„Oto nadchodzi koniec świata. Oto nadciąga, zbliża się czy raczej przypełza mój własny koniec świata”[1] – tymi zdaniami Tadeusz Konwicki otwiera wydaną w 1979 roku „Małą apokalipsę”. W tej satyrze na rzeczywistość lat 70. autor „Kompleksu polskiego” opisał społeczeństwo w stanie rozpadu – nie tylko rozpadu systemu, ale przede wszystkim więzi, znaczeń, wartości. Gdyby jednak ktoś nieznający powieści Konwickiego wziął ją dziś do ręki i przeczytał inicjalne zdania, prawdopodobnie jego pierwsze skojarzenia wiązałyby się z katastrofą klimatyczną. (Wszak podobny los spotkał pamiętny wers z „Piosenki o końcu świata” Czesława Miłosza – frazą „Innego końca świata nie będzie” dziś opatruje się często zamieszczane w mediach społecznościowych świadectwa i dokumentacje wysychających rzek, umierających wód, wycinanych masowo drzew, pustynniejących łąk i bagien etc.). Wychodząc poza aforystyczną swobodę, całkiem poważnie sądzę, że książce Patryka Szaja „Pamiętnik z końca świata (jaki znamy)” mogłoby towarzyszyć (obok faktycznie zamieszczonego w niej motta z Antonio Gramsciego „Pesymizm intelektu, optymizm woli”) zdanie „Oto nadciąga, zbliża się czy raczej przypełza mój własny koniec świata”.
To bądź co bądź arbitralne zestawienie jest oczywiście ryzykowne, ale nie bezzasadne – wystarczy przypomnieć, że w powieściowym tle katastrofa naturalna się wydarza: przyroda szaleje, pory roku stapiają się w jedno: w ciągu jednej, prawdopodobnie lipcowej, doby trwa „beznadziejny dzień jesienny”, śnieg leży w miejskich rynsztokach, wieje „wiatr, może jeszcze letni, a może już zimowy”. Było to Konwickiemu potrzebne do wzmocnienia wrażenia rozmycia porządku rzeczywistości (nikt nie jest pewien, który to rok czy nawet dekada) i jej zawieszenia w przewlekłej agonii. W tym punkcie odsłania się wspólna płaszczyzna, która skłania mnie do zderzenia obu książek: uchwycenie rzeczywistości w wydarzającej się, lecz niedokonanej śmierci; usytuowanie końca świata w czasie, który po szekspirowsku wypadł z ram.
Jacques Derrida – jeden z ważniejszych bohaterów „Pamiętnika…” – stwierdzał, że czas „wypadł” z porządku linearnego w sensie równomiernego i ciągłego zmierzania w określonym kierunku. Posiłkując się refleksją Derridy, Szaj stawia tezę, że antropocen jest takim właśnie zwichnięciem czasu: zmiana klimatyczna nie jest eskalacją (przyspieszeniem), lecz zerwaniem ciągłości (nieproporcjonalność względem wyjściowych warunków klimatycznych). W zwichniętym czasie stwierdzenie, iż katastrofa „przychodzi zarówno z przeszłości, jak i z przyszłości” (s. 153) zyskuje logiczne uzasadnienie. Katastrofa klimatyczna dopiero się wydarzy, choć już się wydarzyła: jej mechanizm polega na tym, że coś ma się dziać w przyszłości (kataklizm w postaci stopnienia lodowców) ze względu na to, że coś się działo się w przeszłości (początek industrializacji i produkcji gazów cieplarnianych na masową skalę). Jest to zatem przed nami, a zarazem za nami – bo wiemy z danych liczbowych, że wszystko, co miało się zadecydować, już się zadecydowało. Jesteśmy po katastrofie, a zarazem wciąż przed nią – jej wydarzenie się zostało odwleczone.
