Nr 13/2022 Na dłużej

Z Mateuszem Rosińskim rozmawia Piotr Tkacz

 

Piotr Tkacz: Przed rozpoczęciem występu podczas imprezy z okazji piątych urodzin DYM-u w poznańskich Farbach powiedziałeś, że planowałeś zagrać „ładnie”, a może „grzecznie”, ale czujesz, że się nie uda. Domyślam się, że był to żart, ale wiadomo, że w każdym żarcie kryje się coś prawdziwego…

Mateusz Rosiński: Chyba użyłem słowa „spokojnie”. Bezpośrednio przed samym wydarzeniem pomyślałem, że włączę komputer, by coś sobie uszykować, choćby jakieś pierwsze pętle czy dźwięki bazowe, o które później opieram granie na żywo. A rzadko to robię przed występami. Usiadłem parę godzin wcześniej w domu z intencją, żeby tym razem  rzeczywiście było ciszej; żeby jak zwykle muzyka była osadzona w niskich częstotliwościach, tak jak lubię, natomiast bez noise’owego kociokwiku. I faktycznie uszykowałem parę rzeczy, ale później atmosfera wydarzenia i spokojne występy poprzednich artystów zweryfikowały zamiary. Nie znaczy to, że zagrali oni ciszej – świetny występ Patryka Daszkiewicza, czyli DMNSZ, był bardzo brutalny, ale jednocześnie łagodny. Gdy więc już na miejscu włączyłem komputer, stwierdziłem, że nie skorzystam z tego, co przygotowałem. Wróciłem do konceptu wrong dials i zagrałem jak za starych dobrych czasów, czyli głośniej, brudniej i brutalniej. Na koniec to zostało ugłaskane krótkim wierszem mojej partnerki Marii.

Jestem ciekaw, czy planowane spokojne podejście było związane z miejscem? Farby to przestrzeń niczym duży pokój u kogoś w domu. Pamiętam, że gdy zaczynałem tam chodzić, czułem się jak na domówce.

Rzeczywiście często tak bywa, że muzycy próbują grać razem z miejscem, z pomieszczeniem. Myślisz, że to miejsce ma spokojną atmosferę? Z jednej strony owszem, ale z drugiej spotykamy tam niby moczary. Jeżeli chodzi o dźwięk, to w tej przestrzeni sprawdza się coś niepokojącego. Myślę, że występują tam na tyle świadomi muzycy, którzy nie boją się, że tutaj tak spokojnie… Wiem, bo byłem tam na różnych niespokojnych rzeczach. Pewnie jest tyle odczuć na temat danego miejsca, ilu ludzi, którzy tam byli. Podsumowując: to, co zagrałem, nie było wynikiem specyfiki miejsca.

A czy możesz opowiedzieć, jak wygląda Twój występ od strony warsztatowej? Zdradź nazwy programów, których używasz.

Tu nie mam żadnych tajemnic. Nigdy się nie bałem, a wręcz chciałem się dzielić z innymi tym, w jaki sposób pracuję. Ableton Live to program, który ma wszystkie inne programy w sobie. Etap sprzętowej fascynacji, używania dużej ilości hardware’u nie trwał u mnie długo. Od jakiegoś czasu moim głównym narzędziem pracy jest software. Czasem się zdarza, że podłączę kilka kabli, ale to głównie przy występach z Dynasonic. Nie twierdzę, że już zawsze tak będzie, ale w tej chwili po prostu cenię sobie to, że grając solowo lub pracując z okołoteatralnym projektem, na komputerze jestem w stanie przygotować mniej więcej to, co sobie wyobrażam bardzo szybko.

Opowiedz o konkretnych metodach czy procesach.

W graniu na żywo najbardziej kręci mnie to, że odczuwam rzeczywiste emocje – nawet w przypadku, jak to mówię, „grania z Facebooka”. Że wystawiam się na sytuację, gdy nie wiem, co się wydarzy. Mam oczywiście bazę dźwięków, jakichś zgrywek z instrumentów, które są w Sejfie, z wirtualnych syntezatorów modularnych, masę nagrań terenowych. To wszystko można na żywo przerobić na milion sposobów, używając kilku efektów: szatkując, odwracając, zwalniając, przyspieszając. To są bardzo proste metody. A mimo wszystko pozwalają mi szybko reagować, zmieniać coś podczas grania na żywo. Przez ostatnie kilka lat w ten sposób głównie pracuję, ale już bym pokombinował więcej, tylko jestem leniwy.

