Nr 20/2022 Na moment

Zatańczmy, jakby nie było rewolucji

Michał D. Wieczorek
Muzyka

„Za każdym razem, kiedy robię coś odważnego i niespodziewanego, otwierają się drzwi do jeszcze bardziej niewiarygodnych wydarzeń” – mówi na początku naszego spotkania Liraz, izraelsko-irańska piosenkarka i aktorka. Jej trzeci album, zatytułowany „Roya”, ukaże się na początku października 2022 roku. Rozmawiamy w lipcu, w hotelowym lobby w Gdyni, gdzie za kilka godzin artystka zagra na festiwalu Globaltica.

By zrozumieć muzykę Liraz, trzeba się zagłębić w rodzinną historię artystki. Jej rodzice wyemigrowali do Izraela z Iranu jeszcze przed islamską rewolucją. Choć dziś zakrawa to na abstrakcję, wtedy – za rządów ostatniego szacha, Mohammada Rezy Pahlaviego – oba kraje nie tylko utrzymywały stosunki dyplomatyczne, ale były sobie także dość bliskie jako ważni sojusznicy USA na Bliskim Wschodzie. Poza „wielką polityką”, w codziennym życiu obywateli nie było tak przyjaznej atmosfery: żydowska diaspora, obecna w Iranie od czasów biblijnych, czuła coraz większą niechęć współobywateli, szczególnie po wojnie sześciodniowej. Szacuje się, że od momentu powstania państwa Izrael do rewolucji islamskiej z Iranu wyjechało 70 tysięcy Żydów (70% populacji). Wśród nich była rodzina Liraz – ona sama urodziła się już w nowym kraju, rok przed obaleniem szacha i przejęciem władzy przez ajatollahów. Od tamtej pory za same kontakty z Izraelczykami Irańczykom grozi więzienie.

Rządy ajatollahów wprowadziły też zmiany obyczajowe. Gwałtowna westernizacja pod rządami Pahlaviego została zahamowana i cofnięta, kobietom nakazano noszenie chust i zakazano publicznych muzycznych występów (inną sprawą jest przestrzeganie przepisów, które czasem są egzekwowane mocniej, czasem słabiej). Przedrewolucyjny Iran przetrwał na zdjęciach, filmach, płytach winylowych i w pamięci licznej diaspory, której centrum stało się Los Angeles, tak bardzo w niektórych dzielnicach irańskie, że nazywane Tehrangeles.

Liraz wychowała się w Tel Awiwie, w rodzinie z aspiracjami, jeśli chodzi o sztukę. O profesjonalnym śpiewaniu marzyła jej babcia, ale na tę ścieżkę nie zgodzili się konserwatywni rodzice. Ciotka Liraz, Rita, reprezentowała Izrael na Eurowizji w 1990 roku. Nic dziwnego, że Liraz od dziecka marzyła o scenie, karierze artystki. „Chciałam zostać aktorką, piosenkarką, tancerką, perkusistką” – wspomina. „Moja mama, która jest bardzo mądrą irańską kobietą, poradziła mi, żebym wybrała dwie najważniejsze rzeczy i skupiła się na nich”. Liraz wybrała więc śpiew i aktorstwo. Powoli budowała rozpoznawalność, grała w teatrze, filmach i serialach. Pod pełnym nazwiskiem – Liraz Charhi – wydała dwa (kolejno w roku 2005 i 2012) popowe albumy wpisujące się w modną estetykę mizrahim, bliskowschodnio-azjatycką, z elementami muzyki greckiej.

