Stwierdzenie, że transseksualizm/płciowość to gatunek literacki, jest na pierwszy rzut oka dziwaczne. Bez wątpienia osoby trans wiodące upłciowione, ucieleśnione życie nie mają w zwyczaju interpretowania swojej obecności w świecie jako realizacji pewnej konwencji literackiej. Ale koncepcja ta niekoniecznie reprezentuje jakiś rodzaj ekscentrycznego czy też fobicznego podejścia. Na dobrą sprawę po raz pierwszy sformułowała ją transkobieta, Sandy Stone, w eseju „The Empire Strikes Back: A Posttranssexual Manifesto”. Tekst ten uważa się powszechnie za jeden z założycielskich dla akademickiej dyscypliny studiów trans.
Pisząc swój esej, Stone miała bardzo jasno wytyczony cel: chodziło o to, żeby znaleźć język do opisania zjawiska transseksualizmu, który nie zamykałby się w jednej z dwóch dominujących wówczas perspektyw. Z jednej strony były to patologizujące i krzywdzące kategorie dyskursu medyczno-psychiatrycznego, dla którego transseksualizm stanowił kolejną pozycję na długiej liście zaburzeń psychicznych. Z drugiej – otwarcie niszczycielskie teorie wywodzące się z transfobicznego feminizmu, w których osoba trans była w najlepszym razie ofiarą przemysłu płci i nieświadomym pomagierem heteropatriarchatu, w najgorszym zaś diabolicznym agentem mającym zniszczyć ruch na rzecz płciowego wyzwolenia od środka. Obie te przestrzenie Stone znała intymnie: medycynę i psychiatrę – z racji bycia transkobietą w zmedykalizowanym systemie tranzycji; transfobiczny feminizm – ze względu na bycie jedną pierwszych jego ofiar. Nieco ponad dekadę przed publikacją „The Empire Strikes Back” to właśnie zatrudnienie Stone jako inżynierki dźwięku w lesbijskim kolektywie muzycznym Olivia Records stało się dla Janice Raymonds jednym z impulsów do napisania „The Transsexual Empire”, fundamentalnego tekstu dla nurtu, który określono później skrótem TERF: trans-exclusionary radical feminism. Skrzynka pocztowa Olivia Records była jednym z pierwszych miejsc, do których trafiła kopia książki – jeszcze przed jej oficjalną publikacją.
Nie chodzi mi jednak o powtórzenie dobrze opisanej historii Stone i tego, co działo się wokół Olivia Records. Nie mam też zamiaru referować „The Empire Strikes Back”. Przywołuję ten tekst głównie po to, żeby zaznaczyć, gdzie Stone znajduje alternatywny wobec dwóch hegemonicznych perspektyw potencjał do opisu. Przestrzeń na to dostrzega w literaturze – a konkretnie w specyficznym gatunku, czyli (auto)biografii.
Chociaż medycyna i feminizm uzyskały w XX wieku niemalże całkowity monopol na teoretyzowanie transseksualizmu (z drobnymi wyjątkami, wyrwy w nim zaczynają się pojawiać dopiero pod koniec stulecia), to nie były odpowiedzialne za wytworzenie kulturowej widoczności tego zjawiska na Zachodzie. Tutaj „zasługę” mają przede wszystkim media: sensacyjne doniesienia prasowe o „przemianie kobiety w mężczyznę”, groszowa literatura kryminalno-sensacyjna wykorzystująca „zmiany płci” jako ważny element fabuły thrillera, pornografii (tak głównonurtowej, jak i niszowej), wreszcie, last but not least, biografie i autobiografie osób trans.