Esej o czasie stanowi niejako punkt grawitacyjny całej książki – ciążą do niego wszystkie teksty, jako że przewija się w nich napięcie między przeszłością a przyszłością, długim trwaniem a nagłością. Od razu jednak dodać trzeba, że „Pamiętnik…” cechuje pewna fortunna schizofrenia konstrukcyjna: z jednej strony stanowi on konstelację tekstów – można więc czytać ją nielinearnie, a nawet nie w całości, wybierając poszczególne rozdziały, eseje, fragmenty; z drugiej strony podczas lektury tomu od deski do deski wyraźnie dostrzegalna staje się jego staranna kompozycja.
Choć na książkę składają się rozmaite teksty – eseje tematyczne i recenzje książek poświęconych katastrofie klimatycznej, reportaży, tzw. literatury pięknej, beletrystycznej, tomów poetyckich – publikowane przez autora w internetowych i papierowych czasopismach kulturalnych i naukowych w latach 2018–2021, nie sposób traktować jej jako po prostu tomu zbierającego artykuły pod wspólnym tytułem. Układ sprawia, że płynnie przechodzimy od kwestii praw zwierząt, obnażania kłopotliwego działania maszyny antropologicznej oddzielające ludzkie od nie-ludzkiego i zarysowywaną w kontrze wspólnotę międzygatunkową, przez przejawy utraty bioróżnorodności i ekocydu (zagłady ekosystemów), po ekonomię i politykę katastrofy klimatycznej, aż do rozważań „systemowych”. Powracające motywy poświadczają, że nie ma tu twardych granic – niczym w podstawowym prawie ekologii, „wszystko jest powiązane”, a perspektywy, czynniki i układy wpływają na siebie nawzajem.
Całość splata metoda czytania nazywana humanistyką środowiskową – łączy ona w namyśle nad antropocenem perspektywy kulturową, polityczną i ekonomiczną. Poszczególne eseje układają się więc w opowieść o narracjach – tych, które urządzają naszą rzeczywistość oraz tych, które owe narracje „urządzające” obnażają i wystawiają na próbę, czyli o spekulatywnych fabulacjach. Szaj pożycza to określenie od Haraway, by zamknąć w nim alternatywy i korekty względem dominujących sposobów opowiadania o zwierzętach ludzkich i pozaludzkich, o ekonomii ekologicznej, polityce klimatycznej i środowiskowej. Jeśli rozpoznajemy tu tematykę już ugruntowaną i opisaną – to rozpoznanie zarazem słuszne i chybione. Bo owszem, swoją książką autor dołącza do bogatej konstelacji tomów – „Pamiętnik…” możemy postawić na półce z podpisem „katastrofa klimatyczna” obok kilkudziesięciu innych pozycji – ale robi to na własnych warunkach i we własny sposób. Mam na myśli oryginalną metodę, opartą na hermeneutyce – metodologicznie niekoniecznie narzucającej się w pierwszym odruchu w kontekście dyskusji środowiskowych, przez Szaja natomiast rozumianej jako „sztu[ka] rozumienia” oraz umiejętność „właściwej diagnozy czasu i miejsca, w jakim dokonuje się rozumienie” (s. 19). Dzięki wierności hermeneutycznemu zapleczu (które stanowiło podstawą pierwszej książki autora) zestaw odniesień ciekawie się komplikuje: ważne i „sztandarowe” dla dyskursu katastrofy klimatycznej postaci – Timothy Morton, Jason W. Moore, Karen Barad, Donna Haraway, Claus Leggewie i Harald Welzer – spotykają się z Martinem Heideggerem, Hansem-Georgiem Gadamerem, Odo Marquardem, Emanuelem Levinasem, Derridą (najmniej zaskakującym, jeśli mieć na uwadze jego prace poświęcone zwierzęciu oraz apokalipsie).