Postanowiła też spróbować swoich sił za oceanem, w Hollywood. Podczas amerykańskiej przygody, która trwała trzy lata, Liraz zagrała drugoplanowe role w „Uczciwej grze” i „Późnym kwartecie”. Dużo ważniejsze dla przyszłej kariery było jednak to, co się działo poza planem filmowym. Liraz trafiła do Tehrangeles, miejsca, które skłoniło ją do przewartościowania całej swojej artystycznej drogi. Pod wpływem irańskiej diaspory, dumnej ze swoich korzeni, postanowiła twórczo powrócić do kraju swoich rodziców, jego kultury, do tych kilku kolorowych lat sprzed rewolucji, do muzyki ówczesnych gwiazd. W Los Angeles odkryła swoją wewnętrzną irańskość i rzuciła się w nią. „Od razu po powrocie z Tehrangeles poinformowałam mój zespół – menedżera, agenta, muzyków – że zaczynam śpiewać w farsi, że musimy całkowicie zmienić moją muzykę”. Porzuciła dotychczasowy label, image, zaczęła praktycznie od zera, jak ponowna debiutantka. Dziś mówi, że naprawdę zadebiutowała dopiero w 2018 roku.

Pierwszy perskojęzyczny album Liraz, „Naz”, ukazał się w malutkiej oficynie Dead Sea Recordings, jeszcze wypełniony coverami przedrewolucyjnych klasyków, takimi jak „Hala Bavar” Googoosh, idolki Liraz. Gdy opowiada o Googoosh, z radości świecą jej się oczy. „Kocham ją za jej głos, za wolność, która w nim jest. Kocham ją, bo nigdy się nie poddała” – mówi. Po 21 latach milczenia Googoosh wyemigrowała do Los Angeles, gdzie odzyskała głos i na nowo zaczęła śpiewać.

Nowoczesne, czerpiące z hip-hopu i muzyki elektronicznej, ale skromne aranżacje piosenek z lat 70. odbiły się szerokim echem – szczególnie w środowisku muzyki alternatywnej, w którym takie połączenia są coraz popularniejsze. W Izraelu nie wszyscy rozumieli przemianę Liraz, łatwiej było jej wystartować za granicą. Z prostego powodu: nie była tu znana, nie miała żadnego bagażu. W Izraelu ciągle musi odpowiadać na absurdalne czasem pytania. „Zanim przyleciałam do Europy na tę trasę, udzieliłam wywiadu w izraelskiej telewizji. Dziennikarz pytał mnie, czy naprawdę w Polsce czy na Słowacji jest tak dużo Irańczyków, że opłaca się grać koncerty. Musiałam tłumaczyć, że to nie Irańczycy przychodzą na moje koncerty, tylko po prostu ludzie, którzy kochają muzykę”. Dodaje, że ma wrażenie, iż poza Izraelem słuchacze lepiej rozumieją jej skomplikowaną historię, jej zwrot do irańskości.

Piosenki z „Naz” dotarły też do Iranu. Liraz zaczęła otrzymywać wiadomości z filmikami, na których Iranki tańczą do jej muzyki. Zaczęła się kontaktować z nadawcami poprzez bezpieczne, szyfrowane kanały. Dotarła do muzyków i muzyczek; od słowa do słowa doszło do współpracy. Całkowicie anonimowej, bez ujawniania twarzy, bez nazwisk – wszystko w strachu przed irańskimi służbami. Część muzyków z dnia na dzień porzuciła obawy o bezpieczeństwo własne i swoich rodzin.

W takich warunkach, w dwóch krajach, powstawała „Zan” będąca – zgodnie z tytułem (w farsi: „Kobiety”) – hołdem dla irańskich kobiet. „Wyciszanych” – takiego sformułowania używa Liraz – przez religijną władzę i patriarchalny model społeczeństwa. Artystka nie sięga już po przeboje sprzed lat, tylko wraz ze swoimi zespołem i Irańczykami pisze nowe piosenki. Śpiewa nie tylko współczesne teksty (w tym własne), ale i wersy Rumiego, najwybitniejszego perskiego poety. „Zan” jest muzycznie bardziej organiczna, mniej kanciasta niż „Naz”. Doskonale słychać, że Liraz coraz swobodniej czuje się w nowej roli. To muzyka protestu, energetyczna i taneczna. W teledysku do „Zan Bezan” piosenkarka ubrana w żółty hidżab, kontrastujący kolorem z hidżabami towarzyszących jej tancerek, wzywa kobiety do zabrania głosu, wyzwolenia się spod cudzej władzy. Zaciska pięść, nawołując do rewolucji. Na koncertach i w wywiadach ciągle przypomina o sytuacji irańskich (i nie tylko) kobiet, stając się ich rzeczniczką. Nie szczędzi też słów krytyki Izraelowi i jego polityce w Palestynie.

