„Little Fish” autorstwa Casey Plett zaczyna się od pogrzebu. Śmierć babci ściąga Wendy, młodą kanadyjską transkobietę, z powrotem w rodzinne strony. Jest to trudne doświadczenie: Wendy wywodzi się z rodziny religijnie konserwatywnych menonitów. Chociaż Ben, jej ojciec, jest kochający i akceptujący, to dla reszty bliskich dziewczyna jest w najlepszym razie problemem. Nic więc dziwnego, że wyczekuje tylko okazji, żeby uciec z powrotem do miasta – do swojej małej, transowej społeczności.
Zanim to się jednak udaje, sytuację komplikuje przypadkowo odebrany telefon od przyjaciółki babci – dzwoni, aby wreszcie wyznać coś, co od dawna ją dręczyło. Chodzi o męża niedawno zmarłej, od dawna nieżyjącego dziadka Wendy. „Był jak syn Bena. Tyle” – rzuca, nie zdając sobie sprawy, że „syn Bena”, czyli transpłciowa Wendy, znajduje się po drugiej stronie słuchawki. Dopowiada, że ma trochę listów i innych rzeczy, które świadczą o prawdziwości jej słów; proponuje je przekazać. Fakt, że ktoś odebrał telefon, traktuje jako znak od Boga.
Dla Wendy to przeżycie dramatyczne. Nagle zostaje postawiona wobec namacalnej możliwości, że jej dziadek, którego ledwo pamiętała jako wzorowego chrześcijanina, był, jak ona, trans. Pierwszą reakcją jest panika, niedługo potem przychodzi frustracja, aż w końcu: chęć działania. Wendy szuka dalszych wskazówek wśród rodzinnych pamiątek; jednak nie znalazłszy nic, postanawia całą sprawę zostawić za sobą.
[Wendy] żyła kiedyś życiem chłopca. Było do dupy i ponure. Jej dziadek pewnie też, tylko nigdy nie zdołał się z niego wyrwać. No więc jej Opa była kobietą. Super. Sprawa zamknięta. Postanowiła zachować pamięć o swoich dwóch babciach w sercu i tyle. Bez sensu. Na raz wypiła resztę kawy z kubka, zatrzasnęła album z fotografiami i odstawiła go na półkę. No i wystarczyło.
Stawiam w tym miejscu zwyczajowe już dla tego cyklu pytanie: dlaczego?
Nadzieje, na których ufundowana została cała dyscyplina „historii LGBT”, dobrze oddaje tytuł klasycznego już zbioru „Hidden from History: Reclaiming the Gay and Lesbian Past” [Ukryte przed historią: Odzyskiwanie gejowskiej i lesbijskiej przeszłości] pod redakcją Martina Dubermana, Marthy Vicinus i George’a Chaunceya. Skrywają się w podwójnym założeniu: że istnieje cała wielka „gejowska i lesbijska przeszłość”, która została na szereg sposobów „ukryta przed historią”, oraz że przeszłość ta może zostać odzyskana. Innymi słowy: że da się uratować ofiary historiograficznej przemocy i przywrócić je, jeśli nie do życia, to przynajmniej do pamięci.
Określam tę postawę nadzieją, ponieważ założenia te łatwo przechodzą w przekonanie, że odzyskiwanie nie tylko jest aktem historycznej sprawiedliwości, ale także stanowi szansę na przezwyciężenie queerfobicznych wyobrażeń o tym, że geje i lesbijki, osoby bi i trans pojawiły się na świecie jako kolejny objaw patologii nowoczesności. Oczywiście, można temu przekonaniu zarzucić naiwność; istnieje wielka tradycja krytyki wskazująca, że jego polityczna sprawczość jest w najlepszym razie ograniczona. Należy pytać o to, do jakiego stopnia mamy w ogóle prawo do tej rzekomo „queerowej” przeszłości – ale nie tym się chcę tutaj zajmować. Bo też nie te kwestie problematyzuje „Little Fish” i nie to staje w gardle Wendy, kiedy konfrontowana jest z potencjalną transpłciowością dziadka. Problem leży gdzie indziej i jest innego rodzaju.
