Pierwsza adaptacja filmowa powieści (pierwotnie pisanej zresztą jako scenariusz) Tadeusza Dołęgi-Mostowicza została zrealizowana zaraz po jej opublikowaniu w roku 1937, jednak miejsce „Znachora” w kanonie polskiej kultury popularnej ugruntował i potwierdził dopiero film w reżyserii Jerzego Hoffmana z 1982 roku. Klasyczny melodramat ze wzruszającym, szczęśliwym finałem świetnie nadawał się do ekranizacji. Najmocniejszym punktem adaptacji Hoffmana wydaje się rola Jerzego Bińczyckiego, subtelnie, ale też przenikliwie kreującego postać profesora Wilczura/Antoniego Kosiby. W zrealizowanym przez Jakuba Roszkowskiego w krakowskim Teatrze im. Juliusza Słowackiego spektaklu, wykorzystującym inspiracje pochodzące z tej prozy i filmu, tytułowa postać, grana przez Macieja Jackowskiego, zyskuje jeszcze wyraźniej zaznaczony rys apostolski – tytułowy znachor to nawrócony grzesznik, który czyni dobro dla jego czynienia – nie dla pieniędzy, uznania czy własnego odkupienia. Kosiba działa wśród ksenofobicznej, zabobonnej i nietolerancyjnej społeczności. Czy jego obecność we wsi pomoże uzdrowić tamtą społeczność albo chociaż przyczyni się do poprawy jej stanu? Adaptując „Znachora”, Roszkowski prezentuje powszechnie znane wątki i umieszcza je w popkulturowej – satyrycznej i musicalowej – konwencji. Pytania, które prowokuje i z którymi pozostawia widzów, wydają się ciekawsze od samego przedstawienia.
Jest rok 1922. Profesor, ubrany w złoty garnitur, przeprowadza operację serca w otoczeniu ekipy medyków w galowych strojach, manifestacyjnie wykonując przy tym chirurgiczne gesty. Operowany to przystojny młody mężczyzna w złotych bokserkach, który przypomina Rocky’ego z musicalu „The Rocky Horror Picture Show” Jima Sharmana z 1975 roku. Personel rozmawia przyciszonymi głosami, w których wyczuwalne są pewność, zdecydowanie i spokój. Uniesione dłonie sygnalizują nie tylko gotowość do operacji, ale sugerują też otwartość oraz przypominają gest błogosławieństwa. Informacja o sukcesie zespołu wyzwala euforię jego członków. Rozbrzmiewa „Gonna Make You Sweat (Everybody Dance Now)” C+C Music Factory – przebój początku lat 90. – a sala operacyjna zamienia się, zgodnie z konwencją musicalu, w taneczny parkiet.
Scenografia wprowadzająca kolejne miejsca akcji wjeżdża na scenę na platformach, dzięki czemu w mgnieniu oka przenosimy się ze szpitala do mieszkania Wilczura, do baru i na ulicę, żeby w końcu znaleźć się we wsi, gdzie pozbawiony wszystkich wspomnień bohater staje się Antonim Kosibą. Jego transformacja w spektaklu przedstawiona jest w skrócie z pominięciem wątku amnezji. Nie oglądamy dramatu człowieka, który stracił pamięć, lecz osoby w mgnieniu oka pozbawionej własnej tożsamości.
Przez cały czas trwania przedstawienia mamy dostęp do świata elity, do której przynależał Wilczur. Jego reprezentantami są Hrabia (w tej roli świetny Wojciech Skibiński, w otwierającej sekwencji grający też drugiego chirurga i przeszłego dyrektora kardiologicznej kliniki im. Wilczura) i syn Hrabiego, Leszek (Mateusz Bieryt / Adam Wietrzyński), który w przyszłości przejąć ma rodzinny interes. Kiedy młody mężczyzna stara zbliżyć się do sklepikarki Marysi (Katarzyna Zawiślak-Dolny / Alina Szczegielniak), domaga się od ojca możliwości podjęcia „prawdziwej pracy”, co służyć ma tworzeniu jego wizerunku. Podobną funkcję pełnią: ekspozycja nagiego torsu Leszka, jego ekstrawagancki różowy garnitur i motocykl, na którym – w iście hollywoodzkim stylu, zatrzymani w wolnościowej pozie – rozbiją się młodzi kochankowie. Ich miłość, w filmie Hoffmana stanowiąca główny wątek melodramatyczny, w przedstawieniu Roszkowskiego jawi się niczym kpina, rodzaj niedojrzałej mrzonki, co potwierdzać może wspólne śpiewanie przez Leszka i Marysię utworu „Somethin’ Stupid” z repertuaru Franka Sinatry.
