Pod koniec lipca 2016 roku w japońskiej prefekturze Kanagawa dwudziestokilkuletni pracownik domu pomocy społecznej nożem zaatakował podopiecznych placówki – w większości niezdolnych do samodzielnego życia, unieruchomionych w łóżkach staruszków – zabijając dziewiętnastu z nich. Sprawca uzasadniał swój akt, powołując się na wywodzący się jeszcze z imperialnego faszyzmu, ale do dziś obecny w japońskim dyskursie, kodeks nacjonalistycznego honoru, wedle którego życie jednostki musi czasem ulec naporowi większości. Morderstwo było więc – w oczach sprawcy – motywowane troską o dobrobyt społeczeństwa, dla którego zwiększająca się w niesamowitym tempie grupa wymagających pomocy starszych ludzi jest niczym więcej, jak niemożliwym do utrzymania ciężarem.
Użyć tutaj beznadziejnej kliszy i, załamując ręce, powiedzieć, że cały kraj był wstrząśnięty zbrodnią, nie do końca wypada. Ale nawet gdyby ktoś zwolnił nas ze stosowności, na kliszę nie moglibyśmy sobie pozwolić – atak zamachowca pozostaje bowiem w przewrotny sposób wpisany w atmosferę narastającej w japońskim społeczeństwie paniki. Wprost się z niej wywodzi, będąc potwornym ucieleśnieniem bardzo aktualnych i dręczących całą Japonię duchów nawiedzających osiągające rekordową długość życia, ale zarazem najszybciej starzejące się społeczeństwo. Dość stwierdzić, że jeśli demograficzne tendencje nie ulegną zmianie, z liczącego dziś niecałe 125 milionów osób kraju w ciągu stu najbliższych lat na wyspach pozostaną około 42 miliony osób – czyli trochę więcej, niż dziś mieszka w samej tylko aglomeracji metropolitarnej Tokio. Można też inaczej: jeśli do przełomu XXI i XXII wieku społeczeństwo Japonii skurczy się o około 80 milionów osób, to jakby w następnym stuleciu wymarły więcej niż dwie dzisiejsze populacje Polski.
Nie powinno więc dziwić, że trzy czerwone, wyboldowane znaki układające się w słowo Shōshika (spadająca dzietność) bywają w japońskich mediach kategorią taką, jak w europejskich serwisach działy „Kultura”, „Sport” czy „Świat”, zaś temat drogiego systemu emerytalnego, opartego na barkach szybko malejącej grupy pracowników, jest dla Japonii kwestią palącą. A jednocześnie obłożoną paradoksalnym tabu – w końcu mowa o społeczeństwie, które pogodzić musi obowiązek indywidualnej przydatności i dostosowania się do grupy z głęboko wdrukowanym szacunkiem wobec starszych, niezbywalnym przecież, gdy zaprzestaje się pracy.
Debiutująca „Planem 75” reżyserka Chie Hayakawa wychodzi od tego splotu przeciwstawnych wymagań, niemożliwego węzła gordyjskiego, prezentując Japonię bliskiej przyszłości – ale tak naprawdę jak najbardziej dzisiejszą – gdzie wynaturzone postulaty zamachowca z Kanagawy stają się obowiązującą polityczną doktryną: aby poradzić sobie ze starzeniem się najliczniejszego pokolenia powojennego boomu, rząd wprowadza tytułowy plan umożliwiający ludziom powyżej 75. roku życia dobrowolną eutanazję, zrekompensowaną odpowiednio wcześniej dodatkowym zasiłkiem. Wobec rządowego planu życie – i śmierć – ułożyć sobie muszą obie strony barykady: zarówno Michi, wciąż pełna wigoru, choć zupełnie samotna i niezbyt pożądana na rynku pracy siedemdziesięcioośmiolatka, której wszystkie koleżanki na emeryturze rozjeżdżają się po swoich dzieciach, jak i dwudziestokilkuletnia Yoko, konsultantka firmy oferującej eutanazję, w której obowiązkach służbowych znajduje się, eufemistycznie na pewno opisane, pielęgnowanie w klientach ich determinacji do śmierci. Filmowe konflikty nie są rozpisane zresztą tylko wzdłuż tej jednej osi. Na subtelnie zarysowanym przez Hayakawę tle buzują też inne kwestie wyjątkowo niewygodne dla Japonii, jak na przykład odzwierciedlona w pozycji młodej Filipinki, pracującej przy przygotowaniu zwłok klientów programu, imigracja taniej siły roboczej z biedniejszych krajów Azji – tyleż niezbędna dla zachowania wydajności pracy, co niechętnie przyjmowana w dość przywiązanym do własnej homogeniczności społeczeństwie.
