Kiedy nieco ponad dwa lata temu przemierzałem gwarne i ruchliwe ulice Tokio, próbowałem zrozumieć, co tak zafascynowało mnie w kraju, który jeszcze miesiąc wcześniej nie tylko był mi obcy, ale też zupełnie obojętny. Jak to się stało, że już pierwszego dnia, po zaledwie kilku godzinach spędzonych w stolicy Japonii miałem nieodparte poczucie, iż mógłbym tu zamieszkać i – co ważniejsze – się odnaleźć? Pośpiech jest mi obcy, hałas przeszkadza w wykonywaniu najprostszych czynności, a zbyt duża liczba ludzi sprawia, że się wycofuję. Tokio powitało mnie więc wszystkim, czego nie potrafię znieść. Pomimo tego w stolicy Japonii towarzyszył mi niezrozumiały spokój, który powoli przeradzał się w rosnącą nią fascynację.
To był czas tuż przed wybuchem pandemii COVID-19 – coś niepokojącego już działo się w Chinach, a w Japonii pojawiały się pierwsze osoby z objawami „zagranicznej” choroby. Nikt jeszcze nie wiedział, z czym mamy do czynienia, więc pewnie dlatego ludzie dalecy byli od paniki. Powoli zamykały się jednak kolejne instytucje. I tak pewnego dnia, wracając z odwołanej wizyty w multimedialnym centrum kolektywu teamLab, trafiłem do niewielkiej księgarni. Spośród oglądanych tam publikacji zainteresował mnie jeden tytuł, który ostatecznie opuścił sklep wraz ze mną. Biała, niezwykle prosta okładka niewielkiej książeczki, na której nawet delikatna typografia nie rzucała się szczególnie w oczy, obiecywała dać odpowiedzi na moje pytania względem miasta i jego atmosfery.
Do tej pory moją przewodniczką po Kraju Kwitnącej Wiśni była – co wydaje się zrozumiałe z perspektywy polskiego podróżnika – Joanna Bator. „Japoński wachlarz” odsłaniał przede mną kolejne elementy lokalnej kultury. Jeszcze w trakcie studiów zapoznałem się też z klasyczną pozycją powojennej antropologii – „Chryzantemą i mieczem” Ruth Benedict. Obie autorki pozwoliły mi w jakiś sposób dostrzec skomplikowaną budowę japońskiej kultury. Wiedziałem jednak, że to jedynie powierzchnia jej ciała. Że muszę dotrzeć do duszy – moja fascynacja i spokój miały bowiem swoje źródło nie tyle w antropologicznych obserwacjach, ile w precyzji funkcjonowania, którą obserwowałem na każdym kroku. Powoli już dostrzegałem, że gwar czy ruch nie są tutaj wyznacznikami chaosu. Wręcz przeciwnie, stanowią elementy doskonale zaprojektowanego porządku, w którym nic nie jest pozostawione przypadkowi. I właśnie dlatego sięgnąłem wtedy w księgarni po książkę „Designing Japan. A Future Built on Aesthetics”, której autorem jest Kenya Hara.
Choć zaprzeczyłem takiej możliwości zaledwie dwa zdania wcześniej, muszę przyznać, że zakup tej publikacji był szczęśliwym zbiegiem okoliczności. Nie wiedziałem bowiem, że mam do czynienia z jedną z najważniejszych postaci współczesnego projektowania (dziedziny wówczas mi obcej) – dyrektorem artystycznym firmy MUJI, autorem ceremonii otwarcia i zamknięcia XVIII Zimowych Igrzysk Olimpijskich w Nagano (1998) oraz identyfikacji EXPO 2005, twórcą odświeżonego logo Xiaomi, które lada chwila miało zostać pokazane światu, czy wreszcie szefem instytutu własnego imienia w Nippon Design Center. Od początku wiedziałem jednak, że mam do czynienia z ważnym teoretykiem, który stanie się moim nowym przewodnikiem po Japonii i pozwoli zrozumieć otaczającą mnie wówczas rzeczywistość.
