Nr 13/2023 Na teraz

Pytania o Orient

Marcin Stachowicz
Film

To jedna z najpotężniejszych klisz współczesnego kina: scena, w której osoba bohaterska przyjeżdża z tak zwanej prowincji do wielkiego miasta i idzie do klubu, gdzie w ciągu kilku sekund zostaje ogłuszona wolnością i obietnicą hedonistycznej przyjemności. Przysięgam, jeśli kiedykolwiek będę posiadał własną knajpę – albo przynajmniej pakamerę na płyty z muzyką – wytapetuję tym motywem wszystkie ściany, a wy nie będziecie potrafiły odróżnić podłogi od sufitu. Sekwencje dyskotekowe szpikują finalne montaże identycznymi obrazami oniemiałych twarzy i zamglonych spojrzeń. W dodatku jest to branżowa infekcja całkowicie odporna na rozmiary budżetu i różnice między gatunkami, podobnie łasa na wielkie hollywoodzkie produkcje oraz shorty za kilka tysięcy złotych. Tak wszechobecna, że w końcu ktoś powinien objąć ją kwarantanną.

Przyłapanie „Chłopca z niebios” na podobnym chwycie to zły omen: Tarik Saleh ukłuł mnie szpilą dyskoteki w pierwszej ćwierci filmu i od tej pory już w każdym kącie widziałem samych starych znajomych i podobnie zużyte patenty scenariuszowe. Zacząłem na przykład obsesyjnie się zastanawiać, czy klasyczna intryga – naładowana elementami zachodnioeuropejskich narracji szpiegowskich – nie budzi tak wielkiego entuzjazmu europejskiej krytyki głównie dlatego, że pozwala w bezpieczny sposób przeżywać fascynację orientalną tajemnicą, na którą w liberalnych kręgach nie ma już łatwego przyzwolenia. Saleh, w nieco absurdalnym przypływie zawodowego defetyzmu, biega po mediach i opowiada zdziwionym dziennikarzom, że nienawidzi reżyserii i koniecznie chciałby ją zastąpić pisaniem literatury (być może to sprawka miłości własnej: z zeszłorocznego festiwalu w Cannes przywiózł „tylko” nagrodę za scenariusz). „Chłopiec z niebios” miał być rzekomo powieścią i – na podobieństwo „Imienia róży”, ulubionej książki Saleha, której akcja rozgrywa się w średniowiecznym opactwie benedyktynów – wciskać szkiełko podglądacza między grube mury kairskiego uniwersytetu Al-Azhar, najbardziej prestiżowej uczelni islamu sunnickiego, a zarazem potężnej instytucji wpływu społecznego. Poza światem arabskim – skarży się reżyser – Al-Azhar albo w ogóle nie budzi skojarzeń, albo uruchamia stereotypowe linki do fundamentalizmu religijnego czy regulowania najdrobniejszych spraw życia codziennego za pomocą fatw. Tymczasem prawda jest dużo bardziej złożona, a na odsłanianiu jej zniuansowanej materii ponoć zależy Salehowi w szczególności. Trochę dziwna deklaracja, kiedy przed momentem uszyło się patchworkowy, euro-arabski kombinezon grubymi nićmi fikcji.

Żeby zabrać Europę i Amerykę na obcą planetę islamskiej edukacji, Saleh sięga po samonarzucającą się strukturę wybraństwa, wędrówki i inicjacji. Tak jak młody farmer Luke Skywalker leciał w kosmos, żeby odkrywać fantastyczny świat dworskich intryg, tak Adam (Tawfeek Barhom), syn ubogiego rybaka, jedzie do Kairu po ważną lekcję życia: człowiek to tylko szmaciana kukiełka w rękach wszechmocnej Władzy. Możesz dostać się na wymarzone studia, przyzwyczaić do niewygodnej pryczy w dormitorium, przycupnąć cichutko pod wyniosłą kolumnadą islamskiego Hogwartu, ale i tak nie uda ci się ustrzec przed regułą „dziel i rządź”. Filmowy Al-Azhar przecinają spory różnych frakcji: są tu zwolennicy całkowitej autonomii instytucji religijnych, są głosiciele prymatu ścisłej współpracy z władzą świecką, jest w końcu grupa dżihadystów, która działa pod przykrywką porannej grupy modlitewnej, bo autorytarny Egipt oficjalnie ściga i delegalizuje każdą opcję podejrzewaną o ekstremistyczne sympatie. Krótko po przybyciu Adama do Kairu umiera Wielki Imam, a bezpieka planuje zainstalować na jego stanowisku człowieka przychylnego reżimowi. Nasz bohater – delikatny, zupełnie nieopierzony przybysz z dalekiej prowincji – ląduje więc w samym centrum pałacowych rozgrywek, podstępem zwerbowany do współpracy przez pułkownika Ibrahima (w tej roli szwedzki aktor o libańskich korzeniach, Fares Fares). Ubek sam ma z kolei kłopoty ze swoim nieobliczalnym szefem, przedstawicielem młodego pokolenia aroganckich karierowiczów i brutalnych pacyfikatorów niepokojów społecznych. I tak toczy się ta męska gra na trzech planszach – Adam kontra frakcje Al-Azhar, Adam kontra Ibrahim, Ibrahim kontra góra – zakończona równie męskocentrycznym obrazem mesjańskiego triumfu i gorzkiego rozczarowania awansem.