Te ostatnie, jak zwraca uwagę Stone, wykształciły się w XX wieku w wysoce skonwencjonalizowany gatunek literacki, mający udowodnić domyślnie cispłciowemu odbiorcy, że osoba trans (zazwyczaj biała transkobieta) jest rzeczywiście kobietą; że ma ona „kobiecą duszę uwięzioną w męskim ciele”, a jej wydobycie za pomocą technologicznych operacji stanowi przywrócenie normalnego porządku płci. Lista tego typu pozycji jest długa: od inaugurującej ją biografii Lili Elbe jeszcze z lat 30. ubiegłego wieku, opublikowanej pod wiele mówiącym tytułem „Man into Woman: An Authentic Record of a Change of Sex”, przez autobiografię amerykańskiej striptizerki Jo Starr zatytułowaną równie typowo „I Changed My Sex” albo „Christine Jorgensen: A Personal Autobiography” Christine Jorgensen, najsłynniejszej transkobiety XX-wiecznej Ameryki Północnej, aż po literacko wysmakowane „Conundrum” brytyjskiej dziennikarki Jan Morris. Stone dostrzega w tych tekstach realną alternatywę względem transfobicznych dyskursów medycznych i feministycznych, ale jednocześnie jest wobec nich wysoce krytyczna. Zwraca uwagę na to, jak bardzo opisy doświadczeń transkobiecości w nich zawarte próbują się wpasować w kulturowo normatywne wzorce kobiecości, jak bardzo ulegają skonwencjonalizowanym wizjom tego, czym jest płeć. Stone kończy swoją analizę stwierdzeniem, że transseksualna biografia, jeśli ma być skuteczna, musi wyłamać się ze swoich ram gatunkowych.
Trzydzieści lat po „The Empire Strikes Back” możemy chyba uznać, że się to udało.
Everyone is female [Każdy jest samiczką] – tą deklaracją Andrea Long Chu otworzyła swój opublikowany w 2019 roku esej „Females”, kieszonkową książeczkę liczącą nieco ponad sto stron. Nie chcę tutaj rozsądzać, czy ma w owym stwierdzeniu rację; przytaczam początek eseju, gdyż mam wrażenie, że w pewnych kręgach wszyscy go czytali.
Na rok przed „Females” amerykański magazyn „n+1” opublikował zapowiadający książkę artykuł „On Liking Women”. Chu swobodnie łączy w nim anegdoty z własnego dorastania i procesu tranzycji z błyskotliwą – ale też ogromnie złośliwą – analizą twórczości Valerie Solanas i współczesnych narracji na temat bycia trans jako rodzaju płciowej tożsamości. Proponuje celowo politycznie niepoprawną wizję transkobiecości jako seksualnego pożądania, jako ucieleśniania swojej „samiczej” żądzy bycia obiektem cudzego pożądania.
Tekst Chu odbił się szerokim echem – z kilku powodów. Miał on w sobie coś (przynajmniej dla czytelników „n+1”) radykalnie nowego. Dawał wizję zerwania ze skostniałym i ograniczającym sposobem myślenia o tym, kto jest i w jaki sposób trans. Poza tym był napisany cudownie prowokatorsko, bezpośrednio odnosząc się do tych wymiarów myśli feministycznej, których transkobiety miały zazwyczaj unikać. W pewnym momencie Chu pisze:
Jeśli chodzi o kwestię rewolucji feministycznej, to TERFki zostawiają nas, pindrzące się transdziewczyny, daleko w tyle. Pod tym względem ktoś taki jak Ti-Grace Atkinson, radykalna feministka dążąca do rewolucyjnego demontażu płci jako systemu opresji, nie jest żadnym dinozaurem. Ja, z moimi brwiami nitkowanymi co dwa tygodnie, dużo prędzej.
Być może dlatego tak wiele „pindrzących się transdziewczyn” odkryło, że jadowita i ironiczna krytyka Chu tak bardzo do nich przemawia; że otwiera przestrzeń na mówienie o byciu trans w sposób – wydawałoby się – zupełnie inny niż dotychczas. Chodzi o sposób opowiadania, który nie ucieka od tego, co jest w byciu transdziewczyną kłopotliwe, problematyczne, co nie próbuje nadmiernie podczyścić naszego samoobrazu celem uratowania nas przed opinią publiczną. „On Liking Women” Chu było powiewem świeżego powietrza i obietnicą, że wreszcie będzie można szczerze się wypowiedzieć albo przynajmniej wypłakać.
