Z Ivanem Davydenką, nominowanym do Nagrody-Stypendium im. Stanisława Barańczaka w ramach Poznańskiej Nagrody Literackiej, rozmawia Agnieszka Waligóra
Ivan Davydenko: Trudno odpowiedzieć, jak zacząłem pisać. Mieszkałem w kilku krajach. Na dłużej zatrzymałem się przynajmniej w Ukrainie i w Polsce. Jak pewnie wiesz, w Ukrainie istnieje pewna postkolonialna pozostałość: język rosyjski i kultura rosyjska były długo tam narzucane, przez co są wszechobecne w zasadzie w każdej dziedzinie życia. Więc sama kategoria pisania prowokuje do pytania: w jakim języku? Czy w języku rosyjskim, czy w języku ukraińskim, czy w języku polskim? Ciężko mi więc odpowiedzieć, bo są to trzy zupełnie różne historie czy trzy różne uwarunkowania, które jakoś wpływały na mnie – urodziłem się w czasie, kiedy istniało jeszcze ZSRR, jestem z rocznika 1988. Kiedy kończyłem szkołę, trwała pomarańczowa rewolucja. 2005 rok był okresem wybuchu pewnych ruchów, powiedziałbym: narodowych albo patriotycznych, i był to czas odkrywania również mojej ukraińskiej tożsamości. Natomiast od 2012 roku mieszkam w Polsce, więc trudno mi w ogóle skupić się na którymś z tych trzech języków jako początku mojej drogi twórczej. Jeśli chodzi o „Halal”, książka powstawała od 2020 roku, i powstawała w zasadzie przez dwa lata. Można powiedzieć, że składają się na nią cztery cykle wierszy, czyli cztery razy pisałem wiersze pewnymi partiami. Natomiast w książce one są oczywiście wymieszane w taki sposób, żeby książkę dało się dosyć przystępnie czytać.
Nie licząc dyplomu ukończenia studiów wyższych – bo taki dyplom liczy się jako dokument poświadczający biegłość językową, a ukończyłem magisterkę z kognitywistyki – nie mam żadnego oficjalnego dokumentu potwierdzającego, że odbyłem edukację w języku polskim. Przyjechałem do Polski, absolutnie nie znając polskiego. Moja siostra chodziła na kursy polskiego, byłem z nią na kilku lekcjach. Po polsku nauczyłem się wyłącznie czytać, odróżniać alfabet, i dalej uczyłem się tylko na tej podstawie. Być może trochę stąd bierze się wokalizacja, to znaczy fakt, że w jakiś sposób czuję melodię języka w swoim pisaniu. Tak naprawdę mówić po polsku uczyłem się potem wyłącznie ze słuchu. Zgłębiając swoje zainteresowania w pewnych kwestiach, korzystałem też z języka polskiego. Nie pamiętam już, jak to było, ale w pewnym momencie zaczęła mi się trafiać polska poezja, która była dla mnie bardzo odkrywcza. Różni się ona od poezji ukraińskiej, ale jednocześnie jest w nich coś bardzo podobnego. W obu pojawiają się jakieś odbicia mentalności, ale przez ostatnie dekady historia tych państw czy narodów była nieco różna. Pewne reguły obowiązujące w literaturze ukraińskiej obserwowałem jeszcze przed moim wyjazdem, będąc młodym nastolatkiem. Naprawdę zainteresowałem się natomiast tym, co zobaczyłem w polskim pisaniu, bo to mnie bardzo, bardzo urzekło: pewne reguły ogólnoświatowe, ogólnoeuropejskie nie obowiązują w Ukrainie przez właśnie tę postkolonialną historię, przez narzucaną kulturę imperialistycznej Rosji, która niszczy kulturę Ukrainy.