Kolejne strony jego książki, czytanej równolegle z włóczęgą po mieście, pozwalającą lepiej doświadczyć Tokio, odsłaniały przede mną to, co do tej pory ukrywało się pod zwałami mięsistej tkanki miejskiej. Skomplikowanie i chaos powoli zaczynały układać się w opowieść o świecie, którego miarą są prostota i uporządkowanie. Właśnie dlatego tłumy ludzi nie wpadają tam na siebie, idąc jednym chodnikiem w przeciwległych kierunkach. Dlatego pociągi Shinkansen nigdy nie mają opóźnień. Dlatego w zaparowanej od gorącej wody łazience tafla lustra pozostawała nienaruszona. Dusza japońskiego świata okazywała się precyzyjnie zaprojektowaną konstrukcją, w której każdy detal ma swoje miejsce i zadanie. Im bardziej się przede mną odsłaniała, tym łatwiej było mi zrozumieć powody mojego spokoju i nieodczuwania lęku. Każdy element tego zupełnie nowego i obcego dla mnie miejsca był stworzony tak, by dbać o moje poczucie bezpieczeństwa. Przeczuwałem jednak, że jest jeszcze inny aspekt tego zjawiska – niedostrzegany przeze mnie, a kluczowy w zrozumieniu mojej świeżej fascynacji.
Snując wówczas tego typu rozważania na marginesach „Designing Japan”, nie mogłem przypuszczać, że odpowiedzi na tę kwestię również udzieli mi Hara, kiedy nasze drogi znów się przetną. Okazją ku temu stała się otwarta chwilę temu w Muzeum Narodowym w Poznaniu wystawa monograficzna projektanta „Make the Future Better Than Today”, będąca pokłosiem otrzymanej przezeń w 2020 roku Nagrody im. Jana Lenicy. Ekspozycja jest niewielka, choć jednocześnie monumentalna. Niezwykle prosta i minimalistyczna, a przecież przytłacza ogromem prezentowanych treści i obiektów. I właśnie dwa powyższe zdania mógłbym uznać za klucz do zrozumienia istoty japońskiego projektowania rzeczywistości, które wzbudziło wówczas moją ciekawość.
Podczas wernisażowej przemowy Hara powiedział, że w jego wyobrażeniu design powinien być niczym woda (lub powietrze – jak dodaje w katalogu kuratorka wystawy, Anna Grabowska-Konwent). Z jednej strony przezroczysty i delikatny – jego obecność powinna sprawiać sensoryczną przyjemność, która jednak pozostaje nienachalna. Z drugiej natomiast ta obecność jest w naszym istnieniu esencjonalna. Pozwala nam żyć i doświadczać świata. Wygląda więc na to, że dobry design – w ujęciu Hary – to przede wszystkim taki, który łączy pozorne skrajności. Na poznańskiej wystawie widać to doskonale już w pierwszej sali, która poświęcona została firmie MUJI. Nie o produkty jednak chodzi, a o ideę, która za nimi stoi i której realizacji pilnuje dyrektor artystyczny. Kluczem do tej idei może być już sama nazwa, stanowiąca skrót określenia Mujirushi Ryohin, oznaczającego w języku japońskim „bezmarkowe jakościowe dobra”. To marka bez marki, w której liczą się nie metka czy widoczność logo, lecz zrównoważone zasady produkcji i celowość tworzonych przedmiotów – taką nietypową mają etykietę, która nie rzuca się w oczy, choć jej obecność jest fundamentalna.
We wprowadzeniu do ekspozycji – po której przewodnikiem jest sam Hara jako autor wszystkich tekstów i objaśnień – możemy przeczytać, że nie zajmuje się on już kreowaniem przedmiotów, ale koncepcji. Z tej wiary w możliwość przeprojektowania świata wziął się również tytuł wystawy, będący imperatywem, by uczynić przyszłość lepszą niż dzień dzisiejszy. Nie dziwi więc, że w przywoływanej już przeze mnie publikacji sam twórca zauważa, iż „człowiek żyjąc, kształtuje swoje środowisko. Prawdziwa przyjemność projektowania tkwi w procesie stopniowego uświadamiania sobie wielości nagromadzonych wrażeń splecionych z tym środowiskiem. Dostrzegamy świat na nowo, gdy chwytamy te wątki, które dotychczas pozostawały niezauważone”[1].