Dla samej Chu realizacją tego było właśnie „Females”. Tekst pierwotnie miał być komentarzem do „Manifestu Szumowin” Solanas, ale w trakcie pisania zmutował w coś znacznie większego. Koniec końców stał się melanżem autobiograficznej spowiedzi, literackiej analizy, teoretycznych dywagacji i intymnego zapisu doświadczenia bycia transkobietą w nowojorskim świecie sztuki. W „Females” Chu płynnie przechodzi od zapisów ze swoich żenujących artystycznych prób przed tranzycją do opowieści o konsumpcji pornografii, analizy społeczności inceli, reinterpretacji radykalnego feminizmu, żeby następnie wrócić do scenek ze swojego życia już po przejściu na kobiecą stronę płci. Innymi słowy, to doskonały przykład tego, jak dzisiaj może wyglądać autobiograficzne pisarstwo transkobiet – takie, którego celem nie jest uzyskanie społecznego uznania, tylko produkcja autonomicznej autoteorii transowego życia i pożądania.
Autoteoria – czyli właściwie co? Określenie to najczęściej wiązane jest z konkretnymi książkami – z „Argonautami” Maggie Nelson bądź „Testo ćpunem” Paula B. Preciado (od którego Nelson, jak sama twierdzi, zaczerpnęła owo pojęcie). Najczęściej definiuje się autoteorię jako rodzaj międzygatunkowego pisarstwa łączącego elementy teoretycznego wywodu i autobiograficznego namysłu nad własnymi doświadczeniami, którego ostatecznym celem nie jest dawanie świadectwa o sobie samej – a przynajmniej nie tylko to. Amerykański krytyk literacki Christian Lorentzen opisał ją jako „nie tyle odnoszącą się do »teorii siebie«, ile do teorii, która od siebie wychodzi”, a badaczka zjawiska Lauren Fournier stwierdzała, że:
Autoteoretyczka przechodzi między sobą i teorią – teorią polityczną, lingwistyczną, poststrukturalną, afektów, performatywów, estetyki, genderu – posługując się własnymi doświadczeniami osoby w świecie jako podstawą dla rozwijania i udoskonalania teoretycznych wywodów i koncepcji. Autoteoria nie jest tylko przestrzenią feministycznego zaangażowania w dyskursy teorii i filozofii. Stanowi również przestrzeń zaangażowania wchodzącego w samą treść życia autorki.
Teoria wychodząca od siebie, teoria zaangażowana w samą treść życia, teoria feministyczna. Historia autoteorii jako pojęcia jest też historią feministycznego pisarstwa szukającego nowego klucza, w którym można połączyć to, co prywatne, z tym, co polityczne; w którym intymność, emocjonalne przeżycie, ulotna przyjemność seksu mogą stać się zarzewiem fundamentalnego teoretycznego namysłu, który jednak nie godzi się na typowe dla zachodniej myśli destylowanie produkcji abstrakcyjnej teorii z materii życia codziennego.
Dlatego też zarówno Nelson, jak i Preciado są trochę zdystansowani do tego pojęcia. Reprezentuje ono przecież coś więcej niż tylko nowy styl eseistyki – jest też kontynuacją wielkiej tradycji feministycznej twórczości, szczególnie kolorowych feministek (Audre Lorde, Sylvii Wynter czy Glorii E. Anzaldúa), jak również eksperymentalnego feministycznego memuaru (w stylu „I Love Dick” Chris Krauss). Autoteoria to praktyka feministycznej sztuki odmowy, niezgody na skostniałe konwencje pisania o myśleniu, które są niczym innym jak skostniałymi konwencjami myślenia w ogóle. Autoteoria to sztuka splatania raz jeszcze tego, co intymne.
Nic więc dziwnego, że koncept ten w ostatnich latach był (i wciąż jest) często wykorzystywany w twórczości transkobiet. „Females” Chu nie jest bowiem jedyną – chociaż być może najgłośniejszą – pozycją ze zbioru, który w ostatnich latach zaczął konstytuować coś, co chciałabym określić właśnie jako „transkobiecą autoteorię”. Lista tutaj jest naprawdę długa; pozwolę sobie wymienić kilka z tych pozycji, które przeszły mi ostatnio przez ręce:
Spis ten, co jasne, nie jest wyczerpujący (i choć programowo nie obejmuje tekstów pisanych z bardziej transmęskiej perspektywy, byłoby mi po prostu żal, gdybym nie wspomniała tutaj o wspaniałej, malutkiej książeczce Hila Malatino „Trans Care” – co niniejszym czynię). Lista, którą podałam, obejmuje zarówno publikacje w znanych i szanowanych wydawnictwach – Shraya w Penguin Books, Wark i Sycamore w Semiotext(e) – ale też pozycje ukazujące się nakładem niszowych mikrowydawnictw, jak w przypadku książki Baer i Hesse Press, oraz teksty, które autorki wydają własnym sumptem. Jest to o tyle ważne, że transkobieca autoteoria niekoniecznie rodzi się w standardowych obiegach wiedzy – przeciwnie, często wychodzi z innych, dziwniejszych, piękniejszych miejsc.
