W Wenecji kino prawdziwie wielkie spotyka się z kinem wielkich gwiazd. Obowiązkowo na czerwonym dywanie, ale to nie on decyduje o randze imprezy.
Trudno wyobrazić sobie bardziej imponującą selekcję konkursową niż ta, którą oferował tegoroczny Międzynarodowy Festiwal Filmowy w Wenecji. W szranki stanęły największe talenty ostatnich lat: Todd Solondz („Dark Horse”), Andrea Arnold („Wichrowe wzgórza”), Yorgos Lanthimos („Alpy”) czy Steve McQueen („Wstyd”). W tej samej sekcji znaleźli się zasłużeni mistrzowie: Robert Polański z długo wyczekiwanym, faworyzowanym przez dziennikarzy „Carnage”, David Cronenberg z nieco rozczarowującą „Niebezpieczną metodą”, William Friedkin, Aleksander Sokurow… To właśnie „Fausta” tego ostatniego jury pod przewodnictwem Darrena Aronofsky’ego nagrodziło Złotymi Lwami. Werdykt oczywiście nie mógł spodobać się wszystkim. Najmocniej widownię podzielił jednak Philippe Garrel, którego „Un été brulant” z Monicą Bellucci i Louisem Garrelem zebrał tyle braw, co gwizdów, a podczas seansu złośliwe salwy śmiechu wybuchały niemal tak często, jak na pokazie „W.E.” Madonny. Ja jednak broniłbym nowego dzieła autora „Zwyczajnych kochanków” – zarzucana filmowi wtórność i sztuczność odbija bowiem jak w krzywym zwierciadle styl życia współczesnych bobosów (połączenie burżuazji z bohemą) z właściwą tym środowiskom powierzchownością i intelektualną miałkością. Zwykłe życie bez celu, za to ładne.
Nie tylko Zachód zaznaczył się w konkursie – dyrektor weneckiego festiwalu, sinolog Marco Müller, szczególnie bacznie przygląda się temu, co się dzieje w Azji. W ramach tak zwanego filmu-niespodzianki (sic!) pokazano „Ren shan ren hai” („People Mountain, People Sea”) Caia Shangjuna z Hong Kongu. Tyleż męczący, co frapujący obraz dzisiejszych, rolniczo-proletariackich Chin okazał się niespodzianką pod wieloma względami: nie tylko zdobył w końcu Srebrne Lwy, ale podczas pierwszego pokazu w powietrzu zawisł odór spalenizny i seans przerwano. Po naprawieniu uszkodzonych przewodów na salę powróciła, niestety, tylko pewna część widowni. Innym dalekowschodnim akcentem w konkursie było „Warriors of the Rainbow: Seediq Bale” Wei Te-Shenga – gigantyczna tajwańska produkcja, która sytuowała się na drugim biegunie tego, co pokazał Shangjun. Zamiast obserwacji współczesnych (przedrewolucyjnych?) Chin – heroizacja historii aborygenów tajwańskich w dobie japońskiej okupacji wyspy; zamiast długich ujęć – szybki montaż, w tym montaż dźwięku, który przyprawiał o zatykanie uszu. Ten 2,5-godzinny moloch, który trudno traktować do końca serio, okazał się, mimo wszystko, czymś więcej niż propagandową superprodukcją, stopniowo skręcając w stronę requiem dla kultury, która poprzez beznadziejną walkę i rytualne samobójstwa, sama się unicestwiła. Polski widz musiał pomyśleć wtedy o własnej historii.
Polskich akcentów było kilka – prócz Polańskiego, którego reżyserska wirtuozeria graniczy już z perfekcją (może stąd brak nagrody? mistrzostwo nie potrzebuje wsparcia?), w sekcji Dni Autorów pokazano „Ki” Leszka Dawida – przykład rzetelnego kina środka: mądrego i ważnego, ale bez niebotycznych pretensji. Na szczęście kino takie zaczyna w Polsce wieść lepszy żywot, czego dowodzi chociażby „Sala samobójców” Jana Komasy czy niebawem „Daas” Adriana Panka. Gwiazda tego ostatniego, Andrzej Chyra, mający ostatnio świetną passę (rola w „Tramwaju” Warlikowskiego u boku Issabelle Huppert), przybył do Wenecji promować „La terre outrage” Michaele Boganin. Zakwalifikowany do Tygodnia Krytyków, film powraca do katastrofy w Czarnobylu, zapomnianej przez świat do czasu wybuchu w Fukushimie. Inaczej jednak niż w filmach katastroficznych, nie zobaczymy tu fajerwerków i paniki mas, lecz kilka partykularnych „małych apokalips”, których piętno bohaterowie muszą nosić całe życie. Choć po seansie dosłowność i niespójność filmu konfunduje, to sugestywne (jakby znajome) obrazy Boganin odżywają jeszcze długo po nim, budząc strach.
Wenecki festiwal żyje nie tylko filmami, choć to o nich mówią zagraniczni korespondenci i lokalni krytycy. Kawiarnie, ulice, telewizje, prasa brukowa karmią się jednak raczej wielkimi nazwiskami, pięknymi kreacjami, całym tym blichtrem. Czerwony dywan oblegany jest przez rzesze Wenecjan i turystów wygłodniałych muśnięcia Hollywood na Lido. Ważne, by zobaczyć George’a Clooneya (pokazywał w tym roku „Idy marcowe” – rozrywka z najwyższej półki), by ocenić nową fryzurę Keiry Knightley (wyglądała pięknie) czy poszukać śladów wieku na twarzy Madonny, która przyjechała z holistycznym dziełem „W.E.” (w filmie jest wszystko, z wyjątkiem reżyserii). Ten dystans wobec gwiazd buduje pewną niedemokratyczność, którą potęguje zhierachizowanie kolejek do kin (są wejścia dla vipów, publiczności oraz trzy rodzaje gradacji rangi mediów) oraz górująca nad człowiekiem faszystowska architektura Palazzo del Casinò, gdzie znajduje się biuro prasowe i odbywa część seansów. Wbrew tym hierarchiom, najstarszy festiwal filmowy na świecie wydaje się skrojony na miarę człowieka – bardziej niż chociażby Nowe Horyzonty, który możliwości jednostki przerasta. Tu nie czuje się dyskomfortu wiecznej gonitwy, jest czas na spacer, kąpiel, posiłek. Bez zbytniego pośpiechu, bez wyrzutów sumienia, niedosytu czy przesytu. Nawet jeśli nie zawsze z repertuaru Festiwalu wyłowi się perłę, same połowy w Wenecji są czystą radością.
68. Międzynarodowy Festiwal Filmowy w Wenecji
30.08.–10.09.2011
fot. Michael Fassbender odbiera nagrodę dla najlepszego aktora za kreację w filmie „Wstyd” Steve’a McQueena