Nie uniknę tego skojarzenia, więc nie ma co zwlekać. Leonid (charyzmatyczny Oleksandr Yatsentyuk), bohater „Pamfira”, przypomina mi Matthiasa z nowego filmu Cristiana Mungiu, o którym pisałem niedawno na niniejszych stronach. Podobny wąs, lekko przybrudzona stylówka, rower lub motorek jako podstawowy środek transportu, typ góralskiego maczo z południowo-wschodnich rubieży Europy. Nawet historie do pewnego stopnia się zgadzają: bohater „Prześwietlenia” wraca z saksów do domu w Transylwanii, żeby ratować małoletniego syna przed ostatecznym zbisurmanieniem (co w jego światopoglądzie oznacza poddanie chłopca „babskim” wpływom żony); ten z „Pamfira” wymyka się z polskiej tyrki do rodziny na pograniczu ukraińsko-rumuńskim, gdzieś w karpackiej Bukowinie, niedaleko okolic sportretowanych sześćdziesiąt lat temu przez Siergieja Paradżanowa w „Cieniach zapomnianych przodków”.
Syn Leonida, Nazar (Stanislav Potiak), to jednak nie żaden małolat, lecz poważny nastolatek bałwochwalczo zapatrzony w ojca, lokalną legendę przemytniczego półświatka, człowieka obdarzonego tytułowym przydomkiem (w wolnym tłumaczeniu: skała) ze względu na nieludzką wytrzymałość i umiejętności pięściarskie. W tle – podobnie jak u Mungiu – trwają przygotowania do obchodów Nowego Roku, widowiskowego festiwalu Malanka, na którym chrześcijańska swojskość splata się z pradawnym, pogańskim rytuałem, a drewniane maski demonów i kościotrupów oraz słomiane chałaty sięgające kostek mogą robić za mokry sen każdego początkującego twórcy folk horrorów z zachodu Europy.
Na tym powiązania się kończą, bo debiut Dmytra Sukholytkyya-Sobchuka – przyjęty z entuzjazmem na zeszłorocznym Cannes – to przede wszystkim kino wizualnego spektaklu i obrazu-ruchu, w którym dramaturgia społeczno-polityczna, owszem, istnieje, ale jest pretekstowa i dość oczywista. Rzeczywistością małej karpackiej wioski rządzą korupcja i układy mafijno-policyjne. Uczciwej pracy jest niewiele, za to w czystym powietrzu i górskim krajobrazie można się zakochać. Leonid kilka lat wcześniej poprzysiągł żonie Olenie (Solomiia Kyrylova), że nie wróci do przemytniczego procederu, dlatego po kasę jeździ za granicę, a na miejscu najmuje się jako różdżkarz poszukujący wody i kopacz studni. „Pamfir” to jednak nie sielska obyczajówka, lecz obraz ukazujący klasyczne motywy winy i odkupienia: decyzje raz powzięte w przeszłości wiszą nad człowiekiem jak dynamit z przeciętym lontem, puszczając oko do każdej paczki zapałek wypatrzonej na horyzoncie.
Nazar, planując obudzić w ojcu dawne zbójectwo i zatrzymać go w domu, podpala cerkiewną zakrystię, gdzie Leonid trzyma dokumenty pozwalające na kolejny wyjazd do Polski. Oczywiście duchy przodków chcą, żeby spłonęło pół świątyni, co wpędza rodzinę w długi, które może umorzyć jedynie przemyt fajek za rumuńską granicę. Sprawy ruszają z kopyta, granitowe pięści młócą cudze twarze, a lasom – mgielnym, mistycznym, mało realnym – wyrastają diable oczy: tu pogranicznik skanuje teren lornetką, tam miejscowy watażka, pan Oreste (Petro Chychuk), urzędnik od gospodarki leśnej, rozstawia swoje czarne konie dawania wciry i wystawia teatr absurdu à la socjopatyczny Alaksandr Łukaszenka.