„The Trans Girl Suicide Museum” to w niemałej części kolaż instagramowych memów stworzonych przez autorkę, screenshotów z tekstowych konwersacji, celowo niepoprawnych, niedokończonych wywodów. Charakterystyczny jest wstęp, w którym Baer pisze otwarcie, że:
Wielu ludzi pod kapitalizmem tworzy sztukę i chce, żeby była „dobra”. Długo nie pisałam i nie tworzyłam publicznie sztuki, ponieważ sama koncepcja podziału na dobrą i złą sztukę wydaje mi się dziwna. […] Dlatego też nie próbowałam napisać „dobrej” książki i jeśli tego szukasz, to może cię ona zirytować. Chciałam jednak, żeby była ona przynajmniej pomocna dla transfemek i ich przyjaciół, i mam nadzieję, że taka jest.
W tej deklaracji, nie tylko nieśmiało odrzucającej ramy stylistyczne, ale również kwestionującej same podstawy tego, co konstytuuje „poprawne” pisarstwo, zawiera się wiele elementów czyniących transkobiecą autoteorię tak ciekawym zjawiskiem.
Wrócę w tym miejscu na moment do Stone i jej „posttransseksualnego manifestu”. Pod koniec swojego eseju wzywa ona do porzucenia przez osoby trans polityki passingu, polityki „uchodzenia” z bycia otwarcie trans, polityki wtapiania się i niewidoczności. Pozycja ta była niejednokrotnie krytykowana za jej próbę przekształcenia doświadczenia bycia trans w polityczną akcję przeciwko płci jako takiej, za przerabianie transseksualizmu w rodzaj genderowego terroryzmu zamiast po prostu traktowania go jako banalną przyjemność założenia sukienki, zrobienia makijażu, bycia przedmiotem pożądania. Ale wezwanie Stone dotyczyło w równej mierze praktyki życiowej i literackiej. „Nie mogłabym chcieć od transseksualistek niczego bardziej niezwykłego niż porzucenia uchodzenia, bycia świadomie »odczytywanymi« i otwartego siebie odczytywania – i w tym kłopotliwym i twórczym odczytaniu rozpoczęcia pisania siebie w dyskursie, w którym zostało się opisanym” – zadeklarowała.
Transkobieca autoteoria robi to właśnie, chociaż być może nie do końca w sposób, w jaki wyobrażała to sobie Stone.
W moim ukochanym fragmencie z „The Trans Girl Suicide Museum” Baer opisuje niepoprawną przyjemność z bycia „bimbo”. Internetowy słownik sugeruje, żeby to słowo przetłumaczyć jako „dzidzia” albo „tipsiara”, ale wydaje mi się, że nie są to najlepsze odpowiedniki. „Bimbo” obejmuje bowiem stereotyp głupiej trzpiotki (zapewne blondynki!), ale ma też mocne konotacje z seksualną dostępnością rozumianą jako los niemądrych, pindrzących się kobiet. Pozwolę sobie zacytować dłuższy fragment:
Żartuję sobie ostatnio, że odzyskuję kategorię „bimbo”, że jestem niezmożoną obrończynią głupkowatej dziewczyńskości. Trudno mi to wytłumaczyć, ostatnio skupiam się po prostu na przetrwaniu, ale czasami martwię się, że jestem po prostu bogatą dziewczyną myślącą cały czas o tym, jak się ubrać, jak ubrać nową lalkę, i że to jest tak naprawdę stawką mojego przetrwania. Odwiedzam matkę Cyrusa i godzinami rozmawiamy o ciuchach. Nie lubi robić zakupów w małych butikach, bo nie mają jasnych zasad, jeśli chodzi o zwroty. Preferuje Bergdorf’s albo Barney’s. Pyta się mnie o to, co myślę o Antifie. […] Odpowiadam jej, że Antifa jest negatywnie przedstawiana przez media i że wierzę, że jest bardzo ważnym elementem oporu.