Podam przykład. Żeby uzyskać uznanie kręgów poetyckich w Ukrainie, trzeba by było odbyć wycieczkę przez kilka książek rymowanych, dając pokaz warsztatu: musisz tam wykazywać się umiejętnościami tak naprawdę klasycznymi, czyli między innymi umieć rymować. Podaję ten przykład na podstawie tego, jak przeanalizowałem chociażby twórczość Jurija Andruchowycza i Serhija Żadana. W Ukrainie po odzyskaniu niepodległości niejako musisz wykazać się najpierw w taki klasyczny sposób, ale gdy to zrobisz, ludzie dają ci bardzo duży kredyt autorytetu. Poeci są obecni w mediach społecznościowych i szczególnie teraz, kiedy trwa wojna, w pewnym sensie są cały czas na tapecie. Kolejny przykład, który nieustannie od roku podaję: poeta ukraiński Pawło Wyszebaba. Wyszebaba jest żołnierzem i jest poetą. Łączy to i pisze dosyć klasyczne, rymowane wiersze o wojnie. A więc poeta ukraiński dostaje pewien kredyt zaufania, przyznaje mu się autorytet – i później na tym kredycie może robić bardzo różne rzeczy. Tak jak właśnie Andruchowycz, tak jak Żadan: być gwiazdą rockową, pisać autofikcję, pisać postmodernizm. Naprawdę może robić, co chce.
Tak to wygląda w Ukrainie – a w Polsce jest zupełnie inaczej. Oczywiście mamy w Polsce pokolenia powojenne, plus rządziła reguła, że nie da się tworzyć poezji po ludobójstwie, więc nastąpiło odejście od pewnych kanonów. Rzecz jasna później włączył się w to „brulion”. I nagle okazuje się, że tak samo jak na przykład w Ukrainie w barze z głośników leci Żadan, tak w barze w Polsce z głośników leci Marcin Świetlicki – ale to jednak zupełnie, absolutnie różne sytuacje i właśnie to mnie zauroczyło. Zauroczyła mnie pewna bezpośredniość, odwaga, pewna umiejętność przekazywania emocji, ale również „budowania sceny”, jak to nazywam. Wydaje mi się, że to Ryszard Krynicki porównywał wiersze do fotografii, kiedy w pewnym momencie jakieś obrazy powstają na bazie dosyć prostych słów. Umiejętność bycia poetą w Polsce jest czym innym niż bycia poetą w Ukrainie. I właśnie przez to, że nie odbyłem formalnej edukacji z języka polskiego, nie zostałem zniechęcony do poznawania, do samodzielnego wyszukiwania książek. I tak to powoli, powoli się rozwijało, aż do momentu, gdy zostałem pracownikiem instytucji kultury.
Moja praca w instytucji kultury… Trzeba to doprecyzować. Zaczynałem pracę jako pracownik administracyjno-techniczny na festiwalu Miasto Poezji w Lublinie, i tam dalej pracuję. Organizuje go Ośrodek „Brama Grodzka – Teatr NN” w Lublinie i obecnie nadal jestem z nimi związany, tylko że jako przewodnik po wystawie Izba Drukarstwa w Domu Słów. Robię dużo rzeczy dookoła, ale moją działalnością redaktorską mój pracodawca nie jest zainteresowany. To jest projekt, który ja oddolnie sam zacząłem, za własne środki i w zasadzie odkąd zaczęła się wojna, nie prowadzę go, bo nie mam też czasu angażować się w działalność literacką. Niestety. Ale w odniesieniu do mojej pracy w instytucji kultury i tego, jak powstał „Magazyn Malkontenty”, być może też odpowiem anegdotką. Kiedy zacząłem pracować na moim pierwszym Mieście Poezji, bardzo dużo ludzi przychodziło do Domu Słów i narzekało, że ich nie chcą wydawać, że zostali odrzuceni przez czasopisma, że chcą trafić do bańki poetyckiej, ale nikt ich tam nie chce. Narzekali też moi koledzy literaci. Słyszałem to przez kilka miesięcy. I po prostu zdenerwowałem się, powiedziałem, może z porywczości, że dobra, to mamy pismo: ja jestem redaktorem naczelnym, a robimy je wspólnie. I tak to było: zrobiliśmy tanie wydruki na drukarce w pracy. Śmialiśmy się z tego z moimi kolegami z biura, to był nasz inside joke – ale później minęło parę miesięcy i oni nie przestawali nazywać mnie redaktorem naczelnym. Cały czas pytali: panie redaktorze, kiedy kolejne numery? Powiedziałem wtedy: dobra, robimy kolejny numer. Zrobiłem nabór i byłem zdziwiony, że ludzie z innych miast i w ogóle z innych środowisk zaczynają przenikać do tego pisma. Później zorganizowaliśmy premierę, koncert. Wszystko zrobiło się na poważnie. I okazało się, że ludzie bardzo, bardzo tego chcieli. Nie chcę powiedzieć, że po prostu wstrzeliłem się w zapotrzebowanie, albo używać jakichś marketingowych określeń, ale po prostu w pewnym momencie zebrała się masa krytyczna. Dosyć często używam ostatnio tego określenia, ale jest dla mnie ono bardzo ważne – nagle zaczęło się palić, w sensie: to wyszło. Nastąpił zapłon i wszystko po prostu ruszyło.