Załóżmy, że jedno z zadań historii LGBT polega na „wyciąganiu z szafy”, czyli przywracaniu do widoczności queerowego statusu rozmaitych historycznych postaci i nazywaniu „po imieniu” ich form ekspresji seksualnej i płciowej. Pomijając na chwilę zawsze towarzyszące temu ryzyko popadnięcia w anachroniczne myślenie esencjonalizujące nasze współczesne tożsamości, proceder ten przypomina często otwieranie grobów. Słowacki, „Rudy”, Pułaski nie wychodzą z szafy, ale są z niej wykopywani, a szczątki ich życia, miłości, wstydu i cierpienia wystawiane na widok publiczny. To zestawienie wydaje się tym bardziej trafne, że historia LGBT jest bardzo często historią przemocy.
Dzieje transpłciowości są tutaj szczególnie dobrym przykładem, zważywszy na to, że znaczna część źródeł, z których uczymy się o transowej przeszłości Europy, to dokumenty sądowe. Z nich się dowiadujemy, że w 1394 roku Eleanor Rykener została postawiona przed sądem w Londynie za prostytucję, sodomię i noszenie kobiecego stroju; że w 1561 roku niejaki Wojciech z Poznania został najpewniej skazany na śmierć za odmowę zaprzestania noszenia męskich ubrań; że w 1890 roku sędzia w San Francisco skazał Dick/Mamie Ruble na dożywotni pobyt w szpitalu psychiatrycznym po tym, jak nie zgodziło się ono na bycie określone jako kobieta bądź mężczyzna. Transpłciowa historia stawia nas wobec ogromu historycznej niesprawiedliwości, której nazwanie jest niewątpliwie konieczne, ale samo w sobie niczego nie zmienia.
Stąd też problem, który Wendy ma z przeszłością swojego dziadka (jeśli można o nim mówić w ogóle jako o dziadku – sama będę się trzymała męskiej formy, idąc za narracją książki Plett). Wiedza o tym, że przodek być może był trans, jest dla bohaterki niczym innym, jak tylko uświadomieniem, że prawdopodobnie tak jak ona cierpiał oraz że wobec owego cierpienia nie znalazł drogi ucieczki, którą dla Wendy była tranzycja. Można tej postawie pewnie zarzucić egotyczność, ale w ucieczce Wendy od własnej historii staje przed nami zasadniczy problem z historią LGBT: jej odzyskiwanie i otwieranie grobów wywołuje upiory, które przywoławszy z powrotem do widzialności, wypadałoby jakoś ugościć. To z kolei ciąży.
Życie Wendy jest przecież i tak nieproste. To archetypiczna bohaterka współczesnej, anglojęzycznej powieści trans. Ledwo wiąże koniec z końcem, dorabia, pracując seksualnie, nadużywa alkoholu; jej świat to społeczność sprekaryzowanych transkobiet, które muszą się o siebie troszczyć same, bo nikt inny za niego tego nie zrobi. W takich warunkach wzięcie na siebie odpowiedzialności za widmo własnego dziadka – próba znalezienia sposobu, żeby odpowiedzieć na tę obecność i oddać jej sprawiedliwość – jest znacznym obciążeniem. To przecież w końcu nic innego, jak zaopiekowanie się kolejnym transkobiecym życiem, tym bardziej kruchym, że już minionym i całkowicie przez to od Wendy zależnym.
Amerykańska socjolożka Avery Gordon w wybitnym opracowaniu o obecności nieobecnego zatytułowanym „Ghostly Matters” charakteryzuje doświadczenie nawiedzenia:
Nawiedzenie jest przerażającym doświadczeniem. Stanowi zapis dokonanej krzywdy lub doświadczonej straty za sprawą społecznej przemocy, tak przeszłej, jak i teraźniejszej. Ale nawiedzenie, w przeciwieństwie do traumy, wyróżnia to, że woła o działanie. Wydaje mi się, że nawiedzenie jest z domeny niepokoju i kłopotów, że jest tą chwilą (bez względu na to, ile by ona trwała), kiedy rzeczy są nie na przypisanych im miejscach, kiedy ujawniają się pęknięcia i rusztowania, kiedy ludzie, którzy mieli być niewidzialni, pojawiają się bez zamiaru zniknięcia, kiedy wstrząśnięte uczucia nie dają się zignorować, kiedy coś nowego, coś innego niż kiedyś, wydaje się konieczne.
