„Moja ukochana i ja” Renaty Lis to rozbudowana autobiografia. Autorka dokonuje socjologicznej analizy własnego pochodzenia klasowego, przedstawia historię intelektualnego dojrzewania, omawia wpływowe i odpychające postaci z własnego życia, interpretuje książki pomocne w doprecyzowaniu jej dzisiejszych poglądów. Wszystko to wzbogaca, pogłębia i niuansuje zapowiadaną w tytule opowieść o związku z inną kobietą. Opowieść niezwykłą: Lis przedstawia trwające dwadzieścia pięć lat życie w parze, przechodząc od początkowej fascynacji, poprzez budowanie codzienności i tworzenie prywatnych rytuałów, obrazki poróżnień i pojednań, aż do stworzenia domu. Nie dziwi więc zobowiązująca nota wydawcy: „To książka, którą powinna przeczytać każda lesbijka w Polsce”. Nota byłaby słuszna, gdyby nie centralne zdanie książki, które brzmi: „Chodzi o to, że ja po prostu nie jestem lesbijką”. Sygnalizuje ono, że autorka ma swoją własną koncepcję tożsamości. I właśnie owa koncepcja, a nie wyznanie miłosne, wyznacza zasadniczą oś myślową i fabularną całości.
Książka Lis jest jak intelektualny i emocjonalny rollercoaster, w którym falują tematy i nastroje. Bywa tu na przemian wzniośle i depresyjnie, intymnie i uniwersalnie, egocentrycznie i politycznie. Spośród znanych mi tekstów należących do polskiej eseistyki emancypacyjnej „Moja ukochana i ja” wyróżnia się odwagą, poznawczą odkrywczością i głęboką pracą w języku. To książka-deklaracja, książka-manifest, książka-amazonka. Esej rewolucyjny.
Pomysły gatunkowe wypracowane w biografiach („Ręka Flauberta”, 2011; „W lodach Prowansji. Bunin na wygnaniu”, 2015) autorka połączyła tu z pogłębioną refleksją tożsamościową zastosowaną w książce „Lesbos” (2017). W rezultacie przemieszania dwóch poetyk powstała autobiografia niefabularna. Albo: nielinearny esej autobiograficzny wyposażony w ogromną swobodę merytoryczną. W książce nie ma więc ani obietnicy przedstawienia kompletnego życiorysu, ani przyrzeczeń formalnych zobowiązujących do przestrzegania jednolitej konwencji. Nawet szczerość nie jest tu bezgraniczna – autorka starannie kontroluje dostęp do swojego życia, zamieniając intymną relację w filozoficzną refleksję. Podobnie z innymi wątkami: wspomnienie o jakimś człowieku przechodzi w rozbudowany szkic o książce, portret domowego życia prowadzi do analizy socjologicznej. Poszczególne rozdziały są więc po trosze nieprzewidywalne, ale tę nieprzewidywalność świetnie się czyta – być może za sprawą wrażenia, że to nie tekst, lecz żywa mowa, w której monolog wspomnieniowy występuje na przemian z dialogową argumentacją.
Chciałbym skorzystać z tej poetyki i dosiąść się do rozmowy. A ponieważ książka jest bogata i o wszystkim pogadać się nie da, wybiorę zaledwie kilka kwestii.
Opowieść autorka zaczyna od dnia narodzin, któremu towarzyszyły pierwsze akty tożsamościowe: szpital ustalił płeć dziecka, a ojciec nadał córce podwójne imię (Renata-Katarzyna). Obcość z tym związaną autorka wyraża poprzez opowieść o przedmiotach – o teczce osobowej założonej przez ojca, o urzędowym akcie narodzin, o szpitalnej przepasce. Oficjalne dokumenty i rzeczy są jak ściana, która wprowadza wewnętrzny podział: dawne doświadczenie wrzucenia w tożsamość ustalaną przez innych ludzi wytwarza poczucie obcości względem samej siebie. Dziecko po urodzeniu zostało opatrzone imieniem i przyporządkowane do płci, a tym samym oddane we władanie społecznego systemu klasyfikacji. Owo doświadczenie tożsamości (społecznej) jako obcości (jednostkowej) uruchamia wątek poszukiwania własnej ścieżki.
