Nr 22/2022 Na teraz

Prawo ciążenia

J. Szpilka
Literatura

Gdy amerykańscy lekarze w latach 50. i 60. ubiegłego stulecia tworzyli podstawy dla współczesnego procesu medycznej tranzycji, wśród wymagań stawianych transpacjentom umieścili oczekiwanie „rozpoczęcia nowego życia”. Chirurdzy i psychiatrzy informowali pacjentów, że wraz z wejściem w proces tranzycji, ich obowiązkiem powinno być zerwanie więzi łączących ich z dotychczasową osobą partnerską (nawet gdyby miało to oznaczać rozwód). Powinni zmienić pracę, miejsce zamieszkania, krąg znajomych, a najlepiej także zerwać relacje z rodziną. Innymi słowy: zniknąć ze świata, by pojawić się gdzie indziej, jako nowy człowiek w nowej płci.

Wewnętrzna logika tych – wydawałoby się arbitralnych i okrutnych wymagań – była bardzo twarda. Transmedycyna – przynajmniej w jej oficjalnym, zarządzanym przez medyczny establishment wydaniu – powstała nie w celu wsparcia osób trans, ale redukcji widoczności transpłciowości w społeczeństwie. Dlatego też założenie, o którym mówię, było nie tylko bezwzględne, ale i kluczowe: udana tranzycja doprowadzić miała do zniknięcia osoby trans, która powinna prowadzić swoje życie w jak największym dystansie od wszystkiego, co mogłoby ujawnić „tajemnicę” jej płci. W tym sensie transmedycyna została pomyślana jako wentyl bezpieczeństwa – służyła zachowaniu cisnormatywność jako zasady organizującej społeczeństwo; warunkowo dopuszczała garstkę osób trans do technologii uchodzenia (w sensie zarówno passingu, jak i bycia wolnym od państwowej przemocy; zresztą często są to tożsame zjawiska), oczekując w zamian gwarancji, że nie będą one głosić pochwały życia trans jako możliwego i pożądanego sposobu obecności w świecie.

Będące wynikiem powyższego mechanizmu wyobrażenie – że tranzycja to skok w nieznane, zerwanie z dotychczasowym życiem, podróż za horyzont – wciąż rezonuje. Stanowi jeden z fundamentów kulturowej, romantycznej wizji życia trans jako ruchu i ucieczki. Czyż nie o tym śpiewał Lou Reed? „Holly przyjechała z Miami na Florydzie / przebyła całe Stany autostopem / W drodze wyskubała sobie brwi, ogoliła nogi / wtedy z chłopca stała się dziewczyną”. Jest w tej narracji coś heroicznego i porywającego; osoba trans jawi się w niej jako odważna, bez żalu porzucająca to, co raniło, aby znaleźć nowe, lepsze życie gdzie indziej – choćby i w słonecznej Kalifornii.

Podobna metaforyka przeważa w „Mieszkaniu na Uranie. Kronikach przeprawy” Paula B. Preciado, zbiorze felietonów, które autor publikował na łamach francuskiego dziennika „Libération”. Teksty dokumentują medyczną i prawną tranzycję autora „Testo ćpuna”, wydarzającą się równolegle do ciągłej podróży, aktywizmu i zaangażowania. Słowem najlepiej oddającym sens, jaki Preciado nadał swojej tranzycji, jest zawarta w podtytule przeprawa: „wymaga naraz elastyczności i determinacji. Przeprawa wymaga strat, ale te straty są warunkiem odkrywania wolności”.

Wszystko to wydarza się pod dziwacznym znakiem mroźnej planety. Uran jest tu polisemiczny: odwołuje do historii ruchu gejowskiego (przez kategorię „urningów” Karla Marii Ulrichsa), do nieskończonego dystansu, do ogromnego chłodu planety, do faktu, że jawi się ona jako obca, inna, niezbadana, a być może także i do historii, wedle której starożytnym astronomom umknął fakt jej istnienia, gdyż zachowywała się na niebie inaczej niż pozostałe planety. Wizja tranzycji Preciado to lot ku tajemniczym zakątkom nieba, wejście w rolę „alchemika, migranta, dysydenta płci”. Nie bez powodu ostatni esej zawarty w tomie zatytułowany został „List transmężczyzny do starego reżimu seksualnego”.

