The B-52’s po 45 latach rezygnują z życia w trasie i osiadają na muzycznym cmentarzysku słoni, w Las Vegas, gdzie jako rezydenci będą zabawiać gości szukających szybkich i krótkich emocji. Przygrywanie bywalcom świątyni zepsucia byłoby dyshonorem dla większości zespołów, ale nie dla nich: The B-52’s zawsze najlepiej wypadali na żywo, kiedy trójka wokalistów tańczyła na scenie, a swoje utwory wykonywała w „czystej” formie, bez zbędnych studyjnych efektów. Rezydencja w Vegas to zasłużona emerytura, a dla tak barwnej grupy wykonawców idealne zakończenie długiej przygody z muzyką.
W warstwie muzycznej The B-52’s łączyli bunt punka, luz surf rocka, funkowe gitary, psychodeliczne klawisze, pulsujące bębny, w ich warstwie zaś tekstowej i wizualnej przeplatały się przebłyski z tanich horrorów, komiksów i amerykańskich przedmieść lat 50. Ten pozorny chaos organizowały wokale Freda Schneidera, Kate Pierson i Cindy Wilson, które łączyły się i urywały, przerywały sobie i jednocześnie się uzupełniały. Schneider brzmiał jak konferansjer intonujący swoim charakterystycznym, nosowym głosem kolejne dziwactwa, a Pierson i Wilson wpadały w niemal maniakalne wysokie tony, by zaraz potem tworzyć przyjemne dla ucha harmonie, jakich nie powstydziliby się The Mamas & The Papas. Autentyczność studyjnego i scenicznego altruizmu tak charakterystycznych i utalentowanych wykonawców sprawiła, że The B-52’s istnieli w wielu kontekstach. Bez obciachu do inspiracji nimi przyznawały się takie zespoły, jak Nirvana, Bikini Kill, The Offspring czy Acid Drinkers, a jednocześnie muzyka zespołu pojawiała się w tak komercyjnych przedsięwzięciach, jak program „Muppets Tonight” (gdzie utwór „Rock Lobster” wykonywali terroryści z Armii Wyzwolenia Skorupiaków), film „Flintstonowie” czy serial „Family Guy”.
Zespół powstał w 1977 roku, a wśród założycieli – obok wspomnianej trójki – byli starszy brat Cindy Wilson, Ricky i perkusista Keith Strickland, który zajął miejsce Wilsona jako gitarzysta, kiedy ten zmarł na AIDS w 1985 roku. Nazwali swój zespół The B-52’s od koka beehive, który z kolei swoją nazwę wziął od dziobu bombowca Boeing B-52. Wcześniej byli luźno związaną grupką, znajomymi znajomych, którzy lubili jarać zioło, słuchać ścieżek dźwiękowych z filmów science fiction, The Velvet Underground czy Yoko Ono. Ricky Wilson pewnego dnia powiedział do Stricklanda: „Właśnie napisałem najgłupszy riff gitarowy na świecie”, po czym zagrał coś, co z czasem zamieniło się w pierwszy przebój zespołu – „Rock Lobster”. Pięciominutowa piosenka o tym, jak ktoś zobaczył pod wodą skałę, a ta okazała się skorupiakiem, zaraża pozytywną energią – jej kontrolowana spontaniczność obrazuje, co czyni The B-52’s tak wyjątkowym zespołem: poza muzyką nic tu nie jest na serio. Inspirowany twórczością Lewisa Carrolla tekst, którego interpretacji towarzyszą wyimaginowane odgłosy wydawane przez (niekoniecznie wyimaginowane) morskie stworzenia, jest lekki i zabawny. Momentami można odnieść wrażenie, że Schneider wymyśla kolejne linijki na poczekaniu, nurkując coraz głębiej w podświadomość, ku coraz większym absurdom. Wraz z tymi obrazami wychodzą na powierzchnię jednak w pełni zorganizowane dźwięki gitary i klawiszy. Te drugie w połowie utworu ustępują, nadając prymat gitarze, wprowadzającej pewien niepokój do imprezy toczącej się przy ognisku. Nawet harmonijne do tej pory kobiece chórki zastępują chaotyczne zaśpiewy. To muzyka zimnej wojny, zabawa z apokalipsą w tle.
