Każda katastrofa w antropocenie – także ta, która wydarzyła się Odrze tego lata – pokazuje pułapkę antropogenicznie wywołanego ocieplania się klimatu i jego pokracznie nieprzewidywalnych konsekwencji. Taka katastrofa nie kończy się wraz z powołaniem ludzkich komisji do wyjaśnienia przyczyn ani z ukaraniem winnych przestępstwa ekologicznego. To katastrofa, która z nami zostanie. Podobnie jak wiedza o toksycznych substancjach chemicznych obecnych w każdej rzece płynącej w pobliżu ludzkich aglomeracji. Dlatego w tym szkicu nie będzie przedstawiania racji stron ludzkich ani poszukiwania rozstrzygających przyczyn skażenia Odry[1]. W tym przypadku z ludzkich konfliktów rzeka nie skorzysta. Skorzystała na nich za to Wisła, która, w przeciwieństwie do wielkich rzek zachodniej Europy, uniknęła „modernizacji”, gdyż zaborcom nie udało się dogadać w sprawie jej regulacji, kanalizacji i stworzenia z niej drogi wodnej[2]. Dzisiaj zaś, mimo snucia takich projektów, poziom rzecznych wód jest ogólnie za niski, by tworzyć z Wisły czy z innej polskiej rzeki żeglowne arterie.
Odrze nie pomaga jej transgraniczność. Nie jest obecna w dialogu między gospodarującymi nad nią państwami: Polską, Czechami i Niemcami. Dzieje się wręcz odwrotnie – w wyniku ostatniej katastrofy odżyła polsko-niemiecka nienawiść, pełna wstrętnych afektów relacja, którą tak trafnie diagnozował Tomasz Różycki w tomie poetyckim „Vaterland”[3].
Nie pomaga też Odrze jej niedawna historia – pamięć o powodzi tysiąclecia z roku 1997. Mimo perspektywy odtworzenia przebogatej rzecznej ichtiofauny i wbrew re-animującym lub re-naturalizującym językom w rzecznej hydroinżynierii myśli się (po polskiej stronie) o przeciwdziałaniach powodziowych, w których powraca, jak pruski bumerang, projekt jej regulacji i innych antropotechnicznych rozwiązań (np. tzw. stopni, dla których rozgrzeszeniem będą „ekologiczne” korytarze dla ryb). A przecież w interdyscyplinarnych badaniach na temat „odzyskiwania” rzek (ang. restoration lub recovery) naukowcy używają języka ożywiającego i upodmiotawiającego rzeki, kiedy omawiają racje dla ryzyka powodziowego i projektów renaturalizacji rzek. Na przykład mowa jest o poznawaniu rzecznych „potrzeb”, o ponownym przyłączaniu rzek i mokradeł, o „dawaniu przestrzeni” rzece i jej wylewom, o pracy z rzeką i dbaniu o „zdrowie” rzeki oraz minimalizowanie jej „stresu”.
To, co rzeczywiście mogłoby pomóc Odrze – tak jak i każdej intensywnie przekształcanej przez człowieka przyrodzie – to radykalne odwrócenie pytania o rzekę w rzece, o jej pozaludzki agens, o jej nie-symboliczną moc do regeneracji i prawo do bycia niekrzywdzoną. To w pewnym sensie powrót do pytania o naturę bez człowieka i o to, co jeszcze ma szansę zdziczeć.
Spróbuję więc inaczej opisać to, co się stało Odrze – bez przeliczania na tony i inne miary ludzkie. Bo ta katastrofa dotyczy zagłady gatunków innych niż człowiek (przede wszystkim ryb, ale też innych gatunków wodnej flory i fauny). A dojrzeć w Odrze „rzeczność” – parafrazując znanego eseistę – nie jest łatwo.