Tożsamość społeczna i indywidualna to podstawowy wątek całej książki. Autorka zasadniczo uznaje, że tożsamość powinna być zależna od jednostki. Człowiek sam powinien siebie określać i sam, podążając za własnymi pragnieniami czy pożądaniami, powinien móc określenia zmieniać. Takie podejście pozwala zrozumieć zdanie „ja po prostu nie jestem lesbijką” jako odmowę przyjęcia oficjalnej etykiety kulturowej, która oznacza tożsamość seksualną. Lis odrzuca tę nazwę, ponieważ jej książka jest bardziej queerowa niż genderowa, czyli mówi o tożsamości jako procesie. Życie „w stylu queer” to niekończąca się tranzycja –
wyraża się [ona] w świadomym performowaniu tożsamości, więzi i przynależności, a także form społecznych, w których się uczestniczy, przy zachowaniu poczucia prawdziwości i ciągłości.
Tak postrzegana identyfikacja potrzebuje społeczeństwa, które pozostawi tożsamość do dyspozycji podmiotu. Nie tylko po to, by mógł on samodzielnie ustalić, kim jest, lecz bardziej po to, by nie musiał wybierać spośród istniejących kategorii. Dlatego Lis pisze: „ja po prostu nie jestem lesbijką”.
Jednakże Lis zauważa, że w życiu zbiorowym dominuje inny typ tożsamościowania. Funkcjonuje on w ramach relacji „władza-podwładny” i przybiera postać „nominacji”, czyli narzucania tożsamości. Korzystając z inspiracji podsuwanych przez Lis, a zarazem wykraczając poza jej książkę, można by przywołać Louisa Althussera, który nazwał taki akt „interpelacją”. Można też sięgnąć do Michela Foucaulta, który pisał o „uJArzmieniu” bądź o „wrzuceniu w Ja”. Wszystkie te kategorie oznaczają, że podmiot nie tyle posiada tożsamość, ile jest przez nią posiadany, nie tyle „dysponuje” tożsamością, ile jest przez nią dysponowany.
Relacja taka zawsze ma swoje uwarunkowania kulturowe i historyczne. Ale – jak zauważa autorka – przynosi także korzyści. Najpierw temu, kto (jak ojciec wobec córki) dysponuje władzą nadawania komuś tożsamości i czerpie satysfakcję z nadzorowania poprawnego wykonywania społecznej roli. Z narracji Lis wynika, że funkcja nadawcy tożsamości – zwłaszcza gdy chodzi o męską władzę nad kobietami – jest wynikiem dziedziczenia niezasłużonych przywilejów. Autorka dość zimno pisze na przykład o swoim ojcu: „Dominującą pozycję w naszym domu zdobył psim swędem, dostał ją od patriarchatu na krzywy ryj, za nic”; „Był beneficjentem anachronicznego, przemocowego układu społeczno-kulturowego, w którym się wychował”.
Lis przeciwstawia temu samodzielną drogę do tożsamości – dlatego kilkakrotnie zaznacza, że niewiele dostała w spadku: „Nie odziedziczyłam tej biblioteki, tylko ją uzbierałam”; „żadna z nas nie była bogata z domu”. A zatem praca, systematyczność, upór, określanie i osiąganie celów okazują się wartościami godnymi szacunku. Razem z tym wątkiem do opowieści Lis wkrada się jednak drugi obok prawa czynnik tożsamościowy: uznanie. Kiedy ktoś zaznacza: „nie dostałam wiele w spadku” albo: „doszłam do tego sama”, eksponuje kryterium szacunku i konkretne osiągnięcie. Warto jednak założyć, że takie pragnienie dotyczy każdej tożsamości – zarówno osiąganej przez self-made woman, jak i przez tych, którzy tożsamość „dziedziczą”, czyli wchodzą w społeczny system jako „kobieta”, „Polak”, „katolik”, „matka”, „żona”, „mężczyzna”, „heteryk”, „rolnik”, „robotnik”, „rzemieślnik”… W życiu społecznym warunek minimalny stawiany tożsamości mówi: nie może przynosić wstydu. Warunek optymalny natomiast brzmi: powinna budzić uznanie. Powinna móc przynosić dumę.