Antoni Kosiba niczym Chrystus udziela potrzebującym pomocy medycznej, nie dbając o pieniądze i honory, czym wzbudza zdziwienie nierozumiejących tego mieszkańców wsi. Po odarciu ze złotego garnituru przywdziewa pastelowy dres. Rabunkowi wykwintnego stroju towarzyszy piosenka śpiewana przez prostytutkę, która wytyka mu impotencję – „bad guy” Billie Eilish. Czy jej tekst sugeruje, że doświadczenie będące udziałem Wilczura jest pokutą za grzech pychy i zaniedbanie rodziny? A może odnosi się raczej do dwóch pijaków, którzy wzbudzają w lekarzu poczucie winy i każą mu utopić własne nieszczęście w alkoholu? Upojenie sugeruje przyczynę dokonanej zmiany, prowadzącej do utraty kontaktu Wilczura z jego wcześniejszą tożsamością.
Kosibę przygarnia wdowa (Lidia Bogaczówna / Anna Tomaszewska), ucharakteryzowana na postać graną w filmie przez Bożenę Dykiel, która również stara się go uwieść. Po zabiegu, który niegdyś nieprawidłowo przeprowadził lekarz z miasta, jej syn nie może się poruszać. Konflikt pomiędzy znachorem a lekarzem staje się motorem dalszej akcji. Wbrew tytulaturze to Kosiba uwzniośla lekarskie powołanie, a miejski medyk je ośmiesza. Dowodem kompetencji znachora jest jego społeczne uznanie, pracę lekarza określa zaś – wspominany w rozmowie z Hrabią – spadek zainteresowania jego usługami (skutkujący obniżeniem dochodów). W konsekwencji oglądamy spokojną twarz tytułowego bohatera, który – zawsze w charakterystycznej postawie przywodzącej na myśl pochylenie nad operacyjnym stołem – przestrzega Marysię przed popełnieniem życiowych błędów, odmawia ożenku z naciskającą na to wdową, a także z ufnością angażuje nieco nierozgarniętego Zenka (Dominik Stroka / Mateusz Janicki) do pomocy przy operacji, mającej kluczowe znaczenie dla akcji przedstawienia. Ze wspomnianym spokojem Wilczura kontrastuje postawa doktora z miasta (Tomasz Augustynowicz), który często wyraża własną niepewność, wycofuje się z wcześniejszych decyzji i obraża wszystkich wokół. Ostatecznie zostaje on ośmieszony podczas procesu przeciwko Kosibie, do którego sam doprowadził.
Zdobywający coraz większe uznanie lokalnej społeczności Wilczur obserwuje kolejne zdarzenia z centralnej pozycji w przestrzeni scenicznej. Wokół niego przesuwają się platformy i krążą inne postaci. Znachor staje się ostoją dla wszystkich, także dla Ukrainki (Hanna Syrbu), uosabiającej Inność i wyróżniającej się wyznawaną wiarą i odmiennym językiem. Kiedy w trakcie operacji Marysi Kosiba poprosi ją, by zrobiła, co może, kobieta zaśpiewa ukraińską medytacyjną pieśń.
Kosiba robi, co może, jeśli tylko – jak mówi – „zależy [to] od niego”. Puenta spektaklu, podobnie jak filmu Hoffmana, wiąże się z rozpoznaniem znachora jako profesora Wilczura przez jego dawnego współpracownika. Roszkowski zakłada, że historia ta jest już widzom znana, bardziej interesuje go więc sposób, w jaki ujawnienie uprzedniej tożsamości Kosiby zmieni postawę i zachowania poszczególnych bohaterów opowieści. Podniosły i wzruszający finał filmu, w którym Kosiba odzyskuje swoją pierwotną tożsamość, w spektaklu Roszkowskiego sprowadza się do wyrażenia podziwu dla jego talentu i umiejętności. Wcześniej opluwany i oskarżany przez niedouczonego lekarza, a także traktowany z lekką pobłażliwością przez mieszkańców wioski, staje się ponownie wybitnym i uznanym specjalistą, odzyskuje poklask i podziw. Nie cieszy go to jednak. Wilczur pozostaje w roli skromnego apostoła – naśladowcy Chrystusa. Podtrzymuje przekonanie, że żaden ludzki sąd nie wymierzy sprawiedliwości ani nie zdoła zadośćuczynić wyrządzonemu złu.
