróżnieniu od niemal bezdialogowego „Jess and Moss”, w jego filmach mówi się dużo, szkoda tylko, że za cholerę niezajmująco. Autentyczność Swanberga działa na jego niekorzyść, ze strzępków rozmów jego bohaterów nie dowiadujemy się kompletnie niczego. Oczywiście to podkreśla życiową bezradność przedstawianych przez niego postaci i ogólnie „tak miało być”. Ja jednak nie kupuję kina wyglądającego jak studencka wprawka wzbogacona żartami, oscylującymi wokół ochoczo pokazywanych na ekranie genitaliów płci obojga. Chyba złośliwie Roman Gutek obok retrospektywy Joe Swanberga umieścił przegląd filmów największego poety obrazu w światowym kinie, Terrence’a Malicka. O dwóch metodach pracy tych twórców najlepiej zaświadczy ich filmografia. Malick – 5 filmów nakręconych w ciągu 38 lat. Swanberg – 10 filmów nakręconych w ciągu 6 lat, z czego 4 ostatnie powstały w bieżącym roku.

Trafiły się jednak tytuły, dla których warto było przeziewać w klimatyzowanych salach wrocławskiego Heliosa całą gamę słabszych pozycji festiwalu. Znane już wśród kinomanów (lecz wciąż bez polskiej premiery kinowej) „Blue Valentine” to przerażający portret rozpadu młodego małżeństwa, tak intymny, że wprawiający widza w potężne zakłopotanie już podczas seansu. To także kolejna wielka rola Ryana Goslinga, kapitalnie odnajdującego się w postaci nieco dziecinnego twardziela, który wciąż nie jest w stanie pojąć, dlaczego jego związek popadł w ruinę. Na dużych ekranach jest już za to „Restless”, czyli Gusa van Santa piękne oswajanie się ze śmiercią. A konkretnie: jego bohatera – przystojnego, acz nieco zdziwaczałego nastolatka, który z niewiadomych (przynajmniej przez większą część filmu) powodów upodobał sobie chodzenie na cudze pogrzeby. Podczas jednego z nich poznaje eteryczną blondynkę, chorą na raka, a mimo to ujmującą swoją wewnętrzną radością. Spotkanie tłamszonego wulkanu smutku z potężną chęcią do czerpania z życia, ile się da, przygotowuje nastolatków do krótkiego, ale intensywnego związku, widzowi zaś pokazuje, że umierać można i z optymizmem.

W odróżnieniu od Annabelle, bohaterki „Restless”, dwudziestodwuletni Eliot – główna postać pokazywanego w konkursie Spectrum „Do rana” – boi się operacji mózgu, która prawdopodobnie może pozbawić go życia. Przypadkowo spędza więc ostatnią noc przed zabiegiem z przygodnie spotkaną kelnerką, robiąc z nią wszystko i nic. Dawno nie było w kinie tak pięknie odmalowanego wątku wchodzenia w młodzieńczy związek jak w tym skromniutkim filmie Conrada Jacksona. Kilka spojrzeń, ukradkowych dotknięć, sporo pozornie trywialnych rozmów, a mimo to niewidzialne „coś”, które lewituje pomiędzy głównymi bohaterami, nie pozwala oderwać wzroku od ekranu.

I wreszcie inteligentny dokument „To drugie słowo na F” o zatwardziałych punkrockowcach przeistaczających się w kochających ojców, którzy zamiast skoków w tłum fanów wolą skoczyć do supermarketu po soczek dla pociechy i piwko dla siebie – w sam raz do spożycia przed telewizorem. Teledyskowy montaż filmu doskonale odzwierciedla tryb życia jego bohaterów (m.in. Flea z Red Hot Chili Peppers czy Jim Lindberg z Pennywise), latających z koncertu na koncert, z jednego studia nagraniowego do drugiego. Pasja punkowego rozpieprzenia świata w drobny mak znikła pod kiełkującymi w każdym z nich wartościami rodzinnymi. „Kiedy byłem młody, żyłem na wysokich obrotach i nie przejmowałem się, że mogę umrzeć. A teraz mam ponad 40 lat i strasznie chce mi się żyć!” – wyznaje w jednej ze scen Lindberg, jedyny z bohaterów filmu, który dla rodziny zdecydował się na całkowity rozbrat z muzyką.

Tymczasem konkursy filmów fabularnych i dokumentalnych wygrały nieopisywane powyżej „Gdziekolwiek dzisiaj” Michaela Di Jiacomo i „Sing Your Song” Susanne Rostock. W końcu na filmowych festiwalach, oprócz braku zaufania do pozornie sprawdzonych nazwisk, liczy się także szczęście w doborze projekcji.

American Film Festival
Wrocław, 15–20.11.2011

Fot. kadr z filmu „Restless”, reż. Gus Van Sant

alt