Dostrzeżeniu staranności i celowości układu nie przeszkadza nawet zastrzeżenie, jakim Szaj opatruje ważny, choć niecharakterystyczny moment, w którym zamiast dominującej diagnozy (rozpoznanie sytuacji i jej przyczyn)[2], formułuje receptę:
Krótko mówiąc, polityka holocenu jest antropo-centryczna, państwo-centryczna i kapitało-centryczna, potrzeba nam zatem czegoś więcej niż reformy istniejącego systemu, a mianowicie radykalnej zmiany stojącego za nim głębokiego paradygmatu epistemologicznego.
Współzależność zamiast suwerenności, degrowth zamiast wzrostu gospodarczego, permakultura zamiast rolnictwa przemysłowego, weganizm zamiast karnocentryzmu, dobro wspólne zamiast własności prywatnej, respektowanie sprawstwa wszystkich aktorów tego świata zamiast antropocentrycznego przekonania o wyjątkowej ludzkiej agencyjności, długoterminowe koszty zamiast krótkoterminowych zysków, glokalność zamiast globalizacji, sprawiedliwość zamiast zasady legalności, solidarność zamiast partykularyzmów narodowych, redystrybucja bogactwa zamiast akumulacji kapitału, bioróżnorodność zamiast monokultur, mądra biopolityka oparta na możliwościach ziemskiego ekosystemu zamiast głupiej biopolityki dzielącej życie na wartościowe i rozporządzalne, systemowa odpowiedzialność zamiast indywidualizacji win, głęboka adaptacja zamiast zrównoważonego rozwoju, ekocyd podniesiony do rangi genocydu zamiast ukrywania środowiskowych kosztów ludzkiej działalności, zielona transformacja zamiast kupczenia certyfikatami emisji CO2, socjalizm dla wszystkich istot zamiast sfinansjalizowanego kapitalizmu…
Urywam to wyliczenie w dość przypadkowym miejscu […] (s. 174)
Jasne, wyliczenie to mogłoby wybrzmieć w wielu innych miejscach, pewnie pasowałoby we wstępie, sprawdziłoby się w zakończeniu (choć nie tym zakończeniu, które autor w książce umieścił – o nim więcej napiszę za chwilę) – ale świetnie działa w miejscu, w którym się znajduje (czyli tuż po krytyce książki Michała Pawła Markowskiego o współczesnych wojnach kulturowych). Wydobywa bowiem znakomicie fundamentalną rolę polityczności wyobraźni w dyskusjach o naszej teraźniejszości i przyszłości.
Można byłoby się oczywiście upomnieć o kilka uzupełnień czy poszerzeń perspektywy. Nie zaszkodziłoby, gdyby – przykładowo – w eseju poświęconym „Końcowi lodu” zwrócić uwagę nie tylko na kłopoty z ekomimesis (tzn. ujmowaniem natury jako czegoś namacalnego, wpisywaniem jej w kategorie estetyczne i duchowe, a podmiot w konsumenta treści ekologicznych, czyli de facto porządek kapitalistyczny), ale także na nieobecność u Dahra Jamaila refleksji nad własnym kłopotliwym przywilejem: oto biały dobrze wykształcony mężczyzna, który odniósł zawodowy sukces, lata samolotami tysiące kilometrów, by zobaczyć i opisać katastrofę klimatyczną, nie problematyzując przy tym śladu węglowego, jaki pozostawia. Na problematyczność „w zamierzeniu interwencyjnej turystyki żałoby” oraz na fakt, iż aby móc nazwać się „świadkiem katastrofy klimatycznej” nie trzeba przemierzać nieba wedle południków i równoleżników, a wystarczy udać się na spacer nad lokalną rzekę, wskazywała Kornelia Sobczak. Narracja Jamaila jest w świetle tej krytyki po trosze arogancka i anachroniczna. W wielu miejscach książki Szaj dokłada starań, by podkreślić, że wobec katastrofy klimatycznej wszyscy zawiniliśmy i mamy coś na sumieniu – jednak Jamaila potraktował nieco ulgowo. Z kolei w kapitalnej interpretacji „Pod słońcem” Julii Fiedorczuk autor „Pamiętnika…” dowodzi, że ponadludzka wspólnota przejawia się w procesach na poziomie mikro (wspólnota śmierci i biologicznego cierpienia) oraz makro, czyli w byciu determinowanym przez mechanizmy kapitałocenowe:
oczywiste [jest] uzależnienie człowieka od środowiska jego życia: nie byłoby potęgi militarnej ZSRR, gdyby nie minerały wydobywane w górach Uralu, nie byłoby «band» w lasach, gdyby nie miały się one gdzie ukrywać, nie byłoby rozwoju nowoczesnych społeczeństw, gdyby nie ropa, ta «krew cywilizacji» (s. 91).
