Rozmowa Karoliny Prusiel z Anną Gadt
Anna Gadt: Nie zakładałam, że wrócę do renesansu, zastanawiałam się jedynie, jak podejść do kolejnej płyty naszego tria – bardzo zależało mi na dalszej współpracy z Krzysztofem Gradziukiem i Zbyszkiem Chojnackim. Na początku próbowałam pisać nową, autorską muzykę. Później mój serdeczny kolega Andrzej Izdebski włączył mi nagranie motetu Gesualda i ono mnie poraziło. Miałam poczucie, że tam zasiało się ziarno. Zresztą wszystkie moje płyty wynikły z impulsu, który nie dawał mi spokoju: to taka fala, która wzrasta i w pewnym momencie musi znaleźć ujście. Długo chodziłam z tymi dźwiękami, dałam sobie czas, żeby się z nimi poukładać. I gdy już podjęłam decyzję, że pójdę za tym, praca była bardzo intensywna: całą muzykę napisałam w trzy miesiące.
Zdaje się, że tak. Gesualdo wracał do mnie jak bumerang: tu znalazły się jakieś informacje, pojawiła się jakaś książka, a tu film dokumentalny. I przede wszystkim ta muzyka…
Wydawało mi się, że to będzie prosta praca. Nie miałam pojęcia, w jak dużym błędzie jestem. Naiwnością z mojej strony była próba wykorzystania narzędzi, których używałam przy pierwszej płycie. Nie chodzi tylko o dźwięki – jest jeszcze aspekt nietuzinkowej biografii Gesualda.
Na początku nie byłam w stanie odseparować jego biografii od sztuki. Na kilka miesięcy musiałam zaprzestać pracy. Uderzyła mnie ta podwójność: dobry, czuły ojciec może być jednocześnie okrutną bestią. To było dla mnie na tyle trudne, że zastanowiłam się, czy w ogóle chcę komuś takiemu tworzyć pomnik w postaci albumu. Przetłumaczenie na konkretne myśli tego, czego dowiedziałam się o Gesualdo, pozwoliło mi osadzić się w muzyce. Postawiłam sobie pytanie: kim jest artysta i czy można odseparować krytykę jego życiowej postawy od zachwytu sztuką, którą tworzy? Z tego rozdarcia wynikła skrajność emocjonalna mojej muzyki. Utwory okazały się moim głosem w sprawie kobiet. Opowiadają o tym, jak bardzo zmieniła się nasza rola w społeczeństwie i jak zmieniła się nasza świadomość. Wskazuję tu na świat zachodni, europejski; ale przede wszystkim na kontekst polski. Dziś pozwalamy sobie na bunt, na złość, na powiedzenie „nie”. Możemy się tylko zastanawiać, czy doszłoby do tej okrutnej zbrodni, gdyby żona Gesualda miała prawo decydować o sobie.
Choć wciąż istotna pozostanie kwestia władzy, którą posiadał Gesualdo jako książę, oraz jego powiązania rodzinne. Był spowinowacony z papieżem, co zwolniło go z jakiejkolwiek kary. Ale warto dodać, że to śmiertelny wypadek brata wtłoczył go w funkcję księcia, od której pełnienia chciał być wolny. On chciał po prostu tworzyć. W tym punkcie pojawiła się we mnie pewnego rodzaju litość dla tego człowieka. Przewrotne jest, że gdyby nie to wysokie miejsce w hierarchii społecznej, jego utwory z pewnością by nie przetrwały, a być może w ogóle by nie powstały. Z kolei większość z tych, które dziś znamy, została skomponowana po dokonaniu zbrodni. To brzmi okrutnie, ale zabójstwo żony poniekąd wyzwoliło w nim geniusza. Jako człowiek przekroczył pewną granicę, co spowodowało, że sztuka stała się w pewien sposób ostateczna i bezkompromisowa. Jego dysonansowa muzyka, która dla ówczesnych wydawała się gorszącym szaleństwem, a dla nas jest przejawem wizjonerstwa, nie dawała mi spokoju. Musiałam się do niej odnieść.
Zderzenie tej nieoczywistej muzyki z triem, które jest nieoczywiste samo w sobie poprzez dobór instrumentów (głos, akordeon, perkusja), wydało mi się ciekawe. Zastanawiały mnie różnice w myśleniu o dźwięku wtedy i dziś, to, jak go pojmujemy jako sztukę. Co jest poprawne, wywrotowe, a co już niedopuszczalne? Te pytania zaczęły pojawiać się po zetknięciu muzyki Gesualda z zespołem.
Uważam ich za bardzo kreatywnych muzyków o silnych osobowościach. Podziwiam wrażliwość i odwagę, a także konsekwencję i bezkompromisowość. Zarówno Krzysztof, jak i Zbyszek mają umiejętność wchodzenia w relację, nie tracąc przy tym indywidualnego języka i charakteru. Dodają wiele muzyce, która pojawia się w mojej głowie: to, kim są, stwarza i przetwarza ją na nowo. Z trzech naszych nici powstają nowe sploty i wspólna nowa kategoria, nowa myśl. Pewnego rodzaju niedopasowanie i dyskomfort wymagają od nas intensywnej uważności i wzajemnego wsłuchania. Dzięki temu może powstać nowa jakość.