Gordon stawia w ten sposób problem nawiedzenia – a więc też i problem historii, z jej nieustannie rozkopywanymi grobami – jako wyzwanie etyczne. Ale w kontekście tego, co wiemy o Wendy, mamy świadomość, że nie jest ona w stanie (nawet fizycznie) zdobyć się na taki rodzaj pracy opiekuńczej. Kiedy, pod koniec powieści, przypadkiem trafia na inną osobę stojącą na granicy transkobiecości, powtarza gest, którym powitała wiadomości o swoim dziadku: ucieka.
„Small Beauty” Jia Qing Wilson-Yang to powieść prawie bliźniacza względem „Little Fish”. Jej bohaterka, Mei, również jest zagubioną w życiu transdziewczyną, którą nagła śmierć w rodzinie zmusza do konfrontacji z queerową przeszłością (Mei odziedziczyła dom po ciotce, która miała lesbijski romans); nowa wersja przeszłości także i jej nie przynosi ani ulgi, ani lepszego poczucia zakotwiczenia w świecie.
W wypadku Mei jednak metafora nawiedzenia już nie pasuje, bo przestaje po prostu być metaforą. Duchy jej ciotki i nagle zmarłego kuzyna zamieszkują razem z nią i towarzyszą jej w próbach zbudowania dla siebie zarówno znajomej przeszłości, jak i teraźniejszości. Wyzwanie to jest o tyle trudniejsze, że – jak upomina Mei ciotka, imigrantka z Chin – ludzie Zachodu nie potrafią uszanować swoich zmarłych, a co dopiero ugościć ich we własnym życiu.
Mimo posiadanego wsparcia Mei idzie niewiele lepiej niż Wendy. Diane, niewierna kochanka ciotki, wita ją entuzjastycznie, ale też bierze za geja – kiedy Mei wyjaśnia, że jest trans, spotyka się z nieprzyjazną i fobiczną reakcją. Nadzieje na tęczowy, międzypokoleniowy sojusz rozbijają się o skały drobnych uprzedzeń, ale przede wszystkim nieredukowalnej różnicy doświadczeń między starszą, białą, cislesbijką a młodą, azjatycko-kanadyjską transkobietą. Samo mnożenie tych kategorii tożsamościowych wskazuje na problem z pozorną spójnością „historii LGBT” łatwo rozplatającej się w odizolowane – jeśli nie po prostu wrogie sobie – nurty; nie mówiąc już o wyzwaniu, którym stają się dla niej problemy rasy i klasy.
Podobnie jak w „Little Fish”, przeszłość w „Small Beauty” nieustannie ciąży i przygniata. Chociaż Mei jest w stanie odbudować swoją ciągłość i osadzić się w losach rodziny, to relacja z Diane do końca balansuje na granicy niemożliwości; obie kobiety są tego doskonale świadome, stanowi to dla nich źródło niemałego cierpienia. Wspólna historia, zamiast łączyć, pogłębia poczucie izolacji i wzmaga osamotnienie. Ale jeśli wczytamy się w prozę Wilson-Yang, rozpoznamy, że źródło tego leży nie tyle w samej zawartości i treści historii, ile w oczekiwaniach, jakie z nią wiążemy.
Zupełnym przypadkiem – w ukrytej kieszeni kupionej na wyprzedaży walizki – Mei odkrywa małą kolekcję fotografii przedstawiających społeczność drag queens, prawdopodobnie z tego samego małego, kanadyjskiego miasteczka, w którym jej ciotka znalazła swój dom. Przeglądając je, przyznaje co prawda, że nie ma pojęcia, jak te osoby widziały i rozumiały siebie same, ale Mei myśli o nich jako o transkobietach; ich widok budzi w niej poczucie czegoś na kształt solidarności – a w każdym razie bliskości.