W 1979 roku grupa wydała album „The B-52’s”, a rok później ukazała się płyta „Wild Planet”. To wciąż ten sam zespół, ta sama queerowa energia, ale tematyka utworów jest już poważniejsza. W „Give Me Back My Man” Cindy Wilson opowiada historię kobiety, którą złamane serce popycha do myśli samobójczych. Choć Wilson śpiewa o plaży, mewach i słodyczach, a towarzyszy jej akompaniament dzwonków, wokalistka nie pozostawia złudzeń odnośnie do tego, jak autentyczny jest ból bohaterki utworu. „Private Idaho” to z kolei piosenka o wychodzeniu ze strefy komfortu, której adresat żyje pod powierzchnią „jak dziki ziemniak”, a trio przestrzega go przed wejściem do basenu. Utwór stał się inspiracją do filmu Gusa Van Santa „Moje własne Idaho” z Keanu Reevesem i Riverem Phoenixem w rolach głównych – jednego z klasyków kina LGBTQ+, co dla grupy o tyle znaczące, że wszyscy jej oryginalni członkowie, poza Cindy Wilson, są częścią tej społeczności.
„Mesopotamia” z 1982 roku przyniosła z kolei odejście od charakterystycznego dla zespołu stylu i początek regresu. Eksperymentalny minialbum, zrealizowany z Davidem Byrne’em z Talking Heads, brzmi bardziej jak typowa płyta new wave, do którego ze względów chronologicznych zalicza się twórczość The B-52’s. Neurotyk Byrne nijak nie pasował do barwnych, głośnych osobowości tworzących zespół. Płyta brzmi tak, jakby energiczne, tworzone podczas wspólnego jamowania utwory zostały spowolnione, pocięte i przefiltrowane. Choć zespół nie był zadowolony z rezultatów pracy, „Mesopotamia” nie pozostała bez wpływu na ich dalszą twórczość. Byrne nauczył The B-52’s pracować z muzykami sesyjnymi, którzy stali się odtąd stałym elementem nagrań. Strickland z kolei znudził się graniem na perkusji, przez co następna płyta, „Whammy!” z 1983 roku, zmuszona była postawić na automaty perkusyjne. W ruch poszły też syntezatory i vocodery, co zabiło ducha naturalności, jakim emanowały dwa pierwsze albumy grupy. Utworów z nich słucha się lepiej w wersjach na żywo, bez studyjnych sztuczek.
Na „Bouncing off the Satellites” (1986) i „Cosmic Thing” (1989) The B-52’s to już inny zespół. Wpływ na to miała śmierć Wilsona – ale nie tylko to zadecydowało o przemianie. Muzyka staje się bardziej typowa i konwencjonalna. Teksty są w większości futurystyczne, co było dość typowe dla lat 80. Do tej pory zespół wyprzedzał swój czas, tymczasem w drugiej połowie lat ósmej dekady XX wieku zdawało się, że to świat wyprzedził The B-52’s. W momencie mijania się, gdy dwie prędkości zrównały się ze sobą, zespół wypuścił swój największy przebój, „Love Shack”. Piosenka o miejscu, w którym rządziła wolna miłość i wszyscy byli mile widziani, stała się mainstreamowym hitem. Schneider śpiewał o chryslerze wielkim jak wieloryb, Pierce o domu, w którym mieszkała na początku swojej muzycznej drogi, Wilson o brokacie na autostradzie, a w teledysku wyginała się królowa dragu, RuPaul.
Po „Cosmic Thing”, z której pochodził hit, Wilson zrobiła sobie przerwę od zespołu, żeby skupić się na małżeństwie i wychowaniu dzieci. Pod jej nieobecność Pierson zwiększyła rozpoznawalność grupy, nagrywając z R.E.M. i Iggym Popem. Zespół wypuścił kolejny album oraz cover klasycznego tematu z „Flintstonów” do ekranizacji kreskówki z 1994 roku. Dwa lata później Wilson wróciła z „macierzyńskiego” – zespół koncertował dalej, wydając pojedyncze single i jeden album („Funplex”, 2008).
Jednak kierunku zmian nie zdołali już odwrócić – im bardziej utwory The B-52’s były zorganizowane i konwencjonalne, tym mniej słychać w nich było samych członków grupy. Wciąż pozytywne i energiczne piosenki zatraciły gdzieś wczesny radykalizm charakteryzujący dwa pierwsze albumy. Oczywiście, trudno myśleć o rewolucji, mając chryslera wielkiego jak wieloryb, może więc przejście na emeryturę wydaje się w tej sytuacji najrozsądniejsze. Głośne, pulsujące życiem Vegas próżno nazywać domem spokojnej starości, ale The B-52’s powinni się tam czuć jak w domu.