Nietrudno byłoby wzmocnić to odczytanie i uczynić je „bliższym”, zauważając, iż konsekwencje antropocenu dotykają bohaterów powieści nie tylko podczas spotkań z Historią i jej wielkimi procesami, ale w codzienności – gdy na pewnym etapie życia trudnią się zbieraniem truskawek, zauważają, że z roku na rok owoce dojrzewają wcześniej; zaburzona wegetacja to reakcja roślin na znaczący wzrost rocznych temperatur. Zapewne przydałoby się również odnotowanie w książce Szaja świadomości nieco kłopotliwego balansu między perspektywą globalną a lokalną.
Można by – hołdując akademickiemu dyskursowi – zapisać w tym miejscu osobny akapit poświęcony temu, jakie inne książki autor mógłby włączyć w kreśloną panoramę. Byłoby to jednak podwójnie chybione (a do owych dwóch argumentów można dodać jeszcze, że podzielamy z autorem chęć do odchodzenia od akademickich manier). Po pierwsze, dlatego, że lektury Szaja działają podobnie jak funkcjonują opisane przez niego (za książkami Stefano Libertiego, Ugo Bardiego, Stanisława Łubieńskiego) fenomeny, czyli przemysł spożywczy, zasoby mineralne, śmieci. Wybrane przykłady „są zarazem anegdotyczne, jak i «synekdochiczne» – działają na zasadzie pars pro toto […]. Schemat [narracji] pozostałby taki sam. […] Byłaby to opowieść o instrumentalizacji życia planetarnego w czasach kapitałocenu” (s. 109). Nieprzypadkowo rozdział splatający poświęcone im eseje interpretacyjne zatytułowany został podobnie do książki – „Trzy narracje z końca świata (jaki znamy)”. Powtórzenie to wyróżnia tę część, a zarazem czyni z niej miniaturę całego tomu i „makietę” metody czytania. Tak jak w miejsce soi czy tuńczyka w puszcze można by opisywać dystrybucję oleju palmowego, tak można by w miejsce jednych książek podstawiać inne – ale nie zmieniłoby to ani dominant „Pamiętnika…”, ani sformułowanych w nim diagnoz. Koniec końców „każda z tych pozycji stanowi namacalny przykład ludzkiej hipersprawczości oraz jej nieuchronnego rewersu: hiperbezradności” (s. 108). Po drugie zaś musimy sobie uświadomić prostą rzecz: że gdyby proponować Szajowi wymianę bądź poszerzenie zestawu lektur, książka przestałaby być pamiętnikiem („Pamiętnikiem…”) autora.
To właśnie poważnie potraktowany tytuł przekonuje mnie do wstrzymania polemicznych tonów (które wszak mocno polemiczne by nie były, jako że dzielimy z autorem wiele lektur i często dochodzimy – choć różnymi metodami – do podobnych wniosków; jakie czasy, takie czytanie). W jego świetle książka Szaja staje się swoistym „pamiętnikiem z lektur” – taka odmiana eseju ma zresztą w humanistyce ciekawą tradycję, a nawiązanie do niej jest dowodem ambicji i zasługą autora.