To, co wyrządzono Odrze tego lata, jest realizacją i unaocznieniem modelu katastrofy w antropocenie: intencjonalnego wpływu i nieintencjonalnego zbiegu okoliczności w sytuacji wzrostu temperatur oraz rozmaitych ludzkich nadużyć i interwencji w wodne ciało rzeki (np. obecne w nim toksyczne składniki farb używanych do malowania kadłubów łodzi). Odra jest więc kolejną poszkodowaną w szerszym i nie dającym się już precyzyjnie wytropić zjawisku polegającym na antropogenicznym piętnie na kondycji przyrody w antropocenie. Do niedawna przykładem i symbolem owego zjawiska były drzewa, na których leśnicy umieszczają oznaczenia o przeznaczeniu do wycinki z powodu nieuleczalnej choroby. Podobnie znaki antropocenu rozczytuje się ze względu na zniekształconą kondycję samych rzek[4]. Katastrofa ekologiczna Odry jest jak podpalony las – niby i tak skazany, przeznaczony do wycinki, ale przez pożar unicestwiony szybciej, gwałtowniej, brutalniej.
Dlatego katastrofę ekologiczną Odry można spróbować odczytać jeszcze inaczej. Na poziomie mowy nieartykułowanej potraktować ją wprost jako zamilknięcie rzeki; i wobec tego pytać dalej – już nie o język deskrypcji rzek, ale o język rzek samych. Oraz o to, jak kultura wyposaża nas w odpowiednie narzędzia, by opisać, jak i gdzie rzeka przestała się z nami komunikować. Być może wtedy zrozumiemy – inaczej niż powołane komisje – co się jej właściwie stało.
Jedną z głównych przeszkód dla studiów nad ukontekstualnieniem języka rzeki w ramach większego problemu zaburzonej komunikacji między ludźmi a światem pozostałej, jeszcze żywej przyrody jest nie tyle (nie tylko) antropocentryzm, ile europocentryzm. W Europie bowiem nie komunikujemy osobowości rzek w taki sposób, w jaki czyni się to w innych kulturach, od tysiącleci mediujących hydrowięzi i zależności ludzkiego gatunku od wody za pośrednictwem animistycznych systemów wiedzy. Nic więc dziwnego, że współcześni specjaliści od zarządzania rzekami używają animizmu w opracowaniach naukowych i zaleceniach prawodawczych[5]. Działania te obejmują także język ludzkich i przyrodniczych wspólnot krewniaczych, a także rzek postrzeganych jak członkowie i członkinie większej-niż-ludzkiej rodziny. Odpryskiem tego sposobu widzenia złożoności świata jest działalność polskiego szamana Roberta Rienta, który wystosował w imieniu osoborzeki petycję do Rządu, posługując się znaną argumentacją ekoprawodawstwa rzecznego. Petycji jednak nie poparło publicznie wielu znanych przyrodników (jak np. Adam Wajrak). Dla nich z kolei lepszą, bo bardziej lokalną i kulturowo lepiej w Polsce umocowaną argumentacją jest poszerzanie terenów rzecznych o parki narodowe.
Dla Rienta, także ze względu na jego biegłość w posługiwaniu się językiem z tradycji animistycznych, rzeka to żywy stwór, nie-ludzka osoba i krewna („siostra”). Więzi krewniacze z rzekami reanimują również od 2016 roku Siostry Rzeki – na czele z artystką Cecylią Malik – które wobec katastrofy Odry współorganizowały dla niej Marsz Żałobny w Warszawie (21.08.2022). W jeszcze inny sposób wrażliwa na język rzeki jest poetka i ultramaratonistka Małgorzata Lebda – jej wielki bieg w 2021 roku poświęcony Wiśle zwrócił uwagę na ucieleśnione „czytanie wody”, na realny rytm „tekstu” rzeki spoza litery tekstu. Wszystkie te działania i performanse rzeczni-ków i rzeczni-czek biorą się z podmiotowego traktowania rzek, mają swój zaczyn w uzmysłowieniu sobie pozostałych nam skrawków dzikości. Czerpią one pewną inspirację z bogatego rzecznego folkloru, ale i z narzędzi krytycznych wypracowanych w działaniach artystycznych i wiedzy ekologicznej. Ich o-rzecznictwo pozbawione jest dyskursu posiadania natury/rzeki (jak w narracjach narodowych) czy przemawiania w języku zasobów natury/rzeki (jak w przypadku np. wędkarzy). Bogate jest ono za to w kulturowe rozpoznawanie w przyrodzie wartości samej w sobie – jest powrotem do tradycji estetycznych, spirytualistycznych i regionalnych. Łączy Wschód i Zachód, chrześcijaństwo i poganizm, perspektywę lokalną z wyzwaniami planetarnymi. Tak, każda rzeka, także Odra, ma moc materialnego poruszania się pomiędzy odrębnymi –zdawałoby się – światami. Począwszy od mitologicznej krainy Hadesu, każda rzeka stawia nam także pytanie o (swoje) życie i śmierć. Ale w przypadku katastrofy ekologicznej nie jest to już pytanie symboliczne. Dotyczy bowiem czegoś absolutnie fundamentalnego – ontologicznych i epistemologicznych podstaw kulturowego rusztowania wiedzy o rzece tak, byśmy mogli ją w przyszłości rozumieć i umożliwić jej meandrujący język, jej przepływ, jej przetrwanie.