Przeskok od szczerego rozważania odzyskiwania „bimbo” do obrony ulicznego protestu – to cudowny kontrast. Baer ma ogromny talent do lekkiego przechodzenia, do łączenia delikatnie autoironicznych opisów niepoprawnej, kobiecej przyjemności z bycia uprzedmiotowianą, z ostrą, błyskotliwą krytyką tego, co robi z nami płeć i jej społeczne struktury.
To połączenie – cicha akceptacja pewnych form uległości płci z jednoczesnym brakiem odrzucenia postawy krytycznej względem jej ram – jest być może istotą autoteorii trans. Próbuje ona wytyczyć ścieżkę między politycznym wymogiem prowadzenia rewolucyjnie seksualnego i płciowego życia a faktem, że czasami trudno wyjść z łóżka, że czasami chciałoby się po prostu być „bimbo” i tak być postrzeganą.
Jak to połączenie osiągnąć? Recepty autorek są różnorodne. Dla Chu jest nią odpolitycznienie pożądania, cicha kapitulacja względem tego, że to, co łapie nas za serce i krocze, nigdy nie będzie zbawczą siłą, którą chciałoby się w tym widzieć. Dla binaohan w „Decolonizing trans/gender 101” odpowiedzią jest dekolonizacja, Baer zaś w „The Trans Girl Suicide Museum” wypracowuje model płciowej kohabitacji. Z kolei Wark i Sycamore praktykują bal, odrzucenie normatywnych ram dobrego życia i odpowiedniego upłciowienia. Na marginesie warto odnotować, że Wark ma opublikować niebawem książkę poświęconą rave’om – niewiele jest chyba kobiet po sześćdziesiątce zajmujących się właśnie tym tematem.
Bez względu jednak na to, w którą teoretyczną stronę teksty zmierzają, wszystkie je łączy apologia transkobiecego życia (widać to nawet u Chu, którą zapewne szlag by trafił, gdyby zasugerować, że dopuściła się jakiejkolwiek apologii, szczególnie transkobiecości). Nie chodzi mi tutaj wcale o „pochwałę” czy „obronę” – teksty te z zasady odrzucają konfesyjny charakter starych transkobiecych autobiografii; ich autorki nie spowiadają się ze swojej płci i tranzycji, nie potrzebują jej tłumaczyć. I o to chodzi. Pisząc o swoim życiu – i z punktu widzenia tegoż życia – pokazują one, że życie transkobiet jest przeżywane, a więc nadające się do życia (to fraza, którą pożyczam od Naomi Scheman). Co więcej, pokazują również, że w tym życiu jest wiele niepoprawnego – jak to w życiu. Że transkobiety mogą lubić problematyczną pornografię, niestosowne ciuchy, ketaminę i seks w miejscach publicznych – czyli wszystko to, czego pochwałę stanowiło trzydzieści lat polityki queer, a z czego transkobiety były notorycznie wykluczane ze względu na to, „jak wyglądałoby to w mediach”.
Transkobieca autoteoria jest więc pochwałą transkobiecości poprzez zanegowanie jej dominujących estetyk – poprzez mówienie własnym głosem, ale również (co nie jest mniej ważne) podkreślanie, że głos ten może wyrazić więcej niż tylko „jestem trans”.
Pisząc o autoteorii, skupiałam się dotychczas na przedrostku „auto-”. Nie powinno się zapominać o ciężarze drugiej części pojęcia. Nie chodzi bowiem o to, że transkobiety mogą mówić o sobie swobodnie, ale że to mówienie może stać się punktem wyjścia do analizy, która nie ogranicza i nie zamyka się do samego doświadczenia bycia trans.