Ale nie o tym chcę tutaj pisać.

Powrót do Burgos

Tuż przed „Listem…” w „Mieszkaniu na Uranie” znajduje się esej pod tytułem „Syn”. Pod wieloma względami odstaje on od reszty tomu – chociażby dlatego, że nie jest poświęcony przeprawie, ale jej cieniowi: powrotowi.

Ze względu na chorobę matki, Preciado wraca do rodzinnego Burgos w Hiszpanii – malutkiego, konserwatywnego miasteczka, które dawno temu opuścił i zdążył zostawić za sobą. W szpitalu pomaga w opiece nad matką, a jednocześnie konfrontuje się z problemem, jaki stanowi jego obecność.

W szpitalu od południa do ósmej wieczorem wizyty następują po sobie. Ta sala zmienia się w publiczną scenę teatralną, na której moja matka i ja walczymy, nie zawsze skutecznie, aby odegrać role. By mnie przedstawić, moja mama mówi: to Paul, mój syn. Odpowiedź jest zawsze taka sama: myślałam, że masz tylko jedną córkę. Moja mama wznosi więc oczy do nieba i zastanawia się, jak wybrnąć z tego retorycznego impasu: tak, miałam tylko jedną córkę i teraz mam syna. […] Nie jest łatwo być matką transpłciowego dziecka w mieście, w którym queerowe dziecko jest gorsze niż martwe dziecko. Oczy gościa strzelają na wszystkie strony, nim wydobędzie z siebie ciche westchnienie.

Miasto obrzydza i odrzuca Preciado:

Każdego ranka wychodzę i planuję nie wracać. Zdezerterować z rodziny, jak dezerteruje się z wojny. Ale nie robię tego. Wracam i zajmuję krzesło przeznaczone dla bliskiej osoby.

Fascynują mnie te fragmenty i pomieszczona w nich zmiana tonu. Fascynuje mnie to, jak Preciado radzi sobie z faktem zderzenia: gdy tranzycja okazuje się być przeciwieństwem wyzwolenia, a staje się raczej tym, co ciąży i wiąże. Burgos opuścił jako córka, wrócił jako syn – syn, o którym wszyscy pamiętają, że nie zawsze synem był. I to boli również jego.

Nie jest łatwo być matką transpłciowego dziecka mieszkającą obok sąsiadów z Opus Dei. Czuję się jej dłużnikiem, ponieważ nie jestem i nie mogę być dobrym synem.

Ale dlaczego nie?

Z ogromną troską Preciado wylicza wszystkie prace, które wykonuje wokół przykutej do łóżka matki. Wszystkie elementy opieki nad starym, niepełnosprawnym ciałem. Oddaje ich nieznośną żmudność. Ale od żadnego z tych obowiązków się nie uchyla. Dlaczego więc czuje, że nie może być dobrym synem? Dlaczego ucieka od tego określenia? Dlaczego w ogóle ucieka?

Panowie życia i płci

Wróćmy więc na chwilę do amerykańskich lekarzy.

Pionierzy oficjalnej transmedycyny pozostawili sobie prawo (i przywilej) decydowania, które osoby zostaną dopuszczone do tranzycji, a którym się jej odmówi. Kryterium doboru dla Johna Moneya czy Harry’ego Benjamina było bardzo proste: tranzycja powinna być dopuszczalna tylko wtedy, kiedy pacjent będzie miał dobry passing. Chodziło o to, by uniemożliwić widoczność osób trans (przypomnijmy: celem tranzycji było zniknięcie transowości z pola widzenia). Było to kryterium dramatycznie arbitralne: lekarze – zazwyczaj biali mężczyźni – oceniali szanse stojących przed nimi ciał na upodobnienie do ich wyobrażenia o tym, jak powinna wyglądać kobieta bądź mężczyzna.