Aby lepiej rozumieć rzeki, należy sięgać po źródła, dla których żywiołem jest język – nie bojąc się przy tym skomplikowanych zależności zachodzących między językami ekologicznej katastrofy i kulturowej pamięci.
Z przebogatej tkanki artystycznych translacji to pisarki i poeci wykonują najciekawsze – i wierne – przekłady języka rzeki. Odra – jak podpowiada etymologia nazwy rzeki – wciąż „wdziera się” do ich języka, nawet jeśli nie może już wedrzeć się z zalewami do miast z powodu suszy i obniżającego się dramatycznie stanu wody. Wraz z dziełami literackimi jawi się wciąż wzniośle i monstrualnie. W naszym kręgu kulturowym to literatura skutecznie przypomina o odrzańskiej personie, o szerszym zjawisku animizacji przyrody i rzecznym sprawstwie.
Kiedy rozpoczynałam badania poświęcone odrzańskiej literaturze od strony ekokrytycznej, zafascynował mnie ten „monstrualny” aspekt odczytywania rzeki przez pisarzy i pisarki związanych ze Śląskiem. Wielu z nich indygennie związanych z rzeką – jako rolnicy, rybacy i flisacy – inkorporowało ryzyko powodziowe w swoje systemy rozumienia świata i do lokalnych wierzeń, a tym samym wykształciło strategie adaptacji do trudnego sąsiedztwa z niebezpiecznym żywiołem rzeki[6]. Poetyzując i tworząc fikcje na temat Odry i jej ożywionej natury (a nawet jej animalistycznego usposobienia), twórcy i twórczynie nie tylko zrywają z podziałem na przyrodę ożywioną i nie, ale reprezentują także odrębny wariant tubylczej przy- czy też nad-rzecznej kultury (ang. riparian). Ten rzeczny wariant był tradycyjnie definiowany w ekologicznych studiach nad krajobrazem czy w geografii krajobrazowej w odniesieniu do obszarów „dotkniętych rzeką” (ang. affected by the river). W kontekście źródeł kulturowych, w szczególności literackich, „dotknięcie rzeką” oznacza sam jej przekład, który bierze się z bycia odsłoniętym na rzeczny wpływ i z bycia narażonym na jej niebezpieczną, ale i – paradoksalnie – coraz bardziej zagrożoną oraz uciszaną przyrodę. Tym samym rzeczny wariant kultury odnosi się do tych tradycji literackich i artystycznych, które przynależą do współdzielonej i przekazywanej wiedzy ekologicznej, a mianowicie na temat życia i radzenia sobie z wylewającą i przemawiającą w języku powodzi Odrą. Dlatego w śląskim pisarstwie znajdziemy przykłady nasłuchiwania i przekłady wzbierającej rzeki, opowieści, które snuje rzeka, a nie te, które chce usłyszeć człowiek. Jak w baśni, uczestniczy on w większym od siebie spektaklu urządzanym przez „naturę”. Na tym polega kulturowa adaptacja wobec antropocentrycznie rozumianej niszczycielskiej siły powodzi, w którą wplata się historia uczenia się języków rzeki, by czytać i rozumieć zbliżające się oznaki niebezpieczeństwa, ale i umieć rzekę ochronić, kiedy zajdzie taka potrzeba.
Śląskie wierzenia i przesądy magiczne mają też charakter ekologicznych sankcji. Chodzi na przykład o zakaz zanieczyszczania wód i obrazę boga Odry Viadrusa (o czym pisała znana badaczka śląskiego folkloru Dorota Simonides i o czym traktują dawne przypowieści zebrane także z innych regionów tej rzeki w polsko-niemieckim tomie „Wie die Oder rauscht. Jak szumi Odra”[7]). Innymi słowy, kultura ludowa miesza się tutaj z historią powodzi Odry i wpisuje w kulturową pamięć regionu tak mocno splecionego z rytmem życia rzeki.
