Tytuł nie kłamie. „Kawałek nieba” odwołuje się do melodramatycznej tradycji – powraca tu echo Douglasa Sirka i jego „Wszystkiego, na co niebo zezwala” (1955) – więc naiwny i rzewny tytuł z zadziwiającą trafnością oddaje istotę tego jednocześnie monumentalnego, ale i jakoś skromnego, przestronnego i ciasnego filmu, w którym samotna matka Anna próbuje z całą determinacją utrzymać własny kawałek nieba. Całkiem dosłownie zresztą, bo rzecz dzieje się bardzo wysoko, na stromych stokach szwajcarskich Alp, na tym poszarpanym dachu Europy, gdzie znaleźć pewnie można doliny tak głębokie, że nigdy nie widzą słońca, a zamieszkujący je ludzie jakby w reakcji na swoją izolację płynnie przechodzą ze standardowego niemieckiego na lokalny, wyrazisty dialekt, w którym znane nawet ze słyszenia słowa przestają brzmieć znajomo. Dla Anny akcesem do nieba ma być związek z Marco – przyjezdnym, outsiderem w małej i odpowiednio podejrzliwej wobec obcych społeczności – a o wadze przywiązywanej do życia rodzinnego świadczy to, że poczynania Anny są w miasteczku na ustach wszystkich: mieszkańcy przy piwie wspominają jej poprzednie relacje i wymieniają się retorycznymi pytaniami o przyszłość następnej. Nawet na wysokościach może więc zrobić się duszno.
Splot wątków arcymelodramatycznych – budzącej pomruki sprzeciwu miłości, próby znalezienia szczęścia w życiu rodzinnym, konfrontacji marzeń z prozą życia – zostaje jednak gatunkowo przenicowany. Tak jak pokawałkowane jest niebo, tak fragmentaryczna jest filmowa narracja: nieruchoma, zdystansowana kamera z równą uwagą śledzi zarówno relacje bohaterów, jak i wymagające prace gospodarskie, konieczne, żeby zapewnić sobie przeżycie w surowych warunkach gór. Czas poświęcony jest w filmie zarówno twarzom, jak i skałom czy podnoszącej się mgle wzniosłości krajobrazu i przyziemności rozpłodu krów. Chłodna reżyseria Michaela Kocha pozbawia melodramat uspójniającej emfazy, sentymentu, nie różnicuje między tym, co z punktu widzenia fabuły istotne, a tym, co – wydawałoby się – zupełnie poboczne i zbędne. Podążając za beznamiętnym wzrokiem kamery, widzowie także przestają się dziwić, do tego stopnia, że nawet jakoś zrozumiała i usprawiedliwiona wydaje się obecność grupy chórzystów, którzy w filmowych interludiach zgodnie z antyczną tradycją wyśpiewują metaforyczne komentarze i przestrogi wobec poczynań bohaterów.
Film Kocha gra więc wyraźnie z oczekiwaniami i przyzwyczajeniami widza. Tam, gdzie spodziewamy się historii skomplikowanej miłości, dostajemy beznamiętny reportaż z życia Alp; tam, gdzie oczekiwalibyśmy może panoramicznej przestronności fotografowanych gór, obrazy cisną się w starym formacie 4:3, w którym wszystko wydaje się bliższe, bardziej dotkliwe, a w przypadku sceny dość bezlitośnie niweczącej marzenie o szczęśliwym życiu rodzinnym i wyznaczającej istotne przesilenie w filmie – nawet bolesne. Surowość i nieprzystępność „Kawałka nieba” korespondują oczywiście z realiami życia tysiące metrów nad poziomem morza, ale chodzi też o coś więcej: o syzyfową pracę Anny zdeterminowanej, żeby obronić i utrzymać marzenie o własnym kawałku nieba, nawet jeśli okazuje się on w najlepszym razie łanem skalistej, nieurodzajnej ziemi, wymagającej codziennych, żmudnych zmagań. W niejednoznacznych – i, przyznaję, dość kontrowersyjnych – próbach bohaterki utrzymania związku z Marco wbrew przeciwnościom, a nawet zdrowemu rozsądkowi dostrzegam jednak nie melodramatyczny fatalizm ról genderowych, lecz nieprzejednaną osobność bohaterki, jej niezależność i samosterowalność. Z całą pewnością nie jest ona postacią tragiczną, nawet jeśli faktycznie wszystkie dostępne jej opcje są w gruncie rzeczy niewłaściwe. Pod tym względem Anna wydawać się może lustrzanym przeciwieństwem bohaterki innego transgresywnego melodramatu – Bess z „Przełamując fale” (reż. Lars von Trier, 1996). Obie kobiety, rzecz jasna, reżyserowane przez mężczyzn, skłonne są do wielu poświęceń na rzecz ocalenia własnej rodziny albo przynajmniej podtrzymania jakiejś iluzji jej trwałości, z tym że o ile Bess von Triera jest zgodnie z zamiłowaniem Duńczyka poddawana coraz gorszym próbom, wobec których pozostaje mniej lub bardziej bezsilna, o tyle Anna u Kocha nawet najbardziej konsternujące decyzje podejmuje z uporem, aby własne życie zorganizować po swojemu.