Odkrycie to jednak nie prowadzi nigdzie dalej. Pod koniec powieści, kiedy Mei postanawia wrócić do miasta, z którego wyjechała, podczas ostatniego spotkania z Diane przez chwilę rozważa, czy nie przekazać jej również tych zdjęć:
„A jeszcze jedna rzecz”. Mei wraca do ciężarówki. Sięga do środka, po filodendrona i po kopertę z fotografiami transkobiety z Herbertsville. Waży kopertę w dłoni, nagle zastanawiając się, czy chce pokazać te zdjęcia Diane. Przez dekady pozostawały tajemnicą. Herbertsville to małe miejsce; może lepiej, żeby pewne rzeczy pozostały tajemnicami. Nic zresztą nie wskazywało, żeby ktokolwiek chciał, by te zdjęcia zostały komuś pokazane. Waha się jeszcze przez chwilę, po czym odkłada fotografie z powrotem na fotel pasażera i zabiera ze sobą tylko roślinę.
Koniec końców Mei decyduje się historię pogrzebać. Zamiast odzyskiwać przeszłość, pozwala jej osunąć się w zapomnienie (które może być spełnieniem tego, czego owa przeszłość zawsze pragnęła). Jest to również decyzja, aby porzucić nadzieje na to, że wiedza o queerowej przeszłości nas uzdrowi i odnowi przerwaną nić tradycji wiążącą nas potencjalnie z jakąś wielopłciową, polimorficznie seksualną przeszłością, która została nam odebrana aktem społecznej przemocy.
Zastanawiając się nad tym, czego mogłyby chcieć drag queens ze starych zdjęć, Mei odwraca pytanie, które zwykliśmy stawiać queerowej przeszłości. Nie chodzi już o to, czego możemy się od niej dowiedzieć, ale czego ona mogłaby od nas chcieć. Jeśli przyjąć założenie Gordon, że przeszłość przyjmuje postać nawiedzenia – a więc jest obecna jako coś więcej niż gotowe do przetworzenia w spójną narrację źródła – to nasza relacja względem niej nie powinna być motywowana ekstraktywistycznym pędem ku wydobyciu z niej coraz to nowych faktów, wiadomości, tożsamości.
„Little Fish” kończy się podobnym wnioskiem. Kiedy Wendy decyduje się wreszcie na rozmowę z przyjaciółką dziadka i konfrontację z potencjalnym świadectwem jego transkobiecości, zostaje postawiona wobec pytania, na które nie potrafi udzielić odpowiedzi. A co, jeśli Henry wybrał nieszczęśliwe życie chłopca nie dlatego, że nie mógł inaczej, ale ze względu na przekonania i wiarę – tę, która dla jego wnuczki jest niezrozumiała, ale dla bohatera była życiem właśnie?
[Anna] sponurzała, patrząc na Wendy, po czym powiedziała:
– Wiem, że masz ten pomysł, że Henry. Chciał być kobietą. Czy dalej tak sądzisz?
– Nie wiem. – Wendy odpowiedziała z zaskoczeniem. – Może. Zastanawiam się, czy jest możliwe, że miał takie pragnienia i nie wiedział, że…
– O wielu rzeczach mi nie powiedział – stwierdziła Anna. – Nie zakładam, że nie masz racji.
Wendy skończyła swoją kanapkę i spojrzała na Annę z wdzięcznością.
– Henry być może nawet jest kobietą w niebie, na wieki – powiedziała Anna. – Być może taka jest Boża nagroda za wytrwałość na ziemi. Myślę, że może tak być. Myślę, że może nie jest grzesznym o tym myśleć. Jeśli ci go żal, zastanów się nad tym.
Dla Wendy wizja roztaczana przez Annę jest nie do zaakceptowania, ale nie ma też żadnych powodów, żeby ją odrzucić. Pozostaje więc spróbować jakoś poradzić sobie z tym, że historia jej dziadka nigdy nie będzie jej podporządkowana. Henry nie był jej zapowiedzią. Żył w innych warunkach – Wendy jednak nie ma prawa zakładać, że warunki te były gorsze. Historyczna przemoc, wobec której staje, nie musi być wciąż afirmowana i uznawana za konieczną. Duchy, które ją nawiedzają, nie muszą być uciekinierami, uchodźcami, ofiarami wymagającymi ratunku. Życie było też kiedyś.