W takiej perspektywie zmienia się znaczenie rozumienia rzeki jako żywego stworzenia (a rozumienie to ma długą śląską tradycję). Poetyzowana wiedza, o tym, że rzeka, owszem, służy ludziom, ale jednocześnie wiedzie własne „ekologiczne” i nie-ludzkie życie, oraz że może w każdej chwili urosnąć do zagrażającej potęgi, przetrwała w śląskiej pamięci kulturowej i na kartach literatury. Uwidoczni się to, gdy zajrzymy do szkicu Olgi Tokarczuk „Odra” czy do powodziowej narracji „Bestiarium” Tomasza Różyckiego.
Sześć lat po największej katastrofalnej powodzi z 1997 roku Tokarczuk, która w dzieciństwie mieszkała nad Odrą, pisze o rzece tak:
Odra miewała różne humory – od ciemnej zieleni aż po antracytową czerń. Jej nurt był pospieszny i gorączkowy, kłębił się, jakby gotowała się od środka. Wlokła na swoim grzbiecie konary gałęzi, którymi rzucała o brzeg. Potrafiła być silna jak juczne zwierzę, które wprawdzie samo nie ma konkretnego kształtu, lecz potrafi stać się każdą istotą, jaką zapragnie. W słoneczne dnie dawała się oswoić ludziom – niosła barki z węglem albo pchała do przodu tratwy pełne drzewa, ale już przy brzegach histerycznie skręcała się w wiry, które więziły płynące gałęzie w opętanym, kolistym tańcu (s. 154–155)[8].
I dalej dodaje: „Odra była żywą istotą, która nie szanuje ludzkich praw, była potężną roztargnioną siła, której nie doświadczamy na co dzień tylko dlatego, że jest zajęta czymś innym i ignoruje nas” (s. 158). Poza ludzkim światem bowiem Odra prowadziła swoje „zamyślone” życie, w starorzeczu, w nieprzyjaznym człowiekowi środowisku mokradeł, komarów i pnączy.
Na monstrualność rzeki w kontekście tej samej powodzi zwraca również uwagę Różycki, który konstruuje wielką figurę węża:
Robi się jaśniej, słońce gdzieś tam wstaje nad zatopionym krajem, widać rzekę przewalającą przez ulice swe żółte cielsko, swój brunatny bulion, ogromną ucieczkę olbrzyma gdzieś z gór, na grzbiecie niosącego meble, krzaki, deski, samochody, śmieci i zwierzęta, wielka wyprowadzka, wielka wędrówka, wąż wychodzi z miasta i zabiera wszystko, pamięć, tony śmieci i tę szarą materię, coś, co się tu gromadziło latami[9].
Autor „Bestiarium” dostrzega zarazem oczyszczającą moc rzeki, znaczącą zwłaszcza w kontekście zabrudzonej pamięci polsko-niemieckiego pogranicza Odry. Kontaminacja rzeki i języka pamięci nieuchronnie spotykają się, ujawniając splot znaczeń ekologicznych.
Podobnych świadectw literackiej monstrualności znajdziemy w odrzańskiej bibliotece znacznie więcej. Dlatego też do tego lata wydawało mi się, że wciąż zajmować mnie będą wylewające rzeki monstra – potężne żywioły rzeczne, które literatura dość dobrze artykułuje. Aktualna katastrofa Odry uświadamia jednak, że równocześnie trzeba wracać do badań nad rzekami pokrzywdzonymi, do oczyszczania rzeki z brudnej, pełnej nienawiści pamięci, bo dzięki temu reanimujemy rzekę i jej rzeczną kulturę.
Rzeka to dobro nie tylko przyrodnicze, a nasza kultura nie jest uboga w magiczne, opiekuńcze względem przyrody tradycje. Wręcz przeciwnie. Dlatego jestem zwolenniczką mityzowania przeszłości, która przetrwała w rozmaitych rytuałach i nadrzecznych przypowieściach i która odzywa się w tkance współczesnej literatury głosem Odry jako łagodnego, choć zagrożonego, zwierzęcia.