Co dzieje się, gdy normalna tożsamość przestanie być źródłem uznania? Gdy bycie robotnikiem czy matką, rolnikiem czy heterykiem nie dostarczy szacunku? W drugim rozdziale książki autorka – podobnie jak Didier Eribon w „Powrocie do Reims” – przeprowadza uważną analizę swojego pochodzenia przestrzenno-społecznego. Klasyfikacja wypada pośrednio – między klasą robotniczą i inteligencją oraz między peryferiami i centrum miasta. Autorka wspomina, że nie oceniała swojego pochodzenia i swojej macierzystej przestrzeni: „Mieszkaliśmy na Szmulkach, w dzielnicy owianej złą sławą, z czego w dzieciństwie nie zdawałam sobie sprawy. To był mój świat – innego nie miałam”. O tym, że coś jest nie w porządku, że istnieją lepsze miejsca i wyższe klasy, przekonała się w szkole podstawowej – za sprawą złośliwej nauczycielki:
Dopiero dzisiaj widzę wyraźnie, że M. nie tylko gardziła nami, naszą robotniczą dzielnicą i szkołą dla szmuleckich dzieci śmieci, ale też nader swobodnie tę swoją pogardę wyrażała, my natomiast dostrzegaliśmy to i jednocześnie nie dostrzegaliśmy, ponieważ nie mieliśmy na to słów.
Tak wygląda odpowiedź na pytanie, co dzieje się przy zakłóconej konwersji szacunku: nauczycielka (inteligencja) czuje się niedowartościowana, więc znajduje sobie publiczność, przed którą i na której odgrywa swoją wyższość.
Przywołana powyżej szkolna scenka burzy uproszczoną opozycję, jaką posługuje się autorka. Z jej narracji wynika bowiem, że silniejsi dyskryminują słabszych, aby utrzymać swoją władzę. Jednakże nie wyjaśnia to walki o uznanie hamującej emancypację w Polsce. Nauczycielka nie należy do patriarchatu. Nie korzysta z męskiej przewagi. Jeśli wyraża pogardę dla uczniów, to dlatego, że powszechna edukacja zaciera dystynkcje klasowe i odbiera inteligencji jej monopol na kulturę wyższą. Szerzej rzecz ujmując: ludzie akceptujący tradycyjne kategorie – Polak, katolik, heteryk, inteligent et cetera – uważają, że człowiek „samodzielny” zabiera im uznanie. Skoro bowiem tożsamość można wypracować sobie samemu, wobec tego ci, którzy ją „tylko” dziedziczą, wychodzą na gorszych. Dlatego przeciwnikami emancypacji w Polsce nie są wyłącznie ludzie, którzy niezasłużenie otrzymują w spadku porcję społecznej władzy, lecz także ci, którzy obawiają się, że tradycyjne tożsamości przestaną służyć jako źródło uznania.
Lis widzi konieczne współwystępowanie równouprawnienia z uznaniem społecznym, kiedy ujmuje rzecz od strony mniejszościowej. W jednej z partii wyjaśnia znaczenie ustawy o związkach:
Czasem myślę, że wystarczyłoby po prostu porozmawiać. Powiedzieć im, że to prawda, że seks między dorosłymi osobami za obopólną zgodą w żadnej postaci nie jest w Polsce karalny, ale że tu nie chodzi o seks, tylko o całe życie, którego seks jest częścią: o uczucia, związki, uznanie społeczne i wsparcie. O to samo, co dla nich również jest najważniejsze, na czym ich życie opiera się jak na solidnym fundamencie, ale ponieważ mają to zagwarantowane w kodzie kulturowym i prawie świeckim od urodzenia, nie dostrzegają swojego przywileju i nie potrafią postawić się w naszej sytuacji.