Przy tej płycie już mniej. Dlatego też zdecydowałam się na taki skład. Staram się być jak najdalej od tego, żeby narzucać. Może to brzmi trywialnie, ale zależy mi, żeby muzycy grali swoje rzeczy na bazie zapisu. Trochę jak ziarno, które wzrasta w zależności od dłoni ogrodnika, w jaki sposób ten je pielęgnuje, jak użyźnia. Lubię, gdy muzycy czują się komfortowo, wyzwalają swoją energię, mogą grać siebie. Nie chcę przyjmować roli strażnika prawideł, kierownika zespołu. Nigdy nie lubiłam akompaniowania. Wolę, gdy muzycy dokładają coś od siebie, gdy pojawiają się części, które nie były zapisane. Bardzo to szanuję i podziwiam. Im więcej jest właśnie takich elementów, tym bardziej muzyka jest żywa. Takie granie ma dla mnie największy sens.
Usłyszałam tę masę dźwięku, ogrom współbrzmień. Zaskoczyła mnie paleta możliwości akordeonu. Gdy usłyszałam grę Zbyszka po raz pierwszy, zaintrygowała mnie surowość brzmienia samego instrumentu; nie zwróciłam wówczas uwagi na elektronikę. Okazało się później, że to środki bliskie Zbyszkowi, z których ciekawie korzysta.
Dokładnie, to nie są nowe rzeczy. Mam klasyczne wykształcenie, eksploruję tę muzykę. W pewnym momencie okazało się, że nuty nie były w stanie przekazać tego, co chcę. Zapis w postaci trójkąta, a czasem najprostszych znaków: kreski, kropki czy strzałki, niesie o wiele więcej informacji niż konkretny zestaw dźwięków. Doświadczenie wspólnego grania sprawia, że pewnych rzeczy nie trzeba tłumaczyć – wystarczy reagować. Nie uciekam oczywiście od konwencjonalnego zapisu, ale ten czasem zawodzi. Język muzyczny, którego się uczymy, okazuje się niewystarczający: legato, sforzato… To terminy techniczne, jednak nieprecyzyjne, bo nie oddają ducha muzyki. Interesuje mnie balans pomiędzy skonkretyzowaną, niemalże klasyczną częścią a częściami otwartymi, niezapisanymi w ogóle lub takimi, które tylko coś sugerują. Potrzebuję poruszać się w przestrzeni pomiędzy nimi.
Najpierw uchwyciłam to, że wolę komunikować się za pomocą głosu niż fortepianu, na którym grałam wiele lat. Z czasem nastąpiło zawężenie dyscypliny. Śpiewając standardy, czuję się skrępowana. Dopiero gdy wykonuję swoje utwory, improwizuję, mam poczucie, że to jest moje. Co ciekawe, razem z wolnością pojawił się element odwagi. Nie boję się, że ktoś zarzuci mi błąd, nieprawidłowość. To zaskakujące, bo przecież właśnie improwizacja najbardziej nas odkrywa przed słuchaczem. A mnie ona umocniła. Dzięki niej zaakceptowałam, kim jestem.
Miałam to szczęście, że trafiłam na świetnych pedagogów, dzięki którym udawało mi się spojrzeć na fortepian szerzej niż tylko jako na instrument klawiszowy. Profesor namawiał mnie, by grając utwór, myśleć orkiestrą. Na przykład w sonacie Beethovena: tu pojawiają się smyczki, potem wchodzą flety, waltornie… To nauczyło mnie holistycznego podejścia do muzyki, które staram się teraz przenieść na swój głos. Śpiewając, myślę czasem o różnych instrumentach. Zastanawiam się, czy klasyka nie jest dla mnie pierwowzorem muzyki w ogóle. Dopiero jako dorosła osoba zaczęłam zgłębiać jazz, znacznie później wróciłam do początku, czyli muzyki ludowej: kujawiaków, oberków. Zaczęłam szukać tego, co jest moim rdzeniem, korzeniem mojej wrażliwości – i wciąż trudno mi to wskazać. Duża część mojej rodziny pochodzi z opoczyńskiego, które jest przebogate w muzykę ludową; ja ją dopiero poznaję, więc jest to świeże uczucie, ale pobudza moje wnętrze.
Spójrz, jakie to przewrotne. Po przejściu klasyki, jazzu, muzyki świata nagle na nowo odkrywam muzykę z kraju, z którego pochodzę. W ogóle mam wrażenie, że wiele rzeczy, jeżeli chodzi o muzykę, w moim życiu dzieje się naokoło. Jazz też poznawałam od najnowszych płyt, wcale nie od mainstreamu. Dopiero później zaczęłam zgłębiać ikony wokalistyki: Ellę Fitzgerald, Franka Sinatrę, choć bardziej uczyłam się tego rodzaju grania niż je czułam.