Określenie książki mianem pamiętnika tłumaczy dodatkowo, dlaczego za fortunne dla niej uważam motto z Konwickiego. Szaj dokłada wszelkich starań, byśmy poczuli się wobec katastrofy klimatycznej wspólnotą – we wstępie zwraca się do czytelnika, z którym odczuwa pokrewieństwo poglądów, postaw, działań i uczuć, w analizach używa często zaimka „my”, problematyzuje kwestie odpowiedzialności i zarazem, jak już zostało powiedziane, nikogo z niej nie zwalnia (ani nas, ani siebie). Wszystko to nie stoi jednak w sprzeczności z fundamentalną dla książki cechą – jest ona naznaczona autorskim piętnem, czyli „własna”. Przesądza o tym nie tyle wybór lektur i nie tylko otwierające książkę biograficzne wyznanie, ile zamykający ją esej.
Sądzę, że końcowy esej – choć osobny pod względem formalnym – ma fundamentalne znaczenia dla wymowy książki i jej odbioru. Tekst „Maga odchodzi” to zapis antycypowania utraty. Opowieść o budowaniu relacji z domową kotką i uświadamianiu sobie jej śmiertelności. Echem powraca tu czasowa ambiwalencja – zwierzę żyje, ale od momentu oswojenia i nadania imienia, każda interakcja z nim jest przeżywaniem jego (przyszłego) odejścia: „Na razie wciąż jeszcze mogę o tym pisać w czasie teraźniejszym. Przygotowuję się na to, na co nie sposób się przygotować. Jej świat się kończy” (s. 220).
Praca żałoby dotyczy jednak nie tylko końcowego eseju (relacji z kotką), ale rzutuje na całą książkę – Szaj przyznaje bowiem, że przeżywa żałobę klimatyczną: „Oczywiście, odczuwam solastalgię, żałobę po świecie, który odszedł, ponieważ był/jest to także mój świat” (s. 195). W tym punkcie odsłania się jeszcze inne znaczenie tytułowego pamiętnika[3] – książkę Szaja chciałabym czytać jako pamiętnik żałoby (nawiązanie do Rolanda Barthesa zamierzone), a zarazem pamiętnik terapeutyczny (co odsyła nas do tradycji psychologicznych). „Wykonuję ćwiczenie z trawestacji, zamieniam bolesne doświadczenie osobiste w literaturę” (s. 209) – przyznaje autor w końcowym eseju.
Pojęcie żałoby klimatycznej od niedawna zyskuje prawomocność w dyskursie antropocenu. Jest ona antycypowana podobnie, jak ból po śmierci Magi – wywoływana jest bowiem przez straty, o których wiemy, że są nieuniknione, ale dokonają się w przyszłości. Jak twierdzą teoretycy żałoby, świadome doświadczanie solastalgii pozwala skuteczniej przejść od wiedzy na temat konsekwencji antropogenicznych zmian klimatu do działania – do radykalnej zmiany sposobów naszego funkcjonowania w świecie. Słusznie więc, że spisywanie pamiętnika stanowi dla Szaja punkt wyjścia do szukania zalążka nowej wspólnoty i sposobów zamieszkiwania świata.
Żałoba spotyka się tu z prowokacją – i jest prowokowana (w sensie jej podtrzymywania, odnajdywania dla niej kolejnych powodów i uzasadnień), i prowokuje (do działania, stanowienia wezwania i wyzwania moralnego[4]). Jeśli we wstępie Patryk Szaj stwierdza: „Chciałbym, żeby ta książka uczyniła dwie pozornie sprzeczne rzeczy: zarówno potwierdziła twoje poczucie winy, jak i nieco cię uspokoiła” (s. 12) (co zostało przez wydawcę dodatkowo wydobyte na skrzydełku okładki – a gesty takie, jak wiemy, nie są niewinne) – to narracją „Pamiętnika z końca świata (jaki znamy)” dowodzi, że pielęgnuje tę afektywną ambiwalencję także w sobie.