Jak jednak uchwycić rzeczywistość, która jest żywa i nieustannie wymyka się naszemu poznaniu? Gdzie dojrzeć sploty, o których mowa? I przede wszystkim: w jaki sposób przełożyć to na projektowanie? Odpowiedzi na te pytania znajduję w firmowym przesłaniu MUJI na 2020 rok, zatytułowanym „Pleasant, somehow”. Jak podkreśla sam Hara, nie jest to reklama ani kampania promocyjna, i rzeczywiście trudno by było ją za taką postrzegać. To raczej seria refleksji na temat naszego związku ze światem ubranych w komunikat wizualny. W filmie wyświetlanym na wystawie nie pojawiają się żadne produkty firmy, a jedynie obrazy sprzątających ludzi z różnych zakątków świata. „Sprzątanie jest działaniem przywracającym równowagę między ludzkim działaniem a naturą” – zauważa projektant. Nie tylko wymusza skupienie na detalach otoczenia, ale przede wszystkim zwraca nas ku codzienności i uczy pokory. Trudno się wywyższać, stając oko w oko z kurzem. Podczas oglądania tego właśnie filmu zrozumiałem sedno swojej fascynacji – przypomniałem sobie bowiem podtytuł książki Hary, który wcześniej umykał moim refleksjom: „A Future Built on Aesthetics”. Jakakolwiek przyszłość zbudowana jest zawsze na estetyce. To właśnie ta przyszłość, o którą zgodnie z przesłaniem wystawy powinniśmy zadbać. Posprzątać i poukładać. Przywrócić równowagę.
Choć brzmi to niezwykle pompatycznie, warto pamiętać, iż mamy do czynienia z człowiekiem odpowiedzialnym nie tylko za projekty graficzne, ale również za szereg przedmiotów codziennego użytku, po które sięgają ludzie na całym świecie. Cóż natomiast lepiej wpływa na nasze zachowania wobec świata, jeśli nie szereg drobnych udogodnień, które pozwalają nam na co dzień na poczucie spokoju? Gdy dotarła do mnie ta myśl, przypomniałem sobie otwierający akapit z „Krzątactwa”:
Podstawę naszego istnienia stanowi codzienność. A że fakt istnienia przeżywamy jako niezwykle ważny, więc ogarnia nas zdumienie, ilekroć uświadamiamy sobie, że upływa ono na drobiazgach. Codzienność stanowiąca tło egzystencjalne zdarzeń niezwykłych, których oczekujemy – często nadaremnie – może więc decydować o wszystkim. Ma wymiar drobny. Częstotliwość dużą. Jest niezauważalna[2].
Zbieżność refleksji Hary i Jolanty Brach-Czainy uderzyła mnie z całym impetem. Dotarło do mnie, że tym, co tak naprawdę zafascynowało mnie w Japonii, jest istnienie jednej spójnej myśli projektowej, która przenika od najprostszych przedmiotów, poprzez codzienne zachowania, aż po całe społeczeństwo. Hara natomiast tę myśl realizuje na wszystkich poziomach swojej działalności.
Myśl tę można by zamknąć w wyrażeniu „utrzymywanie równowagi”. Cała idea polega bowiem na tym, by przeciwieństwa się wzajemnie uzupełniały, nie pozwalając na nadmiar jednego kosztem drugiego. Minimalizm i monumentalność, chaos i uporządkowanie, gwar i spokój. W końcu zaś – to, co ludzkie i nie-ludzkie. Ta prosta przecież refleksja pozwoliła mi dostrzec złożoność prac prezentowanych na wystawie. Zwróciła moją uwagę na to, w jaki sposób Hara używa technologii, nie uciekając jednocześnie od inspiracji przyrodą. Jak tradycyjne techniki łączy z nowoczesnymi oczekiwaniami. Ograniczenie złożoności procesu produkcji, dobór użytych materiałów, ale również sugestia prostoty w tym, co okazuje się niezwykle złożone, to cechy projektów, które z jednej strony mogą fascynować swoją stroną estetyczną, a z drugiej stanowią sugestię pewnej organiczności. Nie wywołują dzięki temu niepokoju, nie sugerują, że mamy jakieś zadanie do wykonania – idea balansu świata jest w nich już zawarta, a my, jako tego świata część, dodatkowo się w nią wpisujemy. To idealne wytwory tak zwanej technonatury, czyli natury rozumianej nie jako sfera osobna wobec ludzkiej, lecz połączona z nią siecią wielu skomplikowanych, również technologicznych, zależności.
Chodzi więc o wzajemne uzupełnianie się sfer – światy przedmiotów i materii organicznej dopełniają się, dając jeden pełny obraz rzeczywistości. Dopóki nie wszedłem na wystawę w Muzeum Narodowym w Poznaniu, znałem to doświadczenie jedynie z ulic Tokio.