Przypomina mi się, co się działo, gdy komputery zaczęły być stosowane przez improwizatorów podczas koncertów. Gdy Christof Kurzmann czy Christian Fennesz grali na ważnym festiwalu Konfrontationen w Nickelsdorfie, podkreślano, że grają na macach G3. Zachwycano się, że na scenie stoją „żywi muzycy” grający na „prawdziwych instrumentach” obok artystów z komputerami robiących w zasadzie „nie wiadomo co”. Skojarzyłem to z Twoim żartem o „graniu z Facebooka” – przecież bardzo długo się mówiło o tym dowcipnie i pogardliwie, że muzyk pewnie sprawdza maile.

Bardzo lubię sobie z tego żartować.

Czy myślisz, że to nadal aktualna dyskusja? Że wciąż uważa się, że to mniej prawdziwa muzyka lub mniej autentyczny występ?

Absolutnie tak nie uważam. Do momentu, kiedy występy na żywo budzą we mnie jakiekolwiek uczucia, jest OK. Jeśli przyjdzie taki moment, że już nie będę tego czuć, to przestanę w ogóle grać albo nauczę się trzech riffów i zbuduję własną gitarę. Może dla osób, które trafiają pierwszy raz na tego typu występ, sytuacja jawi się jako zabawna – więc zastanawiają się, dlaczego dwieście osób słucha typa, który siedzi, patrzy w ekran i się nie rusza.

Pamiętam takie wydarzenia, gdy zaznaczano na wstępie, że prezentowany materiał został wcześniej przygotowany i będzie odtworzony. Mnie taka sytuacja nie dziwi – ot, po prostu ktoś zrobił coś, co postanowił przedstawić w taki sposób. A dla wielu osób stanowi to problem w odbiorze…

Dla osób, dla których liczy się efekt końcowy, to nie ma znaczenia. Niektórzy będą oceniali całokształt przez pryzmat sprzętu albo prezencji scenicznej. Tego, czy dzieje się coś wyjątkowego na scenie, czy show jest fajny. Ludzie często też zapominają, że mają jeszcze do dyspozycji wyobraźnię.

Przypominają mi się dwie sytuacje, kiedy publiczność dawała wyraz swojemu niezadowoleniu. W Starym Browarze Mark Fell prezentował materiał audiowizualny „Attack on Silence”, który składał się z pojedynczych, niezmiennych tonów prostych, a każdemu z nich odpowiadał jeden kolor. Publiczność najpierw gadała i hałasowała,  aż z czasem zaczęła wychodzić. Anna Zaradny grała koncert w Filharmonii w Szczecinie, a na jego zakończenie pokazała pracę „Enjoy the Silence”. Był to film z ujęciami w zwolnionym tempie spadającego i rozbijającego się szkła, a towarzyszyła temu zupełna cisza. Ludzie nie wytrzymali – rozmawiali, niektórzy pokrzykiwali.

Ale może niektórzy dzięki temu uświadomili sobie, jak trudno wytrzymać w ciszy i z niej skorzystać. Ciekawe są takie eksperymenty na ludzkiej wytrzymałości. Bardzo szanuję takie rzeczy, o ile nikomu się tam nie działa krzywda. Właśnie takie występy, o których nie wiesz, co masz myśleć, są najlepsze. Nie ten, o którym mówisz „słaby”, nie ten świetny, tylko ten, z którego wychodzisz zmieszany i nie wiesz, co masz myśleć. Zwykle dopiero po czasie dojrzewasz i jesteś w stanie zrozumieć – to są najbardziej wartościowe momenty.

Opowiedz w takim razie o występach, które zapadły ci w pamięć.

Był rok 2008, już interesowałem się muzyką, produkowałem też swoją. Znałem okołoeksperymentalne rzeczy, ale te grzeczniejsze – w rodzaju Tima Heckera czy Williama Basinskiego. O ostrzejszym noisie wiedziałem, że istnieje, że w Japonii są jakieś „świry”, które się nim zajmują. Ale nigdy się z tym bezpośrednio nie zetknąłem. Mieszkałem wtedy w Zielonej Górze, gdzie jest galeria BWA, od lat świetnie prowadzona przez Wojciecha Kozłowskiego, otwartego na wszystkie dziwne rzeczy. Pewnego razu zobaczyłem zapowiedź koncertu „uznanego polskiego kompozytora Zbigniewa Karkowskiego”. Nie znałem nazwiska, ale oczywiście i tak poszedłem na koncert. Ta galeria to typowy white cube – duża sala, więc wiadomo, że dźwięk będzie się rozbijał albo spotęgują się wysokie częstotliwości, że w pomieszczeniu będzie rezonans. Krzesełka poustawiane w rzędach, stoi stół z laptopem, wychodzi jakiś dziad w swetrze z papierochem i siada do tego komputera. No i się zaczyna. Ludzie zaczęli wychodzić już po 30 sekundach, a on grał pewnie z 15 minut. Nadal wspominam ten koncert. Kiedy wyszedłem, miałem to poczucie, że nie rozumiem. Zastanawiałem się: po co i dlaczego? Myślałem też o tym, że czysty noise można pomieszać z jakimiś innymi przestrzeniami dźwiękowymi, że to by było dużo ciekawsze. Powiedziałem o tym mieszaniu Robertowi B. Liskowi, z którym Karkowski grał koncerty w ramach trasy. Odpowiedział mi, że nie rozumiem. Może i tak było, ale zarazem miałem poczucie, że czuję intrygę, tylko nie podobało mi się. Później bardziej już rozumiałem sens tego wszystkiego – poddawania się dźwiękowej bezkompromisowości.