Akcja gęstnieje, leci bez wytchnienia gnana doskonałą reżyserią i długaśnymi, panoramicznymi ujęciami, które mają w sobie coś z nocnego tańca na rozświetlanych ogniskami, dzikich uroczyskach. Ruch kamery i choreografia biegających, walczących czy ryjących w ziemi ciał oddają w filmowym języku energię górskiej wichury, atmosferę pogańskiego karnawału, pomruk bestii i zjaw ukrytych w karpackim krajobrazie. Dynamika tego spektaklu przypomina wirówkę: zasysa, wciąga, zmusza do wczepienia się pazurami w ekran i dotrwania do szybkiego końca, nawet jeśli ten będzie niezbyt satysfakcjonujący. Bo „Pamfir” zanurza swą paszczę w czerpni kina gatunków i musi być w tym konsekwentny, a więc także – do pewnego stopnia schematyczny. Musi utrzymać się w koleinach antywesternu z pogranicza, opowieści o ostatnim skoku na dyliżans, o ludziach, którzy chcą żyć dobrze i spokojnie, ale posunęli się o dwa kroki za daleko i teraz dzień i noc warują przy ochłapach stabilizacji wziętej na kreskę. To taki ukraiński „Breaking Bad”, a recenzenci doszukujący się w „Pamfirze” intelektualnej symboliki czy zapowiedzi nadchodzącej wojny z Rosją po prostu idą za aktualną koniunkturą.
Zaryzykowałbym tezę, że „Pamfir” jest ukraińską wariacją na temat amerykańskiego kina o superbohaterach. Jeśli na początku tekstu poszukiwałem podobieństw między Leonidem a Matthiasem z „Prześwietlenia”, to teraz muszę je przysypać piachem: są one bliskością czysto wizualną. Leonid to jednak kompletnie inny mindset: człowiek czynu i jasnych postanowień, pasujący do stereotypowych wyobrażeń o wschodnim czy – szerzej – ludowym honorze, żaden tam oślizgły lawirant z bombonierką dla każdego kacyka i klechy. Nie planuje kisnąć w roli bohatera miejscowej wyobraźni, a jednocześnie nie chce być surowym ojcem dla swojego syna, który bez ceregieli wpycha go w janosikowe ramy. Bycie Skałą ma w końcu swoją realną oraz przenośną cenę: tak jak Popeye wcinał szpinak, żeby napuchnąć nadprzyrodzoną bitnością, tak Pamfir szamie doping zakupiony od dilerów bez szyi.
A im więcej go pożera, tym większą i bardziej bolesną ma erekcję, rozładowując napięcie seksem z żoną, ryczeniem jak diabeł z heavymetalowej piosenki i strojeniem coraz bardziej groteskowych min. Seksualna witalność jest w tym filmie zwiastunem kłopotów, niewoli własnej „legendarnej” przeszłości i postsowieckiej teraźniejszości, w której pozycję zdobywa się budzeniem grozy i teatralnymi zapasami na oczach całej wioski. Leonid marzy o impotencji, tymczasem znowu musi biegać ze wzwodem, i to w dodatku nie w błyszczącym trykocie herosa, lecz w gryzącej słomianej spódniczce.
„Pamfir” nie chce być krytyczną dekonstrukcją tradycyjnej męskości albo opowieścią o jej toksycznych stronach – Sukholytkyy-Sobchuk chyba w ogóle nie rozważa takich rzeczy, a jeśli już, to raczej z nostalgią przytula się do pojemnego źródła toposów kozacko-zbójeckich. Leonid to od początku do końca dobry chłop, choć maniery i chuć ma bynajmniej nie skały, lecz niedźwiedzia we wnykach. Nazar – tak jak to sobie upatrzył – dochodzi do własnej legendarności, ale nie jest wcale, jak wyczytałem w jednej z polskich recenzji, figurą nowego, „walecznego pokolenia”, które za chwilę będzie broniło ukraińskich miast przed rosyjską agresją. Z metaforycznych uogólnień tylko jedno jakoś tutaj pasuje: losy syna mogą być odbiciem niekończącej się tułaczki za chlebem oraz ciągłego, siłowego wypychania poza granice znajomego kontekstu, daleko od domu targanego chaotycznymi zrywami przemocy. Natomiast co do „Pamfira” jako audiowizualnej atrakcji – jest tak, jak się wcześniej powiedziało: film Sukholytkyya-Sobchuka to czysty popis reżyserskiej wirtuozerii. Pęd, wirówka, akcja i włosy jeżące się na karku. Kolejny dowód na to, że Ukraina dorobiła się kina na światowym poziomie. I że, być może, na Ukraińców i Ukrainki już czekają z otwartymi Sezamami Hollywoodów.