Mocny, wyrazisty rytm, wspomagany bębnami obręczowymi daf, melodie oprócz gitary wygrywają perskie lutnie tar i setar. Do tego odpowiednia dawka retromodernistycznych syntezatorów – „Zan” idealnie się wpisuje nurt sięgania do niezachodnich odmian popu sprzed dekad jako źródła inspiracji. Tak robią Dengue Fever, Altin Gun czy Gaye Su Akyol. Z tą ostatnią dwójką Liraz dzieli wydawcę – po wydaniu „Naz” podpisała kontrakt z Glitterbeat Records, obecnie chyba najważniejszą wytwórnią zajmującą się taką muzyką, seryjnie zgarniającą nagrody. Za „Zan” Liraz zdobyła ich naręcze, w tym tytuł artystki roku magazynu „Songlines”.

 

Liraz by Maciek Wolanski

W czasie pandemii zrodził się podwójnie szalony plan na spotkanie w realnym świecie – wydawało się, że przeszkodą są tu zarówno narodowości, jak i restrykcje epidemiczne. Na miejsce spotkania wybrano Stambuł; do ostatniej chwili nie było wiadomo, kto się pojawi, a komu nie uda się przylecieć. Cały proces rejestracji był uważnie sprawdzany. „Nagrywaliśmy dosłownie w podziemiu, w studiu mieszczącym się w piwnicy. Bezustannie obawiałam się o siebie, o dziewczyny, które z nami grały, o nasze rodziny” – mówi Liraz. A jednak strach nie zdominował sesji nagraniowej. Spotkanie z muzyczkami znanymi wirtualnie było niczym spełnienie marzeń, życie w fantazji. „Czułam się tam jak Alicja w Krainie Czarów, jakbym przeszła na drugą stronę lustra. Irańskie artystki były ze mną w tym samym pomieszczeniu. Takie piękne, tak utalentowane, tak niezwykle odważne. Do tej pory nie mogę do końca przetrawić tego, co się wtedy stało” – wspomina.

Również dlatego trzeci album Liraz nosi tytuł „Roya” – fantazja, marzenie. Fantazją jest świat, w którym Iran i Izrael żyją ze sobą w zgodzie; trudno to sobie dzisiaj nawet wyobrazić. Łączy to „Royę” z „İstikrarlı Hayal Hakikattir” wspomnianej Gaye Su Akyol. Obie poruszają się w świecie fantazji, tytuł albumu Turczynki można przetłumaczyć jako manifestacyjną sentencję: „Spójna fantazja staje się rzeczywistością”. Akyol odnosi się na nim w zawoalowany sposób do kwestii coraz duszniejszej, coraz bardziej autorytarnej za rządów Erdogana tureckiej polityki. Jedynie tworząc własną fantazję i żyjąc nią, można z tej duchoty uciec.

Życie fantazją dla Liraz jest oczywiste, nie ma dnia, by nie myślała o Iranie, by za nim nie wzdychała, choć nigdy tam nie była. Praca z muzyczkami z Teheranu to najbliższa tej fantazji rzeczywistość. Ceną – dla Iranek – jest anonimowość, ale jest do przełknięcia, jeśli tylko ich głosy wybrzmią odpowiednio głośno. W tym przekazywaniu opowieści Liraz jest bardzo konsekwentna, to dla niej samo sedno sztuki. „Podczas nagrywania »Royi« przekonałam się, że muzyka, sztuka nie jest o nas, artystach. Chodzi w niej o opowiadanie historii, przekazywanie ich. Dlatego to był wielki zaszczyt dla mnie – mogłam przekazać opowieść moich irańskich przyjaciółek, sprawić, że ludzie będą je lepiej rozumieć” – tłumaczy.