Nie mogę oczywiście odmówić „Chłopcu…” pewnej fabularnej zgrabności – ogląda się ten film bardzo dobrze, z poczuciem zaangażowania typowym dla znacznej części produkcji opartych na skrypcie konfidenta i z rdzeniowym motywem infiltracji, której ostatecznych skutków nigdy nie możemy być na sto procent pewni. Świetny jest po nerdowsku zarośnięty, a zarazem obezwładniający spokojem Fares Fares, chociaż jego rola twardego bezpieczniaka o miękkim serduszku to bardzo przewidywalna klisza. Dla liberalnych widzów spoza świata arabskiego przygotowano także intuicyjne figury pasujące do każdego typu władzy religijnej: radykalny imam Szejk Al Durani (Ramzi Choukair), ten od rzucania gromów na „zgniły Zachód” i „amerykański konsumeryzm”, to miłośnik młodych kobiet i jedzenia z McDonald’sa, z kolei postać Ślepego Szejka Negma (Makram Khoury) – mędrca, filozofa, przedstawiciela „drogi środka” i racjonalnej autonomii religijnej dla islamu – pozszywano z kanonicznych wyobrażeń o Człowieku Księgi: od klasztornych skrybów, przez arabskich poetów i matematyków, aż po bibliotekarza-erudytę Jorgego Luisa Borgesa.

Tymczasem, jakby w kontrze do jednowymiarowości bohaterów tła, protagonista „Chłopca z niebios” przypomina chaotyczny zlepek sprzeczności, którego działaniom niezwykle trudno dać wiarę. Saleh przez pół filmu prowadzi Adama-Barhoma w kierunku obscenicznej naiwności, konformistycznej postawy żółtodzioba, któremu da się wmówić absolutnie wszystko i w którym strach miesza się ze szczurzym pragnieniem naciśnięcia tej czy innej dźwigni politycznego labiryntu. I nagle, bez zbudowania czytelnych podwalin dla takiej gwałtownej transformacji, reżyser wrzuca syna rybaka w buty wytrawnego intryganta, szachisty kiwającego na równi piony świeckie i religijne, a jeszcze dysponującego zmysłem starotestamentowego proroka.

mat. prasowe m2 films

Trzeba sobie to powiedzieć otwarcie: jest to zagranie z cyklu deus ex machina, które niestety trąci sztucznością. Ale znowu – to nie sztuczność z porządku rysów psychologicznych pozostaje największą wadą „Chłopca…”. Saleh może opowiadać w wywiadach – prawdopodobnie próbując uniknąć dalszej eskalacji konfliktu z egipską władzą – że jego nowy film nie ma nic wspólnego z deklaracją polityczną. Jasne, polityków i reżimów nie wymienia się tutaj z imion i nazw, natomiast każda średnio rozgarnięta osoba od razu rozpozna w „Chłopcu…” krytykę dyktatury generała Abd al-Fattaha as-Sisiego (jego wizerunek wisi zresztą w filmowej siedzibie bezpieki) oraz portret egipskiego społeczeństwa wziętego w jasyr przez policyjną władzę i ratującego się – tak przynajmniej czytam finał filmu – wewnętrzną emigracją do krainy Księgi, wolnej od pokus awansu i politycznego hazardu. Z kinem moralnego niepokoju à la Tarik Saleh jest jednak pewien zasadniczy problem: reżyser jest Szwedem o egipskich korzeniach, urodzonym w Sztokholmie i mającym od wielu lat, odkąd po premierze „Morderstwa w hotelu Hilton” stał się w Egipcie persona non grata, raczej luźny wgląd w sytuację ludzi żyjących w kraju jego ojca. Chyba jako pierwszy zwrócił na to uwagę Bartosz Żurawiecki: film stawiający mocne tezy na temat egipskiej rzeczywistości społeczno-politycznej został w całości zrealizowany bez udziału portretowanego społeczeństwa. Aktorzy pochodzą w większości z innych krajów arabskich albo z Europy, zdjęcia kręcono głównie w Turcji i Szwecji, a w rolę najważniejszego bohatera „Chłopca…” – uniwersytetu Al-Azhar – wcielił się stambulski meczet Sulejmana.