Świetnie demonstrują to Chu z jej spekulacją na temat uniwersalnej samicowatości oraz Shraya, która w króciutkim „I’m Afraid of Men” pisze nie tylko o tym, jak tranzycja nauczyła ją bać się chodzić samotnie po ulicach. To również esej o stawaniu się mężczyzną, o tym, jak męskość jest wytwarzana, reprodukowana, jak stapia się z kwestiami rasy i klasowości. Można też sięgnąć po inny przykład – po „The Freezer Door” Sycamore. Chociaż autorka poświęca dużo miejsca własnym doświadczeniom femmofobii w społecznościach gejowskich, to cały tekst jest przede wszystkim analizą zjawiska gentryfikacji i jego wpływu na społeczności mniejszościowe. Dlatego w „The Freezer Door” pojawia się też refleksja, jak opłakiwać odchodzące miasto przekształcane w deweloperski park atrakcji. Żaden z tych tekstów nie byłby kompletny bez transfemkowatych doświadczeń autorek – ale żaden z nich też się do nich nie sprowadza. Raz jeszcze: chodzi o teorię od siebie, ale nie o sobie.
Z przytoczoną wyżej listą lektur mam tylko jeden problem – z jednej strony malutki, a z drugiej być może ogromny. Chodzi o to, że pisząc o sprawach trans (i queer), w dobrym tonie jest wykonać w pewnym momencie krok do tyłu i odnieść się do jednego z kilku standardowych widm, takich jak, dajmy na to, przywilej klasowy: większość autoteoretyczek trans, o których piszę, to klasa średnia plus (i to raczej góra drabinki). Chu, Baer, Wark, Sycamore są reprezentantkami wielkomiejskiej socjety – w trzech przypadkach nowojorskiej. To elita – nie ukrywają tego zresztą, nawet jeśli są bardzo krytycznie nastawione względem swojego usytuowania.
Ale nie w tym tkwi mój problem. I raz, dla odmiany, chciałabym przeprowadzić krytykę dużo banalniejszą niż klasową. Pora zatem na autobiograficzne wyznanie: nie umiem imprezować. Nie nadaję się za bardzo do dużych skupisk ludzi, nie mam doświadczeń ze sceną gejowską, a zaczątki mojej transkobiecości to nie bycie glam na wydarzeniach ocierających się o świat sztuki, ale do bólu zębów zmaskulinizowane przestrzenie kultur nerdowskich (i czytanie Judith Butler). Co więcej, wiem z dobrych źródeł (czytaj: od wianuszka znajomych), że nie jestem jedyną transdziewczyną, której trajektoria życiowa przechodziła raczej przez „Baldur’s Gate II” i anime niż „Priscillę, królową pustyni” i ketaminową spiralę. I takiej autoteorii jeszcze nie ma.
Dlatego mam zawsze dziwne uczucie, gdy czytam te wszystkie gwiazdy współczesnej „trans-humanistyki”, których życie wydaje się nieustannym ciągiem imprezy jako sztuki życia, publicznego seksu, medytacji nad swoją byłą gejowskością. Wszystko to składa się na pewien specyficzny obraz transkobiety, który jest mi nie tyle obcy, niezwykle odległy, ile po prostu dla mnie nieosiągalny. Gdybym chciała pójść w język medykalizacji, mogłabym powiedzieć, że to być może kwestia tego, że prawdopodobnie jestem na spektrum (jak zresztą wiele transdziewczyn), co sprawia, że pewien rodzaj socjalności kluczowy dla transkobiecej autoteorii jest dla mnie trudny. Ale zamiast iść od tego spostrzeżenia w stronę – absolutnie uzasadnionego – namysłu nad ableizmem teorii, chciałabym sformułować inne pytanie. Zastanawiam się bowiem, jak wyglądałoby moje ukochane „The Trans Girl Suicide Museum”, gdyby Baer nie była w stanie przezwyciężyć swoich społecznych lęków, gdyby zamiast poprawiać sobie życie ketaminową dysocjacją, psułaby je, spędzając godziny w swoim pokoju, grając ze znajomymi na komputerze. Czy z takiej kombinacji również mogłaby wyrosnąć teoria? Jeśli tak, to jaka?
Każdy opis to proces selekcji, a więc i wykluczenia. Nie ma co mieć nadziei na to, że transkobieca autoteoria da głos wszystkim doświadczeniom transkobiecości. Nie można jej krytykować za to, że nie wypowiada tych doświadczeń, które są mi najbliższe. Ale nie ma też co podejrzewać, że nie są one – te inne, mniej spektakularne, nam bliższe – równie warte wypowiedzenia i (auto)analizy. Dziewczyny na densflorze złapały już swój głos; teraz czas na te, które utknęły we własnym pokoju. Ich życie też chce pochwały.