Przed wyjazdem do Ostrawy mógłbym ułożyć listę pewnych typów – utworów, które znałem i ceniłem – według której jedyną kwestią otwartą, jaka mogła zaważyć na ich oddziaływaniu, była klasa wykonawców.
O specyfice tego, odbywającego się po raz szósty, festiwalu muzyki współczesnej decydują dwa czynniki. Po pierwsze, koncerty poprzedza dwutygodniowy Ostrava Days Institute, podczas którego kilkudziesięciu wybranych młodych kompozytorów spotyka się na wykładach, prezentacjach i konsultacjach z doświadczonymi twórcami. Utwory większości „studentów” są umieszczone w programie festiwalu, a organizatorzy nie upychają ich w osobnym punkcie programowym, ale zestawiają z kompozycjami artystów uznanych, czego efektem są nieraz inspirujące (s)tarcia estetyczne.
Po drugie, w Ostrawie można usłyszeć wiele muzyki amerykańskiej, co zapewne w dużej mierze wynika z zainteresowań muzycznych Petra Kotíka – inicjatora i dyrektora artystycznego całego przedsięwzięcia. Podczas ubiegłych edycji festiwalu prezentowano twórczość: Johna Cage’a, Mortona Feldmana, Phila Niblocka i Christiana Wolffa. W tym roku w programie znalazło się także miejsce dla mniej znanych kompozytorów ze Stanów, takich jak Larry Polansky czy Charles Ames. Oczywiście nie zapomina się tutaj również o wielkich z Europy – teraz sporo było Xenakisa, a oprócz tego: Boulez, Ligeti, Stockhausen, Rihm, Scelsi i Sciarrino. O znaczeniu festiwalu w skali krajowej świadczy fakt, że w czasie jego trwania miało miejsce 50 czeskich prawykonań, do tego 20 światowych, w tym dwa utwory zamówione.
Festiwal mógł zrazić już koncertem inauguracyjnym, podczas którego na słuchaczy napadł „Wer sind diese Kinder” Rolfa Riehma – utwór pompatyczny i niespójny; straszyły tam też nijaki „Fragment” Kotíka oraz tandetny „Akcept” Lucie Vítkovej. Kolejne dni festiwalu przyniosły równie nietrafione ciosy, choć zadawane raczej pojedynczo – inny utwór Kotíka, „Kontrabandt”, mocno się zestarzał, podobnie jak „Anthèmes II” Bouleza. O ile jednak w przypadku pierwszego to nie dziwi, bo pochodzi on z 1967 roku, o tyle drugi miał krótszy czas przydatności do spożycia – jest przecież o 30 lat młodszy. Banałem, efekciarstwem i potrzebą wyważania otwartych drzwi raziły „Technological Progress” Jiříego Kadeřábka, „The Boreal” Elliotta Sharpa oraz „Entropic Symphony” Petra Cíglera. Męczyły konserwatywne „Synecdoche” Bena Irwina oraz „Pale Blue Meadows” Alessandro Massobrio.
Przed wyjazdem do Ostrawy mógłbym ułożyć listę pewnych typów – utworów, które znałem i ceniłem – gdzie jedyną kwestią otwartą, jaka mogła zaważyć na ich oddziaływaniu, była klasa wykonawców. Na szczęście, ci na festiwalu nie zawiedli, dlatego zestawienie to z czasem zmieniło się w serię spełnionych nadziei. Co prawda, w „Piano and Orchestra” (1975) Feldmana za tytułowym instrumentem nie zasiadł jeden z największych interpretatorów muzyki tego kompozytora, John Tilbury (który był na miejscu). Festiwalowemu pianiście Josephowi Kuberze jednak w żadnym razie nie brakuje umiejętności – pod batutą Kotíka, Kubera i Janáček Philharmonic Orchestra wydobyli wszystkie dwuznaczności tego pięknego i nieoczywistego utworu, w którym solowy instrument zestawiony jest z orkiestrą. Trudno dokładnie określić jego rolę, bo nie zostaje on obsadzony w partii wirtuozowskiej, nie przewodzi, a w orkiestrze znajduje się także fortepian, który nieraz odpowiada tamtemu dźwiękami. Jedyne, co przeszkadzało mi w tym wykonaniu, to wyczuwalny momentami brak lekkości, przez to najwyraźniejsze wezbrania zyskały wręcz złowrogiego, mrocznego charakteru. Nie jest to jednak błąd, raczej zabieg interpretacyjny.