Umiejętność wyzyskania z suchego, beznamiętnego opisu dość subtelnej psychologii jest bez wątpienia zaletą, ale obarczoną też pewnym ryzykiem – wycieniowanie postaci Anny bowiem podkreśla, że jej otoczenie zarysowane zostało dość płaską plamą. Buzujących napięć w małej społeczności trzeba się raczej domyślać i dopowiadać je sobie – nawet coraz mocniej zagrażająca choroba Marco kładąca się niepokojącym cieniem na jego relacji z partnerką i jej córką wydaje się raczej narracyjnym motorem niż autentycznym zdarzeniem budzącym prawdziwą grozę. Dlatego może tak szokująca, choć niekoniecznie w konstruktywny sposób, jest scena, w której zaburzenie Marco znajduje swój najpełniejszy wyraz. To, co początkowo wywoływać może u widzów uzasadnioną trwogę, szybko okazuje się filmowym trikiem, aby posunąć akcję do przodu – i to w sposób paradoksalnie dosadny i jednocześnie mało oddziałujący na filmową materię: historia toczy się do przodu uprzednio już ustalonym tempem i torem.
Różnie rozwiązywane napięcie między chłodnym, behawiorystycznym opisem a próbą nadania jakiejś psychologicznej głębi jest typowe dla formacji slow cinema, z której film Kocha czerpie wiele znaków rozpoznawczych: długie, statyczne ujęcia, beznamiętne zbliżenia na twarze bohaterów, kontemplację krajobrazu czy narracyjne skąpienie tropów. Nawet groteskowa obecność chóru wyśpiewującego w alpejskim deszczu swoje złowrogie przepowiednie mieści się jakoś w kanonie – warto przypomnieć chociażby „Jeanette. Dzieciństwo Joanny d’Arc” Brunona Dumonta (2017) czy „Kapryśną chmurę” Tsai Ming-lianga (2005), dwa musicalowe filmy mistrzów powolnego kina – i właśnie ta uległość wobec niewypowiedzianego przekonania, jak „powinno” wyglądać i brzmieć współczesne kino artystyczne, jest tym, co wzbudzać może największy sprzeciw. Zwłaszcza że, co tu dużo mówić, formuła slow cinema, choć w festiwalowym obiegu jeszcze przez długi pewnie czas będzie silnie reprezentowana (wypada nadmienić, że „Kawałek nieba” zdobył dość duże festiwalowe uznanie, w tym wyróżnienie w głównym konkursie Berlinale w 2022 roku), należy też do przeszłości – najwybitniejsi jej twórcy i twórczynie przeszli już na inne pozycje (jak na przykład wspomniany Dumont czy współpracujący z międzynarodowymi gwiazdami Apichatpong Weerasethakul), a sedno dzisiejszej filmowej dyskusji wyznaczają odmienne filmy.
Obraz Kocha, choć niepozbawiony ciekawych aspektów zmierzenia się z etyczną odpowiedzialnością za najbardziej nawet niedoskonałą rodzinę, wydaje się filmem, który z estetyki slow korzysta już przede wszystkim jako z zastanej estetyki właśnie: rezygnacja ze spektakularnej fabuły, użycie naturszczyków czy narracyjna wstrzemięźliwość są gestem nie tyle artystycznego sprzeciwu, ile raczej dostosowania do artystycznego konsensusu – i to konsensusu, który widowniom zaznajomionym z kinem festiwalowym zdążył się już naprawdę opatrzyć. Nawet kojarzący się z kinem Ulricha Seidla czy Alaina Guiraudie cierpki humor „Kawałka nieba” nie jest na tyle wyostrzony, żeby zadać kłam trochę jednak zbyt pompatycznej powadze kina slow.
Ostatecznie kostyczny, alpejski melodramat pozostawia w ciekawym odbiorczym dyskomforcie, bo wszystkie oferowane przez Kocha rozwiązania mają wyraźnie dysonansowy pogłos. Historia dobiega niby do końca, ale jak pokazuje cierpliwa kamera skierowana na pędzące chmury czy wietrzejące skały, o żadnym definitywnym końcu nie może być mowy, wszystko bowiem znajduje się w stanie ciągłej przemiany i ruchu – zarówno góry, których majestat jest chwilową stopklatką wyjętą z przepływu czasu, jak i śmieszne w swej mikroskopijnej skali ludzkie dramaty. Nie umniejsza to jednak ich ciężarowi – wyrastająca na uosobienie filozofii egzystencjalnej postać Anny wydaje się jasno wskazywać, że odnalezienie spełnienia w wytrwałości Syzyfa na próżno toczącego pod górę skałę jest jedynym kawałkiem nieba, jaki przypadnie nam w udziale.