W polskim języku nie ma takiego wyrazu, który odpowiadałby „halal” w takim znaczeniu, w jakim je wykorzystałem. Mieliśmy z redaktorką, Emilią Konwerską, kilka pomysłów, przygotowałem dla niej kilka propozycji. Wszystkie odrzucaliśmy i w pewnym momencie po prostu nagle pojawiło się to słowo w znaczeniu, które sprawdzimy nawet na Wikipedii. Oczywiście każde wyjaśnienie stanowi wielki skrót, bo halal to cała filozofia, koncept filozoficzny połączony z religią islamską. Halal oznacza wszystko, co dozwolone, wszystko, co dobre. Wydaje mi się, że to słowo świetnie odzwierciedla to, co znajduje się w moim debiucie, napisanym z perspektywy osoby urodzonej i wychowanej w nie tak dalekim, ale jednak innym kręgu kulturowym. Nie tak dalekim, ale wystarczającym, żeby uznać go za obcy. W tym sensie można stwierdzić, że ja sam ten tytuł pojmuję dialektycznie. Warto tutaj zaznaczyć, że halal istnieje w opozycji do haram – wszystkiego, co zakazane. Jednak mnie osobiście bardziej niż zakaz interesuje dialektyka tych dwóch pojęć w życiu codziennym, w którym każdy z nas porusza się raczej w przestrzeni dozwolonego, od czasu do czasu popełniając drobne wykroczenia, jednocześnie nie przestając uważać siebie za dobrą osobę. Halal zatem jest dobrym życzeniem, wypowiedzianym z ust obcego, które może nie być zrozumiane do końca, niektórzy mogą nawet poczuć przez to pewien niepokój. Tak to rozumiem.
Ale w powszechnym użyciu słowo to opowiada też o jedzeniu. A ja właśnie tak zaczynałem pisać wiersze. Próbowałem wybierać różne tematy i w pewnym momencie odkryłem, że najlepiej wychodzi mi pisanie o jedzeniu, i to w zasadzie kluczem kulinarnym poszliśmy, wybierając wiersze do książki. Z tydzień temu napisałem wiersz, który też częściowo opowiadał właśnie o jedzeniu.
Wiesz, jestem mieszczuchem, takim totalnym. Urodziłem się w mieście i dorastałem w samym centrum – po polsku można byłoby powiedzieć, że w śródmieściu, z całym jego klimatem. Obok bazaru. Miasto jest totalnie moje: to jest to, w czym ja dorastałem. I to jest to, co dalej wybieram. Oczywiście nie napisałbym innej książki. Nie utożsamiam się w pełni z bohaterem tych wierszy, ale może z uniwersalnością tej postaci. Natomiast jedzenie moim zdaniem niesamowicie angażuje wyobraźnię. Związane z nim metafory często angażują dodatkowy zmysł, który jest dla nas bardzo, bardzo ważny. Mowa powstaje dzięki tym samym częściom ciała, którymi jemy. Kiedy książka się ukazała, napisałem na Facebooku, że ukazał się „Halal” – książka o dniach, które przełknęliśmy. Przełknąć, połknąć – powstawały we mnie podobne obrazy. To jest jedna strona tej sytuacji. A druga… Drugą stanowi codzienność bycia migrantem w wielkim mieście i w kraju, w którym panuje taka, a nie inna mentalność, gdzie też postrzeganie osób migranckich może być absolutnie różne zależnie od środowiska. Bardzo często dochodzi do takich sytuacji, kiedy masz wybór, czy pójść i pozwolić sobie na kontakt z tą wysoką kulturą, o której mówisz, czy lepiej na przykład mieć co jeść. Byłem tego świadomy i patrząc na mnie, można domyślić się, jakie wybory podejmowałem.