Z tej perspektywy blokowanie ustawy o związkach partnerskich pozbawia ludzi należnych im praw i potrzebnego do życia uznania. Problem polega jednak na tym, że autorka traktuje społeczne uznanie jako grę o sumie dodatniej: ci, którym uznanie przysługuje, powiększą swój stan posiadania, jeśli obdarzą szacunkiem przedstawicieli mniejszości. Tymczasem polska walka o uznanie przez jej większościowych uczestników jest traktowana jako gra o sumie ujemnej: legalizacja związków partnerskich zdegraduje szacunek przysługujący tradycyjnemu małżeństwu, więc straci na tym zarówno mniejszość, jak i większość. Przy czym większość straci więcej. Obawa przed utratą uznania przysługującego tożsamości tradycyjnej wynika zaś stąd, że podstawy szacunku większościowego w Polsce są kruche i cienkie jak marcowy lód. „Polak”, „katolik”, „kobieta”, „matka”, „mieszkaniec małego miasta” – czy to naprawdę są powszechnie szanowane identyfikacje?
W książce Lis kłopoty z emancypacją wynikają z większościowej opresji stosowanej w imię obrony przywilejów władzy (do czego pozwoliłem sobie dodać walkę o uznanie). Pisze więc autorka o patriarchacie blokującym emancypację kobiet, o kościele („katecheza […] była wyłącznie tresurą w kłamstwie”), o ksenofobii i homofobii, o kłopotach z coming outem. Obszerny rozdział poświęca ustawie o związkach partnerskich, która w kolejnych wersjach wchodziła do parlamentu i lądowała w sejmowej zamrażarce. Pisze też o nieistniejących instytucjach wsparcia dla tożsamości spoza tradycyjnej klasyfikacji, o braku języka, o samotności.
Autorka osadza blokowanie emancypacji w szerszej perspektywie, uznając to za część walki tyranii z demokracją. Dobijanie się o wolność jednostkową, o prawo do samodzielnego określania, kim się jest i z kim chce się być, należy zawsze do szerszej tradycji walki o wolności obywatelskie. Dla przykładu, przy okazji omawiania napaści Rosji na Ukrainę autorka interpretuje publiczne wystąpienia Zełenskiego jako queer („Prezydent Ukrainy od pierwszych dni wojny wydawał mi się kimś w rodzaju tancerza. Wojskowy ubiór nie był w stanie przesłonić płynnego genderu, elastycznych bioder i swobody w ciele”) i wychwytuje przełamanie męskiego militaryzmu, które nastąpiło za sprawą militarnego zaangażowania kobiet oraz osób ze wspólnoty LGBTQ+. I dodaje do tego intrygującą pointę:
Trzeba zdać sobie sprawę z tego, o czym jest ta wojna. Ona jest nie tylko i nie przede wszystkim o narodach, ich prawie do samostanowienia i nienaruszalności granic; nie tylko o zasobach zboża, wody i metali rzadkich. Ta wojna jest w pierwszym rzędzie o starciu konserwatywnej tyranii z liberalną demokracją.
„Wojna o czymś” to piękny solecyzm. Poprawnie mówi się, że „wojna jest o coś” – o ziemię, o wolność, o bogactwa naturalne. U Lis wojna jest o czymś, co nadaje wojnie charakter opowieści – krwawej epopei, podniosłej pieśni, doniosłej narracji. W tej pieśni w skład tyranii wchodzą wojska większościowe (mizoginia, machyzm, ksenofobia), natomiast demokracja sprzymierza się z emancypacją.
