Steven Spielberg – reżyser wielu kultowych filmów, jeden z wiodących twórców kina nowej przygody, żywa legenda Hollywood – po raz pierwszy w ponadpięćdziesięcioletniej karierze pozwolił, żeby jego przeszłość stała się obiektem rejestrowanym przez kamerę. O „Fabelmanach” najczęściej mówi się jako o obrazie poświęconym matce Spielberga. W moim mniemaniu autor „Szczęk” opowiedział jednak o wpływie na jego życie i charakter nie jednego, lecz obojga rodziców. To zupełnie tak jak z oświetleniem na planie filmowym – jeśli twórca nie chce, żeby najsilniejsze, ostre, kluczowe światło zdominowało ujęcie, musi zbalansować je światłem wypełniającym. W „Fabelmanach” więc, choć więcej czasu poświęca się relacji matka–dziecko (i jest ona niczym kluczowe światło), to dopiero po dodaniu do tego układu postaci ojca wiele wątków ma szansę zaistnieć na ekranie.
„Fabelmanowie”, najprościej rzecz ujmując, opowiadają o miłości Spielberga do rodziców i kina. Najbardziej osobiste dzieło w karierze reżysera można i należy traktować jako autobiografię. Choć na ekranie zamiast młodego Stevena oglądamy jego alter ego, Sammy’ego Fabelmana (w tej roli świetny Gabriel LaBelle), to zdecydowana większość przedstawianych wydarzeń zgadza się z tym, jak wyglądało dzieciństwo przyszłego twórcy „Listy Schindlera”. Matka Spielberga rzeczywiście była niespełnioną pianistką, a ojciec wybitnym inżynierem w zakresie budowy komputerów – i to z powodu jego pracy rodzina kilkakrotnie zmieniała miejsce zamieszkania. W ten sposób zresztą Steven jako nastolatek znalazł się w Los Angeles, tuż u wrót krainy planów filmowych i taśmy celuloidowej.
„Fabelmanowie” salomonową metodą dzielą akcję pomiędzy perypetie rodzinne i fascynację kinem, która szybko przeobraża się u głównego bohatera w pragnienie kreowania serii ruchomych obrazów na własną rękę. Film rozpoczyna scena, w której mały Sammy (w bohatera w latach dziecięcych wciela się Mateo Zoryan) razem z ojcem i matką po raz pierwszy w życiu wybiera się do kina – mają obejrzeć „Największe widowisko świata” Cecila B. DeMille’a. Chłopiec boi się nowego, nieznanego doświadczenia. Rodzice chcą więc go uspokoić: Burt (Paul Dano) tłumaczy mu proces wyświetlania obrazów w sposób logiczny, wręcz naukowy, Mitzi (Michelle Williams) postrzega rzeczywistość jako impresję, emocjonalne doświadczenie – przekonuje syna, że filmy są niczym wspaniałe sny i po wszystkim wyjdzie z budynku z wielkim uśmiechem na twarzy. Spielberg pokazuje w „Fabelmanach” ów pierwszy kinowy seans jako wydarzenie formacyjne. Fascynacja zmieszała się wtedy z lękiem. Rodzice mieli więc rację, Sammy zakochał się w kinie, a jednocześnie się mylili, bo nie ustrzegł się przerażenia, które wzbudziły w nim wielkie obrazy z ekranu. Scena otwierająca „Fabelmanów” jest nie tylko punktem wyjścia, ale również punktem zwrotnym. W życiu chłopca pojawia się wiele ambiwalentnych uczuć. Ojciec i matka kochają, chcą dobrze, a jednak potrafią zawodzić. Filmy są wspaniałą, wciągającą rozrywką, co nie znaczy, że nie będą wywoływały lęku.