A jak ten szok się przełożył na Twoje zainteresowania i poszukiwania?

Zacząłem się bardziej zagłębiać, więcej czytać, poznawać nowe, choćby przez wytwórnię Mego. Zajmowałem się muzyką, co nie miało związku z eksperymentalną elektroniką, ale poza tym robiłem rzeczy bardziej odjechane.

Bardziej do szuflady?

Tak. Nie myślałem, żeby to jakoś prezentować czy wydawać. W końcu jednak stwierdziłem, że wystarczy piosenek, że na pewno do nich wrócę, ale przyszedł czas, by wygrzebać te potwory z szuflady i zobaczyć, czy coś można z nimi zrobić.

Wcześniej, jeszcze w liceum zafascynowałem się muzyką gitarową, choć raczej nie tą awangardową czy alternatywną. Miałem też szczęście trafić na warsztaty z miksowania na gramofonach w Świebodzinie. Prowadzący uczył nas miksować techno, ale poza tym pokazywał sprowadzone z zagranicy płyty z inną muzyką: post-punkiem, post-rockiem.

Mam straszne braki, jeśli chodzi o gitarowe granie, ale staram się to nadrabiać. Mimo to wolałbym się nie zagłębiać w temat, który jest mi odległy. Chciałbym za to jeszcze wrócić do kwestii grania z laptopa. Przypomniał mi się austriacki twórca, Pure, który w 2002 roku wypuścił płytę z materiałami z koncertów granymi na laptopie. Płyta zatytułowana była „Home is Where my Hard Disk is”, co dla mnie jest ciekawym uchwyceniem ducha czasów. Traktuję tę frazę wręcz jak mikromanifest. Wiele lat później Holly Herndon opowiadała o specyficznej sytuacji, że dzisiaj gra koncert na tym samym urządzeniu, które wczoraj służyło jej do rozmowy w bliskimi. Zaciera się granica między sferą domowo-codzienną a narzędziem pracy – co oczywiste w wielu zawodach, ale w muzyce niekoniecznie.

To bardzo interesujące, nigdy nie pomyślałem o tym w ten sposób. Faktycznie jesteśmy z laptopami zrośnięci w życiu codziennym. Uważam, że to wspaniały wynalazek: możesz sobie robić muzykę, znaleźć przepis na zupę, zrobić zakupy albo obejrzeć film. Ale to zrośnięcie ma też swoje ciemne strony. Na szczęście dużo się teraz mówi o wpływie technologii na człowieka, o tym, że za dużo czasu spędzamy w przestrzeni wirtualnej. Ważny jest balans. Siedzisz, pracując, siedzisz przy komputerze, to odpoczywając, zmieniasz doznania – na przykład idziesz do lasu na spacer z psem. Do tego dochodzi jeszcze kwestia braku potrzeby siedzenia godzinami przy produkowaniu muzyki.

W sensie cyzelowania brzmienia?

Interesuje mnie efekt finalny. Dlatego też staram się nie pakować w rozbudowywanie setupu sprzętowego. Nie o to mi chodzi. Wolę się skupić na tym, co chcę usłyszeć, a nie którą gałką pokręcić.

 

Mateusz Rosiński – spiritus movens działającej w Gorzowie Wielkopolskim wytwórni DYM, festiwalu odbywającego się pod tym samym szyldem, pomysłodawca Sejfu w dawnej łaźni miejskiej. Zaczynał od wydawania pod własnym nazwiskiem w Please Feed My Records, potem pod pseudonimem wrong dials (a ostatnio WD30) publikował w Audile Snow, Genot Centre, Pointless Geometry i Pionierska Records. Powołał do życia projekt Niepokoje Gościnne – platformę do improwizatorskich spotkań różnych muzyków. Wraz z Adamem Sołtysikiem i Mateuszem Rychlickim współtworzy Dynasonic.