Kompozycją Feldmana, która na długo pozostanie w mojej pamięci, będzie „Trio” (1980) wykonane przez Conrada Harrisa (skrzypce), Arne Deforce’a (wiolonczela) i Daana Vandewalle (fortepian), którzy po raz pierwszy wystąpili jako ONCE Trio. Chodzi tu nie tylko o sam utwór, ale też o sytuację: „Trio” zostało zaprezentowane jako ostatnia część 9-godzinnego maratonu koncertowego, zaczynająca się chwilę po północy, przy przygaszonych światłach i rozłożonych materacach, na których można było swobodnie się położyć w pobliżu muzyków (naprawdę zabawnie wyglądało, gdy kłaniali się oni leżącej publiczności). „Trio” to kompozycja, która zapoczątkowała Feldmanowski etap długich dzieł, które przysporzyły mu (nie)sławy – częściej nawet koncentrowano się na ich czasie trwania niż zawartości. ONCE zaproponowało niespieszne, trwające około 2 godzin, wykonanie, w którym wszystkie detale artykulacji i związków między dźwiękami zostały ukazane z niesamowitą uwagą i precyzją, co jednak nie pozbawiło ich finezji. Nieoficjalna atmosfera tego koncertu sprzyjała intymnemu obcowaniu z muzyką, również tym, którzy odbierali ją przez sen.
Co ciekawe, wcześniej tego wieczora Deforce pojawił się na scenie, grając zupełnie odmienną kompozycję, „Kottos” (1977) Xenakisa. Wnioski, jakie płyną po odbiorze wielu utworów Greka, można streścić w kilku słowach: możliwe jest połączenie „hałasu” i muzyki tak, by brzmiało to spójnie i sensownie, a wysoki poziom skomplikowania może iść w parze z oddziaływaniem emocjonalnym oraz poszukiwanie nowych form – zamiast łatwego sięgania do wzorców tradycyjnych – może się opłacić. Deforce świetnie poradził sobie z wymagającą partyturą, zarówno z jękami uzyskiwanymi przez mocny nacisk smyczka na struny, nieoczywistymi i zmiennymi rytmami oraz wielodźwiękami, które zadziwiająco rozchodziły się po sali.
Inny członek ONCE, Harris, również grał utwory Xenakisa („Mikka” i „Mikka-S”, odpowiednio 1971 i 1976), świetnie wypadł także w interpretacji „Anahit” (1965) Giacinto Scelsiego. Tym koncertem (znów trochę nietypowym) dyrygował Johannes Kalitzke, a skrzypka w mikrotonowych poszukiwaniach wspierała kameralna orkiestra festiwalowa. Nie jest to utwór efektowny, jednak wykonawcom udało się wydobyć całe jego mroczne piękno, pewną majestatyczną tajemniczość, które mogą być bardzo pociągające dla słuchacza.
Mrok i tajemnicę ewokował także „Infinito nero” (1998) Salvatore Sciarrino, wykonany przez zespół kameralny i mezzosopranistkę Katalin Károlyi pod batutą Kotíka. Partii wokalnej, bazującej na widzeniach świętej Marii Magdaleny de’ Pazzi, towarzyszyła szeroka paleta dźwięków instrumentalnych: od szumów i świstów instrumentów dętych po ostre tony smyczków.
Festiwale są też dobrą okazją, by odkryć coś nowego, dać się zaskoczyć. Miałem takich przyjemności w Ostrawie kilka: Kurt Schwertsik i jego groteskowe, niejednoznaczne salotto romano, pomysłowe „Ten Haikus of Matsuo Basho” Yasunao Tone, zamierające, a jednak elektryzujące „Still Life with Tubas or Silence Hiding” Martina Smolki.
Całą imprezę można tylko polecać, bo prezentuje dość szeroką panoramę muzyki współczesnej, a zważywszy niskie ceny biletów wstępu i bliskie położenie, jest to wakacyjna opcja warta rozważenia przez wszystkich melomanów.
Ostrava Days Festival 2011
Ostrawa, 28.08.–3.09.2011
fot. Michał Sita