Oczywiście, dystans geograficzny nie musi wykluczać trafnej obserwacji, choć osobiście mam spore wątpliwości, czy emigrant Roman Polański dałby radę zrealizować „moralniaka” na poziomie peerelowskiego tubylca Feliksa Falka. Jednak w przypadku Saleha dzwony zaczynają bić na alarm tam, gdzie nawet chowanemu na europocentryzmie laikowi udaje się dostrzec konkretne sygnały rozmydlania faktów czy orientalizowania kultury. Rzecz pierwsza z brzegu: filmowy Al-Azhar to instytucja całkowicie męska – tabuny oniemiałych chłopców wpatrzonych w długie brody swoich nauczycieli-mistyków – kiedy ten prawdziwy przyjmuje kobiety już od lat 60. ubiegłego wieku i ma w swojej ofercie dydaktycznej wiele nowoczesnych kierunków studiów, a nie tylko teologię. Nie pomagają pojedyncze odstępstwa od normy w rodzaju uczelnianego mistrza recytacji Koranu w koszulce zespołu Morbid Angel albo cytowania Karola Marksa na wykładzie Ślepego Szejka. W pewnym sensie na tacy podaje się nam również wrażenia i skojarzenia, które powinny kierunkować właściwy sposób doświadczania al-azharskiej rzeczywistości: podniosła lub niepokojąca muzyka ilustruje jazdy kamery po starodawnym dziedzińcu, koraniczne zaśpiewy niosą się echem po pustych salach modlitewnych, studenci w biało-czerwonych czapach przemykają mrocznymi zaułkami i zapewne całą tę baśń tysiąca i jednej nocy – czujemy to wewnętrznym nosem – spowija woń olejków eterycznych i egzotycznych przypraw.

Jest to świat z jakiejś odległej przeszłości, faktycznie bliski wizjom średniowiecznego opactwa z „Imienia róży”, ale już niekoniecznie – współczesnym formom dystrybucji wiedzy, które bezpowrotnie zmieniły studentów i sposoby edukacji w nawet najbardziej konserwatywnych ośrodkach akademickich. Powieść Eco uznaje się za manifest postmodernizmu, w którym historyczna wizja rzeczywistości została opowiedziana za pomocą ponowoczesnych środków wyrazu. U Saleha mamy natomiast głównie niedzisiejszość, tak jakby reżyser próbował na siłę wcisnąć współczesność w ramy staroświeckiej konwencji, co w efekcie przynosi nie oryginalność, lecz niepokojące poczucie anachroniczności. Jak gdyby świat poza Europą zatrzymał się w czasie.

„Chłopiec z niebios” składa się niestety ze zbyt dużej liczby podobnych wątpliwości.  Sugerowane przez Żurawieckiego podejście „bezpieczne”, sprowadzające „Chłopca…” do opowieści o „cynizmie rządzących, utracie złudzeń i łamaniu charakterów”, w dodatku zapodanej w arcyhollywoodzkiej formie, nie do końca się sprawdza. Jako thriller szpiegowski film Saleha nie wnosi do puli kina gatunków nic szczególnie płodnego, a jeszcze zostawia widzów i widzki pośrodku jakiegoś wielkiego niezdecydowania: zbyt oczywisty na wzbudzanie moralnego niepokoju, za mało spektakularny na czystą zabawę. Trwanie w rozkroku skazuje nas, „laików z Europy, na mędrkowanie o sprawach, o których mamy blade pojęcie” (to znowu Żurawiecki). Bo czy jest to sensowny obraz złamanego egipskiego społeczeństwa, mogliby ocenić przede wszystkim ci, którzy w dającej się przewidzieć przyszłości na pewno tego filmu nie obejrzą. A nawet jeśli obejrzą, to raczej nie będą chcieli się na jego temat głośno (i szczerze) wypowiedzieć.

 

„Chłopiec z niebios”
reż. Tarik Saleh
premiera: 23.06.2023