Niekoniecznie utożsamiam się z nurtem tak zwanej czułej męskości, jednak osobiście bardzo sympatyzuję z jego przedstawicielami – Jerzym Jarniewiczem, Andrzejem Woźniakiem, Tomkiem Gromadką czy Grzegorzem Ryczywolskim. Natomiast jeżeli chodzi o emocje – dla mnie emocje są językiem naszego ciała. Są reakcjami, za pomocą których ciało odpowiada w pewien sposób na to, co odbywa się dookoła, i strasznie nie podobało mi się, że osoby płci męskiej nie są postrzegane jako podmioty emocjonalne. Być może pewien światopogląd chce, żeby takie były. Mężczyźni też są emocjonalni. Dobrze ujęłaś to w pytaniu, że obecnie mężczyźni znowu zaczynają się na te tematy wypowiadać. Jeżeli chodzi o mnie – skoro zaliczam się już w jakiś sposób do tej grupy – to przy pisaniu „Halal” myślałem, po co ja to wszystko robię. Było to oczywiście w pewnych momentach, kiedy wisiały mi kolejne poprawki, odpisywałem na maile o trzeciej w nocy, a następnego dnia miałem iść do pracy – zastanawiałem się, po co. I zdałem sobie sprawę, że po prostu chcę, żeby mój głos był słyszany. Usłyszany. Pewna moja perspektywa, która pokazuje: „okej, patrzcie, tak można”. I dlatego ciężko mi z zaszeregowaniem się, zaszufladkowaniem tego, czy to tak, czy inaczej: czy to jest czuła męskość, czy nie? Czy to nowa męskość, czy nie?
Warto wziąć pod uwagę, w jakim wydawnictwie została wydana ta książka i kto jest jej redaktorką. Nie planowałem – i w zasadzie nie ukrywam tego, że nie planowałem – wydawać książki. Jako fan małych czasopism, wydawca i redaktor małego czasopisma bardzo cieszyłem się na publikacje w czasopismach. Im mniejszych i bardziej niszowych, tym lepiej. I to byłby mój wystarczający plan na następną dekadę tworzenia, ale po prostu w pewnym momencie Konrad Góra po kolejnej małej publikacji wysłał mi pytanie, dlaczego do tej pory nie mam propozycji wydawniczej. I stwierdziłem, że w takim razie trzeba ją zrobić; poczułem się wywołany do tablicy. Kiedy zebrałem pierwszy zestaw dla wydawnictwa, pochwaliłem się o tym mojej bliskiej przyjaciółce, Emilii Konwerskiej. Pochwaliłem się, że Konrad się odezwał i że będę coś wydawać. Po jakimś czasie okazało się, że to Emilia będzie moją redaktorką. Mieliśmy pewne obiekcje przed tą współpracą: baliśmy się, że się pokłócimy o jakieś słowo i o to, jaki to wywrze wpływ na naszą relację. Ale Emilia powiedziała mi, żebym jej zaufał. Mam też kilka poetek i poetów, z którymi wymieniam się wierszami, zanim pokażę je publicznie. Emilia była właśnie takim zaufanym głosem: po prostu znała mnie i mój plan publikowania tylko w czasopismach. Tutaj rola redaktorki nie polegała więc na tym, żeby spolszczyć całość i ją znormalizować, ale na tym, żeby za pomocą narzędzi, które już mamy, stworzyć spójną całość. Kiedy pierwsza wersja książki była gotowa, zobaczył ją Jakub Sęczyk, korektor. I tu rozegrało się starcie. Jest on osobą bardzo odpowiedzialnie podchodzącą do swojej pracy, sam jest poetą, wydawcą i redaktorem, więc w pewnym momencie zaczął wymagać, żebyśmy jednak trochę całość wygładzili. I tak między tymi biegunami rozegrały się swoiste zapasy: czy idziemy w eksperyment, czy jednak normalizujemy. Ostatecznie po prostu powstał między nami konsensus. Chociaż pamiętam sytuację, kiedy o jakiejś drugiej w nocy odpisywałem na maile od korektora. Odnośnie do każdego wiersza – w punktach – wypisywałem, o co w tym wszystkim chodzi, dlaczego tak, a w odpowiedzi dostałem jedno zdanie: nie mamy konsensusu [śmiech].