Chęć okiełznania strachu nabytego na sali kinowej rodzi w Sammym potrzebę zrozumienia ruchomych obrazów i zapanowania nad nimi. Nastolatek uczy się, jak je modelować oraz dostosować do swoich potrzeb i wymagań. Film z czasem staje się dla niego odskocznią od rzeczywistości. Bohater dostrzega napięcie pomiędzy tu i teraz a wyimaginowanym światem powstającym na stole montażowym. Szczególnie silnie doświadcza tego w momencie, w którym przygotowuje film z rodzinnego wypadu na kemping. Choć finalny efekt ma charakter idyllicznego obrazka, to jednak praca nad home movie okazuje się dla Sammy’ego procesem ukrywania prawdy. W wybitnej, kilkunastominutowej sekwencji, w której młody chłopak odkrywa przerażającą dla niego prawdę o matce, czuć echa „Powiększenia” Michelangelo Antonioniego. Filmowy kadr studiowany uważnie pozwala dostrzec wiele niewidocznych na pierwszy rzut oka rzeczy. Rodzi się pytanie, co montażysta lub reżyser z nimi zrobi: uwypukli ich obecność czy skrupulatnie zamaskuje?
Napięcie pomiędzy codziennymi problemami a pasją w miarę rozwoju akcji wzrasta. Ten dysonans podkreśla wizyta wujka Borysa (brawurowy występ Judda Hirscha), który stara się udowodnić Sammy’emu, że nie da się być wiernym zarówno rodzinie, jak i sztuce. Jedna i druga będą ciągnęły – każda w swoją stronę – aż rozerwą człowieka na pół. Trzeba więc wybrać, co jest ważniejsze, a przede wszystkim odseparować obie sfery od siebie.
Na pierwszy rzut oka wydaje się, że Spielberg przez całą karierę trzymał się tych słów (o ile kiedykolwiek padły). W swoich filmach rezygnował przecież z przedstawiania wątków autobiograficznych. Zamiast tego kręcił dzieła eskapistyczne (seria filmów o „Indianie Jonesie”, „Park Jurajski”), eksplorujące pierwotne ludzkie lęki („Szczęki”, „Wojna światów”) czy charakterystyczne dla jego późniejszej twórczości opowieści o ważkich tematach społecznych i historycznych (ostatnio choćby „Lincoln” i „Czwarta władza”). „Fabelmanowie” udowadniają, że owa ucieczka od rodziny w kino zawsze była poniekąd blefem.
W najnowszym dziele Spielberg pokazuje, że zamiast realizować credo filmowego wujka Borysa, dążył do synergii pomiędzy życiem a sztuką. O tym, że w pracy, szczególnie twórczej, nie sposób uwolnić się od osobistych przeżyć, opowiada scena, w której, tuż po swoim przerażającym odkryciu, Sammy kręci amatorską etiudę wojenną. Sposób, w jaki reżyseruje scenę, jest w pełni podyktowany odczuwanym rozdzierającym smutkiem z powodu problemów rozsadzających jego rodzinę od środka. Spielberg chce więc wyznać widzom: nie mówiłem w swoich obrazach wprost o sobie, ale moje filmy zawierają charakterystyczny dla mnie pejzaż emocji, doznań i wartości.
„Fabelmanowie” to niezwykle drobiazgowa wiwisekcja siebie samego przez pryzmat charakterów matki i ojca – Sammy ma artystyczną duszę po Mitzi, a jednocześnie nie brak mu technicznej smykałki Burta. Film Spielberga jest także czułym, szczerym i empatycznym portretem rodziców – szczerym, ponieważ autor przyznaje: matka i ojciec potrafią zawodzić; empatycznym, bo ich dorosły potomek pokazuje w nakręconej przez siebie opowieści, że tego typu rozczarowywanie jest na wskroś ludzkie i nie wiąże się z brakiem miłości wobec dziecka.
W ostatnich latach nie brakuje filmów, w których reżyserzy stawiają samych siebie w centrum zainteresowania (ostatnio choćby „Bardo” Alejandra Gonzáleza Iñárritu). Często jest to wyraz megalomanii: skoro traktuje się mnie jako uznanego artystę, to nie ma nic ciekawszego niż ja sam. W przypadku Spielberga jest inaczej. „Fabelmanowie” to wyraz ogromnej dojrzałości: zrozumienia, kim byłem i kim się stałem, przebywając z takimi osobami, jak moi rodzice. Spielberg przez sto pięćdziesiąt minut mówi obrazami: rozumiem was i nie mam o nic pretensji; dziękuję, że byliście.