Co właściwie Roszkowski – czytając powieść Dołęgi-Mostowicza i przyglądając się jej filmowej adaptacji – próbuje nam powiedzieć o nas i o dzisiejszej Polsce? Osadzenie w popkulturowych nawiązaniach do rzeczywistości 1922 roku (data wyświetlona na początku przedstawienia) sprawia, że uwypuklone zostają podziały znaczące różnice pomiędzy inteligencją i chłopstwem – miastem i wsią – które nie funkcjonują już w praktyce. Chociaż Wilczur miał spędzić wakacje na Wyspach Kanaryjskich, jego gosposia mówi po ukraińsku, na ścianie w domu Hrabiego wisi obraz przedstawiający jelenie na rykowisku, a Marysia i Leszek roztrzaskują się o kartony niczym Hanka Mostowiak, trudno zobaczyć w tych bohaterach odbicia realnych, współczesnych Polek i Polaków. Wydaje mi się, że bez uwzględnienia istniejących współcześnie, realnych podziałów o charakterze klasowym, polityczna interpretacja roli i pozycji znachora nie jest możliwa. Roszkowski wiąże prowincjonalność z powszechnymi uprzedzeniami i stereotypami, co jawić się może jako działanie upraszczające i krzywdzące – skompromitowane szczególnie wyraźnie w ostatnich latach, kiedy historie chłopskie odzyskują widzialność i znaczenie, równocześnie zyskując wielowymiarowość. Jednocześnie trzeba przyznać, że odpowiada to satyrycznej konwencji teatralnej, pozwalającej na przykład na ukazanie lokalnego sklepiku jako miejsca sprzedaży figurek Maryjek, gęsto ustawionych na półkach. Ten obraz olśniewa, ale także pozwala na sproblematyzowanie kwestii wiary i religii – zarówno w ich płytkiej, odpustowej i kolorowej wersji, jak i tej, która objawia się w szczerej ludzkiej dobroci, rozumianej jako potrzeba niesienia pomocy bliźnim. Choć Roszkowski nie oszczędza również wyobrażonej klasy inteligenckiej, portretując jej przedstawicieli jako oportunistów przepełnionych poczuciem własnej wyższości, jego zarzuty wybrzmiewają dość powierzchownie.
Reżysera nie interesują podziały, lecz wspólnota, której kondycję obrazuje poprzez umiłowaną przez nią estetykę kiczu. Młode pokolenie Polek i Polaków prawdopodobnie uznałoby film Hoffmana za obciachowy. Wszystko, co nam nie przystoi, za co inni wytkną nas palcem, wyśmieją albo się od nas zdystansują – tak jak romans Marysi i Leszka – jest przyczyną możliwej kompromitacji. Często jednak to, co jednym będzie się jawiło jako żenujące i pozwoli im kontestować istniejące układy społeczne i określone wzorce estetyczne, w oczach innych tworzyć może przestrzeń poczucia wspólnoty i autoidentyfikacji.
Na co blichtr? Na co sława? Na co pieniądze? Być może są to pytania nieuniknione wobec nadchodzącego kryzysu społecznego i ekonomicznego, sugerujące konieczność poszukiwań narzędzi służących ochronie jednostki i wspólnoty, w której żyjemy. Jednym z takich narzędzi może być sztuka, w której będziemy mogli się przejrzeć. „Znachor” niewątpliwie porwie wielu widzów, gotowych zatańczyć jak aktorzy w finale przedstawienia. A Wilczur, niemal jak Chochoł z „Wesela”, którego prapremiera odbyła się ponad 120 lat temu na tej samej scenie, powtórzy: „Everybody dance now”. Czy wzruszona i rozbawiona publiczność z uważnością i troską spojrzy potem na innych, czy też – po wybrzmieniu śmiechów i braw – powróci do swoich zwykłych zajęć?