Kryteria błyskawicznie stały się znane wśród osób trans rozważających ubieganie się o medyczną tranzycję. Nieformalne obiegi wiedzy wypełniły się dobrymi poradami co do tego, jak pojawić się przed lekarzem (załóż sukienkę, umaluj się, pokaż się ładnie), co powiedzieć, jak się zachować. Powiedzmy wprost: radzono, jak taktycznie podporządkować się przemocy systemu, aby uzyskać od niego zgodę na to, czego się pragnie.

Pod wieloma względami standardy transmedycyny, które tu opisuję, są wciąż żywe. Pod wieloma innymi – już nie. Dekady aktywizmu doprowadziły do tego, że nawet w establishmentowej medycynie dokonuje się zmiana perspektywy. Co więcej, wiedza o medycznych procedurach przeszła również do wiedzy potocznej. Dziś nierzadko osoba trans udająca się do endokrynologa wie o transpłciowych terapiach hormonalnych tyle samo, co lekarz, nierzadko też wie więcej niż on. Mimo wszystkich tych zmian, sama logika systemu – domagającego się podporządkowania w zamian za fragmentaryczne, oficjalne uznanie – pozostaje w mocy.

W posłowiu do polskiego wydania „Mieszkania na Uranie” Agata Araszkiewicz, tłumaczka zbioru, stwierdza, że:

[Preciado] wielokrotnie podkreślał, że nie interesuje go „binarna” podróż od kobiety, którą rzekomo był, w stronę mężczyzny, którym miałby się stać. Podróż między płciami to celowo podjęta przez niego aktywność cielesna, intelektualna i wyobraźniowa, która ma rozsadzać znane nam ramy „reżimu płci”, jak sam go nazywa.

Jednocześnie jednak „Mieszkanie na Uranie” jest kroniką wchodzenia w relację z owym „reżimem płci” – relację będącą często daleką od jednoznacznego rebelianckiego gestu. Preciado opisuje chociażby długi i skomplikowany (potrzebny był mu do tego prawnik) proces korekty płci metrykalnej – czyli procedurę czysto administracyjną, mającą na celu uzgodnienie tego, jakie identyfikatory płci ma się wpisane w dokumenty, z tym, w jakiej płci się funkcjonuje.

W jaki sposób rozsadza to ramy „reżimu płci”? Wydawać by się mogło, że to właśnie niezgodność między ciałem a dokumentem wskazywałaby na arbitralność binarnej opozycji M/K w dowodzie osobistym czy paszporcie. Że to poprzez otwarte praktykowanie niejasności dałoby się pokazać, w jaki sposób przypisanie do płci jest zawsze działaniem politycznym, a zazwyczaj też przemocowym. Uzgodnienie ciała i dokumentu – a więc tożsamości płciowej z tożsamością prawną – jest bliższe raczej zabezpieczaniu logiki „reżimu płci” niż jej kontestowaniu.

Lektura „Mieszkania na Uranie” dostarcza również – choć nie jestem pewna, czy celowo – wyjaśnienia, dlaczego Preciado decyduje się na ten krok.

Przekroczyłem niezliczone granice z ciągle kwestionowanym paszportem, próbując przystosować się do kontekstu politycznego, który żądał ekspresowej refeminizacji: dokładne golenie twarzy, szalik wokół szyi, torebka, żywsza intonacja głosu… W tej próbie przekraczania granic moje ciało reinkarnowało kobiecość, którą zdołałem wymazać, aby zostać Paulem.

