Nr 12/2023 Na teraz

Porządek europejski wprowadzony na obcej ziemi, siłą narzucony ludziom nieznającym prawa własności, dał początek eksperymentowi, który nazywamy Ameryką. Słowo „Amerykanin”, przeważnie określające obywatela Stanów Zjednoczonych, zawiera w sobie wykluczenie, na którym oparta jest historia połączonych przesmykiem Darién kontynentów. Sama dystynkcja na Amerykę Północną i Południową jest urzędowa, a przez to sztuczna – podobnie jak próba uniformizacji każdego innego regionu tak, by wpasowywał się w słupki, wykresy i statystyki ukazujące sytuację gospodarczą i społeczną. Pozornie ułatwia to codzienne funkcjonowanie (porządek administracyjny), ale jak każda generalizacja jest krzywdzące i niebezpieczne. Prowadzi do ignorancji, na którą lekarstwem jest jedynie zgłębienie zagadnienia w jego złożoności i niespójności. Jednym z oczywistych sposobów jest po prostu wysłuchanie relacji osób dogłębnie ze zjawiskiem zaznajomionych.

W przepastnej książce „Ñameryka” Martín Caparrós pisze: „Andy Peruwiańskie, meseta meksykańska albo kolumbijskie doliny, dżungle Panamy albo Amazonii. Idea, że to tworzy pewną jedność, zaczęła się od tych Iberów, którzy wszystko w całości opanowali” (s. 17). Wspólna historia, równoznaczna z deptaniem innych kultur, gwałtami i ludobójstwem, wyznacza krańce Ñameryki jako zbiorowości, poharatanej umownymi, a jednocześnie obramowanej wyraźnymi granicami. Pozostałością tej historii jest współdzielony język, pozwalający autorowi wykluczyć z książki Brazylię, Stany Zjednoczone i Kanadę. Choć Caparrós przyznaje, że kastylijskim/hiszpańskim posługują się zwycięzcy, opowiadając o pokonanych, nie dostrzega lepszej cechy dystynktywnej pozwalającej odseparować opisywany wycinek świata od pozostałych części. Oparcie rozróżnienia na języku pozwala autorowi z czystym sumieniem poddać krytyce naiwne przypisywanie ludności rdzennej statusu niewinnych ofiar. Autor wytyka historyczną nieprawdziwość, ale też kulturową błędność takiego postrzegania przeszłości jako odbierającego podmiotowość i sprawczość często nienazwanym plemionom rdzennych mieszkańców amerykańskich krajów.

Opowiedzieć kontynent – to zadanie skazane na klęskę już na początku, kwestią czasu wydaje się nie tyle jej poniesienie, ile jej rozmiar. I choć Caparrós przyznaje to (choć niebezpośrednio) kilkakrotnie, to prowadzi narrację z pewnością siebie właściwą jedynie populistom, którzy swoje poglądy głoszą w liczbie mnogiej, jakby byli sumieniem zbiorowości. W tym wypadku chodzi o 400 milionów mieszkańców obydwu Ameryk. Ci mają prawo buntować się przeciwko postrzeganiu ich jako biednych, lecz szczęśliwych, zacofanych, ale uśmiechniętych, potrzebujących dyrektyw mądrzejszego, bo bardziej zaawansowanego gospodarczo Zachodu. Jest tak na przykład w kwestii dbania o własne otoczenie – sami mieszkańcy Ñameryki są jakoby zbyt nieogarnięci, żeby dostrzec, jakie bogactwa ich otaczają. Za egzemplifikację służy tu mit Puszczy Amazońskiej, o potrzebie ratowania której (za wszelką cenę) rozprawiają ludzie tej ceny nigdy nieponoszący, a podróżujący prywatnymi samolotami i jachtami. Ich fortuny często wyrosły kosztem innych puszczy, o nazwach zbyt nieistotnych, by robiły na kimkolwiek wrażenie.