Nie wszystkie te wątki zostają przekonująco rozwiązane – historia filipińskiej pracowniczki nie znajduje zakończenia, które mogłoby się równać ze stanowczym potraktowaniem pozostałych wątków. Może to być jednak wadą tylko wówczas, gdy takie przekonujące rozwiązanie traktujemy jako niezbędną część opowieści o problemie, który, przeciwnie, nie daje się przecież rozwiązać w prosty sposób, a na pewno nie w taki, jaki można by sprowadzić do kilku fabularnych posunięć. Tymczasem Hayakawa w małych gestach i pojedynczych kwestiach oddaje bardzo złożone racje i wątpliwości swoich bohaterek, w ogóle się z tym nie spiesząc, ostentacyjnie nie interesując się narracyjną atrakcyjnością – a jednocześnie wyzyskując przy tym atmosferę zagęszczającego się, dusznego napięcia. W ogóle nie dziwi więc, że w zagranicznej prasie o filmie pisze się jako o jednym z bardziej udanych debiutanckich slow burnerów.
I rzeczywiście, im dłużej obserwujemy wytracające powoli sens codzienne zwyczaje, przeraźliwą nieraz, choć w gruncie rzeczy trywialną pustkę życia, wobec którego abdykuje społeczna fantazja niezdolna do zaproponowania mu jakiejkolwiek roli czy funkcji, sami zaczynamy odczuwać zaciskający się węzeł sprzecznych powinności i oczekiwań. Hiromu, pracownik firmy zajmującej się Planem, jest winny lojalność wobec korporacji, lecz zostaje także skonfrontowany ze wstydem za porzucenie rodziny, kiedy na eutanazję zgłasza się do niego niewidziany od dawna wuj. Z kolei próbująca na wszelkie sposoby przydać się jeszcze do czegoś Michi mierzy się z tym, że zarówno jej próby, jak i samo uporczywe życie może właściwie są raczej ciężarem niż pożytkiem dla całego społeczeństwa. Główna bohaterka boryka się z przekleństwem kolejnej ważnej kategorii japońskiej kultury – gimu: poczucia odgórnego i z zasady niemożliwego do uregulowania długu wdzięczności. Może przybierać ono różne formy – w czasach II wojny światowej oznaczało bezwarunkowe zawierzenie życia cesarzowi, tradycyjnie objawiało się także w obowiązku dzieci do zadbania o starszych rodziców. Hayakawa prowokacyjnie czerpie z obu tych tradycji, pytając, do czego doprowadza optyka traktująca starszych ludzi tylko jako problem wymagający rozwiązania. Mimo że reżyserka stroni od jednoznacznych odpowiedzi, dystopijny wymiar jej opowieści dostatecznie wyraźnie wskazuje, gdzie leży zaangażowanie reżyserki: dopóki życia będą liczone według rachunku zysków i strat, dopóki będą oznaczać tylko miliardy jenów potrzebne na utrzymanie ledwo zipiącego systemu, dopóty nie rozwiąże się żadnych problemów.
Zastanawia również, na jakim tle filmowym powstaje dziś „Plan 75”. Od dawna mniej lub bardziej oficjalnie mówiło się bowiem o tym, że kino japońskie ma jakiś wyraźny problem z kategorią rodziny. Mieliśmy przecież prawdziwy zalew japońskich tytułów mierzących się z jej transformacją, jeśli nie wręcz rozpadem – choćby nagrodzone Złotą Palmą w Cannes w 2018 roku „Złodziejaszki” Hirokazu Koreedy (tutaj właściwie można wstawić jakiekolwiek jego dzieło, w tym jego ostatnią canneńską premierę sprzed kilku tygodni: „Monster”), „Drive My Car” Ryusuke Hamaguchiego, „Mother” Tatsushiego Ōmori, „Opowieść o tym domu” Natsuki Kusano czy wyróżniony na zeszłorocznych Pięciu Smakach wybitny „Wiosenny pobrzask” Fumito Fujikawy. Film Hayakawy stanowi coś w rodzaju jeszcze mroczniejszego rewersu tych opowieści – tradycyjny model rodziny istotnie znajduje się w kryzysie, ale, jak pokazuje reżyserka, w takim samym kryzysie znajduje się jednostka, którą kultura widzi tylko jako element większego organizmu. Nie oznacza to jednak, że film pławi się w podobnej beznadziei – tak jak wielu wymienionych wyżej twórców i twórczyń Hayakawa przejawia zaskakującą nieraz i prawdziwie poruszającą nadzieję wyrastającą, jak to w japońskiej kulturze często bywa, z afirmacji trywialnego, codziennego i ulotnego: nawet jeśli jest to zaśpiewanie ulubionej piosenki z karaoke – może to zupełnie wystarczy, żeby dalej żyć.