Styl życia i kariera Preciado wymagają nieustannego podróżowania, a więc też ciągłego wystawiania się na styczność z granicznym aparatem kontroli, dla którego brak spójności ciała i dokumentu stanowi łatwy powód, aby zatrzymać na granicy czy nie wpuścić na pokład samolotu. W tym świetle decyzja o tranzycji prawnej okazuje się przede wszystkim podyktowana pragmatyką. Chociaż Preciado deklaruje wciąż, że stary reżim płciowy stoi już na ostatnich nogach, chwieje się i za chwilę upadnie (a nawet: już upada), wciąż musi żyć i funkcjonować w jego obrębie – a to momentami wymaga ustępstw, nawet od najbardziej zacietrzewionych rewolucjonistów.

Dobry syn

Ale co ma do tego wszystkiego Burgos, co ma do tego miano dobrego (bądź nie) syna?

Paradoks doświadczenia transpłciowości polega na tym, że jest ono bardzo często przeżyciem rebelii będącej zarazem kapitulacją. Z jednej strony podjąć się tranzycji (jakkolwiek ją rozumiemy – bo przecież słowo to oznacza i obejmuje znacznie więcej niż wąskie kanony prawa i protokołów medycyny), to otwarcie wystąpić przeciwko fundamentalnej dla naszego społeczeństwa cisnormatywności, bezlitosnej zasady organizacji życia i ciała. Z drugiej strony, tranzycja niebywale często wyraża pragnienie ucieleśnienia innego wzorca płci – a ucieleśnienie to jest niczym innym jak podporządkowaniem się pewnemu skryptowi, pewnej estetyce, pewnemu wyobrażeniu (bo tym też jest płeć, której pragniemy).

Hil Malatino – transmężczyzna i jeden z najciekawszych współczesnych teoretyków trans – pisząc o „Testo ćpunie”, zwracał uwagę na kłopotliwe uwikłania pragnień, z których spowiada się Preciado.

Pożądanie opisywane przez Preciado – aby pieprzyć tylko kobiety ze szczytów, aby pieprzyć jak w banalnej, ale żywotnej fantazji o heteroseksualnym macho, robotniku-kobieciarzu, queerowo-punkowej resygnifikacji kochanka Lady Chatterley – są wręcz wstydliwie znajome (dla każdego kto czytuje heteroseksualną erotykę, dla każdego, kto zetknął się z kulturą gay clone, dla każdego fantazjującego o byciu albo romansie z topującym macho). To one dominują w libidinalnej ekonomii, którą tak wielu z nas zamieszkuje.

Malatino z pełną zazdrości złośliwością zwraca uwagę, że po odarciu manifestu Preciado z jego politycznych aspiracji i teoretycznej wykwintności, można z niego wyczytać również zapis niebywale konwencjonalnych, maskulinistycznych form seksualnego, upłciowionego pożądania. Ale – przepraszam za banalność pytania – czy to źle?

Malatino kończy swoją analizę manifestu Preciado uwagą o transmęskiej zazdrości o penisa, którą czuje względem hipergamicznego i bezwstydnego kosmopolity. I tu znów w kulturze trans odbijają się odległym echem doświadczenia męskości bez specyfikowania kategoriami „cis”, „trans”, „hetero”, „queer”.

To część tego, co czyni jego [Preciado] teoretyzację płci tak zuchwałą, tak chełpliwą, tak pewną siebie. W ogóle nie jest podejrzliwy swojego przywiązania do męskości – w tekście jest ono od początku i bez cienia wstydu. Co jest dla mnie, trans męskiej osoby głęboko i szczerze podejrzliwej względem męskości […] trochę do pozazdroszczenia. I trochę trudne do uwierzenia.

Dowcip – przynajmniej dla mnie – polega jednak na tym, że ten wstyd względem przywiązania do męskości można znaleźć w innych tekstach Preciado – także w „Mieszkaniu na Uranie”. Między innymi w tym szczególnym wyrzekaniu się bycia „dobrym synem”, którym autor jednak jest (a przynajmniej: za którego może być uważany).