Kłopot polega jednak na tym, że dzisiejsi liberalni demokraci są również przebierańcami. To oni przecież porzucili w Polsce w latach 90. obronę praw mniejszościowych. To oni w okresie transformacji zgodzili się na religię w szkołach, na ustanowienie antydemokratycznej komisji do spraw zwrotu majątku kościelnego, na uchwalenie zaostrzonej ustawy antyaborcyjnej. Powiązanie radykalnej nadziei z liberalną demokracją wydaje się zatem złudne.
Podkreślam znaczenie owego złudzenia, ponieważ wyobraźnia indywidualistyczna w książce Lis jest o wiele bogatsza od wyobraźni społecznej (co skądinąd jest przypadłością polskiego liberalizmu w ogóle). Dopóki autorka pisze o prawach jednostkowych, jej esej jest namiętną i przekonującą pochwałą wolności negatywnej: człowiek ma prawo nie podlegać koniecznościom, których nie akceptuje. Ma prawo być osobnym, pojedynczym, niezrzeszonym, niestowarzyszonym. I w swojej osobności ma prawo do posiadania pełni praw. Ale czy nie jest tak, że właśnie hołubiona w latach 90. liberalna zasada jednostkowego samostanowienia ułatwiła w roku 2015 zwycięstwo autokracji? Prawnie wspierana samodzielność okazała się przecież osobnością dla silniejszych – dla lepiej wykształconych, bardziej majętnych, dobrze osadzonych w sieci społecznej. Polska demokracja dla samodzielnych była niesprawiedliwa nie wyłącznie wobec mniejszości, lecz wobec rozmaitych słabszych. Była rozrzutnie niesolidarna. I dlatego zrodziła akceptację dla autokracji. Bo nowa władza obiecała, że zaopiekuje się słabszymi, wkroczy między kapitał i pracownika, a także nobilituje wspólnotę narodowo-katolicką. Oto ironiczna dialektyka polskiego życia po roku 1989: liberalna demokracja gwarantowała uznanie tym, którzy sami potrafili je sobie wywalczyć, natomiast „tyrania konserwatywna” przydziela szacunek tym, którzy potrafią go odebrać mniejszościom.
Słuszne jest domaganie się pełni praw dla mniejszości, ale złudne jest przekonanie, że prawo takie zakończy agresywną walkę o uznanie.
Lis, opowiadając o swoim życiu, przedstawiła dwa etapy mniejszościowego usytuowania: etap „od” i „do” społeczeństwa. Kierunek „od” brał się z przekonania, że tożsamość jednostkowa jest zawsze okrawana w życiu zbiorowym, więc optymalne rozwiązanie życia społecznego polega na tym, by każdy był jednoosobową mniejszością obdarzoną pełnią praw. Z kolei ruch „do” wynika stąd, że znikanie tego, co wspólne (czyli sfery publicznej), niweczy podstawy uznania, niszczy szacunek do państwa i instrumentalizuje prawo.
Autorka ujmuje to konkretniej, pisząc, że w trakcie pandemii poczuła samotność. Wychodzi jednak na to samo: człowiek potrzebuje ludzi. Potrzebuje spotkań, różnic, rozmów, interakcji. Akceptacji, wyzwań, szacunku. Kolektywnych więzi, wspólnego działania, zbiorowych identyfikacji. Jednostkowość i uspołecznienie są jak znaczące i znaczone: nie dają się rozdzielić. Podobnie jak nie da się oddzielić praw mniejszościowych od spraw wspólnych.
Najwyraziściej ów sprzeczny ruch „od – do” przejawia się w autorskiej koncepcji miłości. W świetnym eseju dotyczącym „Argonautów” Maggie Nelson autorka pisze, że saficka i sokratejska filozofia miłości są identyczne, jako że obie opierają się na postrzeganiu związku miłosnego jako dopełnienia. To piękna idea: szukasz u innych tego, czego w tobie nie ma, obdarzasz miłością tego, kto nadaje ci poczucie pełni. Kiedy jesteście dwiema niepowtarzalnymi połówkami, razem tworzycie niepowtarzalną całość. Tak wygląda spełnienie: najważniejszą częścią tożsamości jest to, czego w niej nie ma, niepełność własna okazuje się przestrzenią dla innego, komunikacja z innością poszerza dwie tożsamości.