Zmuszanie Ñamerykanów do troski o surowce naturalne – przy jednoczesnej eksploatacji ich przez wielkie koncerny tam, gdzie to wygodne i podkreślaniu, jak istotne są dla przetrwania świata – jest oczywiście ogromną hipokryzją. Sprzeciw Caparrósa jest tu zrozumiały, ale rebelia wydaje się źle ukierunkowana. Ponieważ wielkie koncerny są antagonistą oczywistym, dziennikarz bierze zło wyrządzane przez nie za pewnik, skupiając się raczej na osobach życzliwych sprawom, w imieniu których występuje. Wyjście z roli ofiary i duma z kultury, w jakiej się wyrosło, nie muszą przecież iść w parze z krytyką postaw, które z braku lepszego słowa pozwolę sobie określić jako „ekosocjalistyczne”. Tymczasem, kiedy autor pisze o ekologicznej świadomości jako wytworzonej kosztem jednoczesnej obojętności wobec handlu narkotykami, traktuje on empatię jako cechę działającą wybiórczo, według zasady albo-albo. Tym samym odrzuca nawet najbardziej oczywiste kontry, jakie formułują swoim działaniem osoby unikające produktów z olejem palmowym czy awokado – produktów z roślin, których uprawy prowadzone są nie tylko kosztem środowiska naturalnego, ale także poprzez łamanie praw człowieka.

Caparrós w roli przewodnika nieustannie gada. Potrafi to robić zachwycająco, poetycko, niemal śpiewnie – ale jednak zawsze z ryzykiem. Bo kto snuje gawędę, ten przekonany jest raczej o pięknie swojej opowieści i swojego głosu, niż o potrzebie wypowiadanych treści. Mówi, by mówić, a nie by powiedzieć. I owszem, czasem Caparrós zbyt się zapędza. Pewny siebie gawędziarz ryzykuje popadnięcie w postawę autorytarną. Faktycznie, autor odrzuca możliwość dialogu czy zadawania pytań. Wycieczka odbywa się na jego zasadach, do miejsc, które on wybiera, uznawszy je za najbardziej reprezentatywne dla kontynentu, na którym się wychował i spędził niemal całe życie. Zbiorowość powstaje zawsze w opozycji do czegoś, a wzajemne podobieństwa często bywają podkreślane przez różnice, dlatego autor dokonuje podziału wewnątrz kontynentu, dzieląc go na: Południowy Róg (Chile, Urugwaj i Argentyna), Andyjską (Boliwia, Peru, Ekwador, pół Kolumbii), Karaibską (druga połowa Kolumbii, Wenezuela, Kuba, Dominikana i Portoryko), Amerykę Środkową (Panama, Kostaryka, Nikaragua, Salwador, Honduras, Gwatemala), Meksyk i Paragwaj. Ten ostatni opisany jest jako „jedyny w swoim rodzaju” i „anomalia” (s. 29), tym bardziej rozczarowujące jest, że Paragwaj nie znajduje się wśród krajów, które odwiedza dziennikarz.

Mogłoby się wydawać, że aby stworzyć jak najbardziej zniuansowany i kompletny obraz Ñameryki, wypada napisać więcej o miastach unikatowych, takich jak boliwijskie El Alto lub stolica Nikaragui, Managua, a mniej o lepiej znanych: Meksyku, Hawanie czy Buenos Aires. Ignorancją byłoby założenie, że nie ma już po co opisywać tych miejsc, jednak ignorancją jest również przekonanie, że da się zrozumieć Ñamerykę, polegając w większości na jej najbardziej znanych składowych.

Uzasadnieniem przywoływania rozpoznawalnych obrazów i opisywania znajomych miejsc przez Caparrósa wydaje się osobista perspektywa, którą sam dziennikarz zapewne uważa za unikatową. Kiedy ubiera swoje zajęcie w kilka słów – „patrzę, czasem słucham, piszę” (s. 454) – uderza jednoczesna szczerość tej obserwacji i brak autorefleksji. Bo czy można stworzyć autentyczny portret społecznej zbiorowości, słuchając tylko czasem?