Jeśli coś niepokoi Preciado w transpłciowości, to właśnie fakt, że nie jest ona żadną obietnicą „rewolucji kontrseksualnej”, ale sposobem na ucieleśnienie i przeżywanie swojego życia w relacji do płci, która zarówno nas wyzwala, jak i na nas ciąży. I to nie tylko w sensie wszystkich dobrze opisanych problemów ze społeczną transfobią, ale ciąży również samym faktem, że płeć jako taka jest formą ograniczenia ekspresji i znaczenia ciała, które jest do niej przypisywane. Oczywiście, można powiedzieć, że fakt istnienia tego ograniczenia jest nieakceptowalny – stąd prowadzi droga do rozmaitych rodzajów płciowego abolicjonizmu, pod którymi Preciado zresztą ochoczo się podpisuje. Ale za podpisem tym kryje się jednak złośliwy uśmiech uległości – świadomej bądź nie – wobec tego strasznego wymogu bycia mężczyzną, dobrym synem opiekującym się schorowaną matką. Przyznać się do tego, to przyznać również istnienie owego mechanizmu: jeśli pragniemy płci, to nigdy nie będziemy od niej wolni.

Mieszkanie tutaj

Fakt, że „Syn” stanowi jeden z ostatnich tekstów „Mieszkania na Uranie”, jest dla mnie wymowny. To zapis z końca ucieczki – albo przynajmniej jednego z nieuniknionych elementów jej kończenia. Nie zamyka to historii przeprawy, ale ją kontekstualizuje. Lekarze, którzy domagali się niegdyś od osób trans, aby te zniknęły z życia swoich bliskich, chcieli świata bez nas; gdyby mogli zapakować wszystkich nas do rakiety i wystrzelić ją w stronę odległego Urana, pewnie by to zrobili; byle dalej, byle za wodami, w innym miejscu, na innej planecie, poza granicami widzenia. Ale więzi, które łączą nas ze światem, z którego wychodzimy, nie dają się tak łatwo rozerwać. Nie zawsze. Często ściągają z powrotem – i często to po prostu boli. Fajnie byłoby się uwolnić, odlecieć, nigdy już nie odnosić się do świata, który albo nas nie chce, albo, jak Burgos, ma z nami gigantyczny problem. Ale trudno przezwyciężyć prawo ciążenia, ściągające rakiety z powrotem na Ziemię. Chcąc nie chcąc wracamy z naszych ucieczek, nawet jeśli na co dzień mieszkamy w odległych Atenach i zajmujemy się głównie podróżowaniem od specjalistycznego wydarzenia do wydarzenia. Te powroty – to, co nas ogranicza i na nas ciąży, co jest elementem słodko-gorzkiej przyjemności bycia upłciowionym, a więc bycia wpisanym w pewien społeczny porządek – mają jednak pewien głębszy sens. Potwierdzają – nie tylko wobec „naszych”, ale też wobec tych, którzy nie chcą nas znać – że jesteśmy obecni w świecie; teraz, tutaj. Nawet w Burgos, gdzie podobno mieć transpłciowe dziecko, to gorzej niż mieć dziecko na cmentarzu.

Dlatego też „Mieszkanie na Uranie” chciałabym czytać wbrew intencji autora. Nie jako manifesty kontrseksualnej rewolucji, nie jako mapę ucieczki i maronickiego przetrwania poza porządkiem płci, rasy czy klasy, ale jako wyznanie życia pod prawem ciążenia. Jako zapiski z ucieczki oraz z powrotu z niej – nawet jeśli nikt tego powrotu nie chce. Żadne mechanizmy nie zmienią tego, że osoba niechciana jest – i my też jesteśmy. Na Ziemi, nie na Uranie.

 

Paul B. Preciado, „Mieszkanie na Uranie. Kroniki przeprawy”
tłumaczenie: Agata Araszkiewicz
Karakter
Kraków 2022