Ale idea ta została ufundowana na pierwotnym braku – na postrzeganiu człowieka jako istoty niekompletnej, która musi zostać uzupełniona, dosztukowana, domknięta. Antropologia braku ma więc swój niebezpieczny rewers. Lis zdaje sobie z tego sprawę, gdy odnotowuje ścisłe związki między antropologią braku i fallicznym logocentryzmem. Patriarchat wspiera się nie tylko na władzy, lecz także na rozległej ikonografii, która zapładnia wyobraźnię. Pług, broń, samochód, statek kosmiczny czy budynek z łatwością dostosowują się do imaginarium fallicznego. Zbliżenie seksualne wzmacniane takim zapleczem estetycznym jest nie tylko zgodne z całą rzeczywistością ludzką czy przyrodniczą, lecz także pozwala jednostce myśleć, że dokłada swoją narrację do odwiecznej fabuły. W fabule tej ziemia jest orana i zasiewana, przestrzeń otwiera się przed pojazdem, pocisk pruje powietrze. Brak jest uzupełniany, a dziura zapychana.
A zatem z jednej strony koncepcja miłości (safickiej) jest oparta na antropologii braku, z drugiej autorka kwestionuje, podważa i wyśmiewa falliczne uzurpacje, które utożsamiają miłość z wypełnianiem braku. Dowodem, że sama autorka w gruncie rzeczy nie myśli zgodnie z antropologią braku, jest kapitalny esej mówiący o poszukiwaniu języka do opisu miłości lesbijskiej. Lis przeciwstawia się w nim nie tylko estetyce miłości heteroseksualnej wymagającej fallusa, lecz także przekonaniu o tym, że miłość lesbijska mogłaby zostać opisana fabularnie. W ujęciu autorki kontakt lesbijski taki nie jest. Nie ma w nim linearnego przebiegu, jest za to spirala, nie ma powtarzalności penetracji, jest za to ciągłość kontaktu. Ciało nie dominuje tu nad ciałem, nie przenicowuje go, nie wchodzi w posiadanie. Dwa ciała myszkują w sobie, szukając zagadki tuż pod powierzchnią i znajdując nieprzekraczalność granic cudzej skóry w miejsce odpowiedzi. Jednak relacja dopełnienia pozostaje.
Wskazuję na tę sprzeczność, ponieważ wyraża ona nierozwiązywalny dylemat eseju Lis i naszego dzisiejszego myślenia o relacji jednostka – społeczeństwo: obawiamy się zbiorowości i zarazem jej potrzebujemy. Pierwsze dwie dekady nowego ustroju były okresem demontażu tożsamości zbiorowych, natomiast lata „naste” i dwudzieste stały się – za sprawą nacjonalistów – okresem groźnej reaktywacji „narodu”. Tymczasem, jak wynika z omawianej książki (a także z wielu innych tekstów), nie chcemy już zbiorowości poskładanej z osobnych jednostek i boimy się wspólnoty nacjonalistycznej. Chcielibyśmy odzyskać społeczeństwo, czyli kolektyw wiązany dziesiątkami nitek, wśród których silne byłyby szacunek i prawo. Dzięki rozważaniom Renaty Lis (i trochę wbrew nim) zrozumiałem przynamniej tyle, że owo odzyskiwanie wymaga nie tylko przegięcia wzorców męskości, nie tylko demontażu patriarchalizmu, lecz także połączenia równouprawnienia dla mniejszości z szacunkiem dla tożsamości normatywnych.
Queer, czyli w tym przypadku przekorna gra z dominacją kulturową i polityczną, jest nieodzowny. Ale przydałby się także przegięty pomysł na społeczeństwo. Wszystkie queery na pokład.