Nauka tego, jak radzić sobie z duchami – jak odpowiadać na ich obecność i jak je ugaszczać – jest tym ważniejsza, że bohaterki Plett i Wilson-Yang wciąż otacza śmierć. Umierają członkowie nie tylko ich biologicznych rodzin, ale też tych z wyboru. Jak pisała Torrey Peters, być transkobietą oznacza być zaznajomioną z pogrzebami. Niszcząca życie przemoc, mniej lub bardziej bezpośrednia, nie jest dla Wendy czy Mei przeszłością, lecz teraźniejszością (a wręcz codziennością). Wyczulenie na to, co znaczy żyć w tych warunkach, pozwala z kolei Plett i Wilson-Yang przedstawić alternatywne podejście do queerowej przeszłości – takie, które nie skupia się na wizjach ratunku i odnowy.
Nadzieję, na której zbudowana jest historia LGBT jako dyscyplina, stanowi bowiem przekonanie, że „dzisiaj jest lepiej”; że to, co zostało kiedyś ukryte, dzisiaj może już być odzyskane. Nie ma wątpliwości, że jest w tym twierdzeniu sporo racji – ale zbytnie zaufanie tym możliwościom (na które nie są odporni nawet najbardziej zajadli krytycy liberalnego progresywizmu) łatwo oślepia na fakt, że „historia LGBT” to coś więcej niż przestrzeń, do której udajemy się my, zamieszkujący tęczową współczesność, aby ratować minione żywoty. Nie jest to również zbiór zasobów, za pomocą których możemy lepiej uzasadnić naszą obecność w świecie (jakby ta wymagała w ogóle uzasadnienia; jakby sam fakt życia nie wystarczał…). Pod tym względem przeszłość – queerowa lub nie – nie jest nam nic winna, nawet jeśli nie przestajemy jej potrzebować.
Potrzeba ta jednak przybiera raczej postać pięknego stwierdzenia, że niegdysiejsze queerowe życia były przeżywane, a więc nadające się do przeżycia. Jeśli istnieje korzyść ze spotkania z nią dla Wendy i Mei, to jest nią to, co kryje się w owej frazie. Oznacza ona bowiem, że przeżyte życie jest istotniejsze od śmierci i niepamięci: jeśli można zrezygnować z nadziei na to, że uda nam się uratować naszych przodków poprzez wykopywanie ich z szaf, w których zostali pochowani, być może zaczniemy uczyć się ich życia – choćby i było to życie, którego nigdy nie będziemy chcieli (ani chcieć nie powinniśmy) prowadzić.
***
Drobnym paradoksem jest fakt, że w pierwszych zarysach cyklu GATUNKI TRANSKOBIECOŚCI tekst ten miał być poświęcony transkobiecym narracjom o dorastaniu utrzymanym w kluczu young adults. Miało to być kilka słów o tym, jak transautorki odnoszą się do doświadczenia wzrastania w świecie, który jest transdziewczynom nieprzyjazny (w najlepszym razie). I chociaż koniec końców nie udało się tego zamierzenia zrealizować – Kai Cheng Thom będzie musiała poczekać na swoją kolej – to mam nadzieję, że uwaga skierowana na książki Plett i Wilson-Yang stanowi jakąś odpowiedź na to pytanie. „Little Fish” i „Small Beauty” to bliźniacze powieści o powrocie – do historii rodziny, do domu dzieciństwa, do zapomnianej przeszłości, ale też do życia po prostu. Wendy i Mei kierują się ku historii wówczas, gdy ta zdaje się jedną z ostatnich nici wiążących je z okrutnym światem. Historia zaś rozczarowuje. Nie uczy życia i nie koi. Ale jej obecność – jej uporczywa obecność tu i teraz – każe myśleć raczej o trwaniu niż o zanikaniu.