Caparrósa szczególnie zajmuje mityczny czytelnik „Zachodni”, którego autor (zgodnie z szerszym trendem) wyobraża sobie jako poprawnego politycznie hipokrytę przez ekologię rozumiejącego raczej rodzaj estetyki niż autentyczną troskę o planetę. Zdaniem autora przemoc językowa i ekologiczny aktywizm to kwestie marginalne, podczas gdy niezbędnym do rozwiązania, niejako „pierwszej potrzeby”, pozostaje problem biedy. Uderzające, że autor monumentalnego reportażu o głodzie nie potrafi powiązać zjawiska ubóstwa z kwestiami środowiskowymi. Nie trzeba wymagać od Caparrósa studium na miarę Mike’a Davisa, czyli spisania współczesnej opowieści podobnej „Późnowiktoriańskiemu holokaustowi” – wystarczyłoby przecież, żeby autor „Ñameryki” potrafił odnotować prosty fakt, iż wielkie korporacje ograbiły i nadal ograbiają zbiorowość z surowców naturalnych w imię zysków mitycznego „jednego procenta”. Jemu jednak łatwiej pisać z ignorancją o przemyśle „ecoloco” albo arogancko dywagować na temat reakcji „słynnej Grety” na skórki od pomarańczy wyrzucane na ulicę przez dzieci.

Jednocześnie Caparrós przejawia niemal bezwarunkową miłość do zwykłych ludzi ze swojego regionu. Z ogromną wyrozumiałością pisze o biedocie, a także krytykuje katolicyzm, przemoc wobec kobiet i osób LGBTQ+. Nawołuje również do legalizacji narkotyków, by w ten sposób zlikwidować hegemonię i opresję powodowaną w regionie przez Narcos. Należy zresztą przyznać, że Caparrós potrafi nawiązać relację (choć pamiętając o deklaracji autora, który patrzy, ale słucha tylko czasem, powinniśmy mieć świadomość niesymetryczności wszystkich spotkań i interakcji) – ludzie ze społecznego i ekonomicznego marginesu chętnie wpuszczają go do swojego życia, czego rezultatem są niemal natchnione reportaże.

Najlepszym i najbardziej poruszającym jest ten o plantacji bananów, w którym z poszukiwania jednego owocu zdatnego do jedzenia – banany trafiające do naszych sklepów zrywane są wcześnie i dojrzewają w europejskich halach – dziennikarz wyprowadza wielowymiarową krytykę kapitalizmu, nierówności społecznych oraz absurdalnych dyrektyw unijnych dotyczących tego, jak „naturalny banan” powinien wyglądać. Świetnie, że ten tekst powstał i został do książki włączony – szkoda, że autor zapomniał te kompetencje, pisząc inne fragmenty. Tam, gdzie reporterski warsztat ustępuje miejsca publicystycznej gawędzie, tam narracja wyraźnie uwiera.

Być może tak właśnie należałoby rzecz podsumować:Ñameryka” (książka) podobna jest Ñameryce (kontynentowi), jeśli chodzi o jej główną cechę: nierówności. Frustrujące czytającego fragmenty wypełnione pseudofilozofią i dywagacjami sąsiadują tu ze świetnymi reportażami, które dzięki zmysłowi obserwacji i cechującej Caparrósa uwadze do detali, stanowią drobiazgowe kadry z życia codziennego Kolumbijczyków, Boliwijczyków czy Meksykanów. Drobiazgowe reportażowe kadry zawsze cenniejsze są niż skrojone pod oko turysty pocztówki czy mające przyciągnąć wzrok widza serialowe fotosy – mogą posłużyć za lekarstwo na ignorancję wobec tej części Ameryki, której słowo „Amerykanin” zwykle nie obejmuje.

 

Martín Caparrós, „Ñameryka”
tłumaczenie: Wojciech Charchalis
Wydawnictwo Literackie
Kraków 2023