Pisząc własne teksty, Liraz sięga po miłosne metafory. Może się wydawać, że to zwykłe piosenki o miłości, tak jednak nie jest. „Tak, to metafora tęsknoty za kimś, kogo nigdy nie poznałam, ale znam go najlepiej na świecie. Trudno to prosto wytłumaczyć po angielsku czy po hebrajsku. Farsi jest językiem pełnym metafor, szczególnie w swojej literackiej formie. Do tego ma bardzo długą historię poezji. Podtekst jest taki, że tęsknię za ukochanym, którego nie poznałam, nie znam go, ale czuję, że znam każdy cal jego ciała, jego osobowości, doskonale znam jego zachowanie. Znam go tak dobrze, że tracę zmysły na samą myśl, że nie mogę go dotknąć, kochać go w rzeczywistym świecie” – tak odpowiada, gdy pytam ją, czy tym kochankiem jest Iran. W tym wejściu w rolę pomagają jej lata spędzone przed kamerą. Od 2020 roku – jakby była to jeszcze jedna warstwa fantazji – gra w szpiegowskim serialu „Teheran”. Jej postać to agentka, która pod przykrywką działa w tytułowym mieście.

„Roya” jest przesiąknięta tymi wszystkimi uczuciami, to najbardziej emocjonalna płyta Liraz. „Zatańczmy, jakby rewolucji nigdy nie było” – śpiewa w „Bishtar Behand”. Zaprasza do tego tańca, ale to smutna impreza, mimo że muzyka błyszczy jak kula dyskotekowa. Liraz częściej zwalnia, zanurza się w smutku i melancholii – jak w „Gandomi” z przejmującymi, rzewnymi smyczkami, niczym wyjętymi z nagrań Umm Kulthum. Przepis na piosenki jest prawie taki sam, jak na „Zan” – z jedną, istotną różnicą: dużo wyraźniej słychać tu tar i daf, często wychodzą one na pierwszy plan, prowadzą muzykę. „Roya” to także najmniej chropowaty album, ma płynący flow, nie wpada na żadne wyboje, które zakłóciłyby przebieg całości. Przewijają się tu Iran, Izrael, Egipt, Anatolia. Płyty słucha się bez przerw, dobrze zatrzymuje uwagę. Na koniec ma się pragnienie, by ponownie wejść do świata tej fantazji.

Gdy nadchodził koniec sesji nagraniowej, ostatni dzień anonimowych irańskich muzyków i muzyczek w Stambule, Liraz nagrała z samymi kobietami akustyczną wersję utworu tytułowego. Jedno podejście wystarczyło, by ta wersja stała się najbardziej przejmującym momentem albumu. Bez żadnych fajerwerków, z łamiącym się głosem Liraz, z coraz silniejszym hebrajskim akcentem w jej farsi, z meandrującymi skrzypcami, tarem i – jak mi się zdaje – kemencze. Artystki wiedzą, że to ich ostatnie wspólne chwile, więc chcą z tej fantazji wyciągnąć jak najwięcej. To moment pełen smutku, ale jest w nim cień nadziei.

O tę nadzieję pytam Liraz na koniec naszej rozmowy. O dziurę w kształcie Iranu ziejącą w jej sercu. Czy kiedyś uda się ją załatać, czy odwiedzi tego wyśnionego kochanka? „Są dni, kiedy jestem pewna, że to nastąpi. Są dni, kiedy nie mam w sobie takiego optymizmu. Jeśli jednak Izraelczycy będą mogli jeździć do Iranu, to to zrobię, nawet jak będę bardzo stara” – mówi zdeterminowana. „Albo wcześniej wjadę tam jako podwójna agentka” – dodaje ze śmiechem.

PS Rozmawialiśmy w lipcu 2022. Nikt nie spodziewał się wówczas, że dwa tygodnie przed premierą „Royi” Iranem wstrząsną największe od 2009 roku protesty wywołane zabójstwem przez policję obyczajową Kurdyjki Jiny Amini. Iranki masowo wyszły na ulice - w geście protestu ścinają włosy, palą hidżaby. Jedno z towarzyszącym im haseł brzmi „Zan, zendegi, azadi” - co oznacza: „Kobiety, życie, wolność”. W Iranie tańczą dziś tak, jakby inna rewolucja właśnie się odbywała.