Nie ubolewam nad tą częścią mojej edukacji. Uwielbiałam godziny precyzyjnej pracy przy instrumencie, skupienie się, bycie sama ze sobą. To także okres najintensywniejszego rozwoju i jedne z najwspanialszych lat w moim życiu, kiedy mogłam sobie na wszystko pozwolić bez ograniczeń czasowych. Potrafiłam spędzać przy instrumencie sześć godzin dziennie.
Wykształcenie klasyczne na pewno daje mi dużą świadomość i swobodę przy pisaniu muzyki. Jeśli pojawiają się jakieś bariery, próbuję się ich pozbyć. Wszystko sprowadza się do wsłuchiwania w siebie i odpuszczenia sobie, akceptacji względem siebie i muzyków.
To, kim jestem, składa się z dwóch części: pierwsza jest dosyć poukładana i zorganizowana, druga zaś jest wolna od ograniczeń. W tworzeniu do głosu dochodzi ta druga część mnie, którą bardzo lubię. Na scenie pozwalam sobie na bycie dzieckiem. Bawi mnie dziecięca zachłanność. Jest takie sanskryckie słowo „lila”, które oznacza boską zabawę, czy też grę w tworzenie, niszczenie i odtwarzanie. Dla dorosłej osoby to wyjście poza ramy, ale dla mnie stało się urzeczywistnieniem powrotu do pierwotnego źródła „ja”. Tego stanu poszukuję na scenie, do niego dążę i za nim tęsknię.
To jest to ryzyko, które podejmujesz. Derek Bailey twierdził, że szczerość wykonawcza jest podstawą dobrej improwizacji. Na koncertach staram się zwracać uwagę, żeby nie poddawać się temu, co już zostało zagrane. Nie mam tego lęku, to ryzyko mnie pociąga. Chcę powiedzieć: nie wiem, co się wydarzy, i nie wiem, co zrobiłam przed chwilą. Paradoksalnie to jest dla mnie wyzwoleńcze.
Uwielbiam czuć, że moje ciało intensywnie pracuje. Myślę też o tym, że mój duch jest w nim tylko gościem. Kim w takim razie jestem i kim będę kiedyś? Rozgrzane ciało pozwala mi przejść w inny wymiar, jakbym lewitowała. Nie ma lęku, nie ma przyszłości, przeszłości. Jest tylko ten moment, w którym jestem. Bardzo lubię te chwile, gdy czas przestaje istnieć.
Widzę korelację między głębokim oddechem i zagłębieniem się w siebie. Wracamy tu do rozmowy o kobietach. Na początku byłyśmy skrępowane gorsetami, mówiłyśmy bardzo wysoko. Pierwsze wokalistki bluesowe z kolei śpiewały bardzo nisko; potem nałożył się na to ruch feministyczny. Głośny, intensywny, osadzony w głębi ciała głos Niny Simone robi wrażenie. Szokującym odkryciem dla mnie było, że wszystko to zbiegło się z pozbyciem się gorsetu i przymusu bycia miłą.
Oba albumy, „Renaissance” i „Gesualdo”, rozpoczyna ten sam tekst. Na najnowszym jednak zaśpiewałam tylko kilkusekundowy fragment tekstu. Potrzebowałam zaznaczyć, że punkt wyjścia jest podobny, ale my znajdujemy się już gdzie indziej. Na koncertach śpiewam tylko dwa słowa albo w ogóle już ich nie używam. Jeśli zaś chodzi o znaczenie słów, to kluczowe pytanie brzmiało: czego potrzebuję – duchowości czy instytucji Kościoła?
Dzięki temu, że go używamy, nie jest martwy. Ożywiamy materię nieożywioną – podobnie jak w przypadku instrumentów, które dzięki wrażliwości człowieka poruszają, prowadzą do łez, a czasem oburzenia. Język jest dla mnie tylko środkiem, wolę śpiewać bez niego. Niektórym jest w nim wygodnie, mnie trochę za ciasno.
Tak naprawdę kwintesencją jest album „Misterium Lunae” nagrany z triem RGG i Annemie Osborne na wiolonczeli. Zawarłam tam szereg błysków, impulsów, które na mnie oddziałują. Wierzę, że rezonują w nas doświadczenia, emocje i doznania. Szukam inspiracji w teatrze, literaturze, w życiu. Te z doświadczeń, które działają, powodują rozbłysk. Tak właśnie widzę artystów: jako istoty odbijające światło. Potrzebuję iskier, które przychodzą do mnie, wyzwalają ogień i pasję. Takim zapalnikiem było „Wesele” Wyspiańskiego, film „Tree of Life” Terrence’a Malicka czy poezja Leśmiana. Przetwarzam te dzieła na swój sposób, podobnie jak Gesualda, ale nie mogę oderwać się od pierwotnego kontekstu, zaczynu. Miałabym poczucie niespłaconego długu wobec tego, co zadziałało najpierw. Friedrich Nietzsche powiedział kiedyś, że człowiek jest w stanie zyskać ze sztuki dokładnie tyle, ile sam w nią wkłada. Ma więc znaczenie nasycenie wewnętrzne, jednak nie zawsze lubię opowiadać o źródłach muzyki, którą gram. Wolę, gdy pozwala ona zanurzyć się w sobie. Gdy każdy może przeżyć swoją wewnętrzną podróż.