Przedostatnią – dwuodcinkową – odsłonę cyklu postanowiłam poświęcić konkursowi „Łączy nas ziemia”, którego pozycja w polu pamiętnikarskich relacji chłopskich pozostaje niszowym, mniej obszernym i zdecydowanie rzadziej komentowanym. Poprzednia część odcinka skupiała się głównie na latach siedemdziesiątych – czas więc na dopełnienie. Rozpocznijmy od cezury.
W końcu lat 70. dało się zaobserwować zwiększoną aktywność komitetów chłopskich nastawionych opozycyjnie względem władzy ludowej. Ich działalność była w dużej mierze związana z początkami zapaści gospodarczej, reglamentacją towarów, wprowadzeniem systemu kartkowego oraz brakiem dostępu do maszyn rolniczych czy materiałów budowlanych. Wydawały one własną prasę i ulotki informacyjne. Mimo to trudno jednak mówić o dużym poparciu wśród ogółu ludności wiejskiej dla wydarzeń Sierpnia 1980 roku. Strajki wybuchły w samym środku żniw, wielu rolników obawiało się, że czynne zaangażowanie uniemożliwi im zbiory, a w konsekwencji bezpośrednio zagrozi zarobkom za całoroczną pracę[1].
Tego typu niepokoje opisał w swoim pamiętniku Adam Garlicki, który – chociaż ostatecznie przyłączył się do strajku wraz z innymi rolnikami z lokalnego Koła Rolniczego – do działań „Solidarności” miał stosunek dość ambiwalentny. Możliwe, że właśnie dlatego redaktorzy konkursu „Łączy nas ziemia” zezwolili na publikację jego pamiętnika, w wielu miejscach krytycznego względem władz – organizatorom konkursu zapiski Garlickiego mogły okazać się po prostu przydatne, były bowiem zgodne z tezami bezstronności i apolityczności całego przedsięwzięcia. W „Wilka ciągnie do lasu…” przeczytamy biegunowo różne zapiski. Dla przykładu – fragment pierwszy:
Wreszcie nastąpiły strajki. Żniwa trwały nadal, u nas nikt nie myślał o przerywaniu pracy. Pod koniec żniw w naszym SKR powstała „Solidarność”, do której i ja się zapisałem. Jeden dzień zamknęliśmy bramy. Ciągniki i kombajny ustawiliśmy w szeregu. Był strajk[2].
I fragment drugi:
Ale prawdą jest, że „Solidarność” przeciągnęła struny. Przecież niepotrzebne były w całym kraju takie rozróby i zniszczenia. Robili to głownie młodzi ludzie, którzy otrzymali w Polsce Ludowej wykształcenie, a w obecnym kryzysie – jeżeli to tak można nazwać nikomu nie zabrało chleba, którego ja tak pragnąłem przed wojną, w wojnę i parę lat po wojnie.
Poparcie dla strajków oraz działań niezależnych związków zawodowych (w liczbie mnogiej, o czym za chwilę) znacząco wzrosło na skutek wydarzeń z grudnia 1980 roku (strajk okupacyjny w Ustrzykach Dolnych) oraz stycznia 1981 roku (podpisanie porozumień ustrzycko-rzeszowskich). Należy bowiem pamiętać, że wywalczone przez „Solidarność” w 1980 roku porozumienie sierpniowe nie stwarzało przestrzeni na oficjalną rejestrację związku zawodowego rolników. Co więcej, nawet Lech Wałęsa był temu pomysłowi niechętny. Strajk w Ustrzykach początkowo dotyczył lokalnych problemów gospodarzy indywidualnych; szybko jednak przerodził się w manifestację w sprawie legalizacji rolniczych związków zawodowych. Temperaturę sporu podgrzał kolejny nieprzychylny wyrok sądu w sprawie rejestracji „Solidarności Wiejskiej” (jednego z wariantów rolniczego odłamu „Solidarności” centralnej) wydany 31 grudnia 1980 roku. Po kilku dniach strajk okupacyjny objął także Urząd Wojewódzki w Rzeszowie, a działacze chłopscy zorganizowali demonstracje poparcia między innymi w Bydgoszczy, Poznaniu i Grójcu. 18 i 19 lutego 1981 roku podpisano ostateczne porozumienia pomiędzy władzą, reprezentantami Ogólnopolskiego Komitetu Strajkowego oraz przedstawicielami oficjalnych struktur „Solidarności” (m.in. samym Wałęsą). Chociaż dokument ten nie zakładał wprost zgody na rejestrację związku zawodowego rolników – na jego mocy ustalono zaś między innymi nienaruszalność własności rolnej, zniesienie ograniczeń w sprzedaży czy kupnie ziemi oraz zrównanie praw rolników indywidualnych i rolnictwa zcentralizowanego – oczywistym było, że kolejnym krokiem będzie właśnie legalizacja tego typu organizacji.
I tu pojawiły się pierwsze trudności. Działacze chłopscy funkcjonowali dotychczas w sposób rozproszony i pod różnymi sztandarami. Na początku marca 1981 roku odbył się co prawda zjednoczeniowy Zjazd Delegatów Niezależnych Samorządnych Związków Zawodowych Rolników (brali w nim udział m.in. przedstawiciele „Solidarności Wiejskiej”, „Solidarności Chłopskiej” i organizacje lokalne), lecz już pod koniec miesiąca doszło do tak zwanych wypadków bydgoskich (kolejnego strajku okupacyjnego rolników domagających się od władz oficjalnej rejestracji związku, lecz tym razem spacyfikowanego przez oddziały MO). Doprowadziły one do poważnego wewnętrznego konfliktu także w strukturach centralnych NSZZ „Solidarność”. Wałęsa wzywał przewodniczącego strajku, Jana Rulewskiego, do nieskalowania konfliktu, rozwiązania strajku oraz pertraktacji z władzą, co oprotestował z kolei między innymi Karol Modzelewski, rezygnując z funkcji rzecznika prasowego związku.
Zanim 12 maja 1981 roku Sąd Wojewódzki w Warszawie oficjalnie zarejestrował NSZZ Rolników Indywidualnych „Solidarność”, zalegalizowano kilka jego pomniejszych odłamów i frakcji. I chociaż z badań Instytutu Filozofii i Socjologii PAN przeprowadzonych w trakcie opisanych powyżej wydarzeń[3] (brało w nich udział dwa i pół tysiąca respondentów ze stu wsi) jasno wynika, że wieś popierała powstanie niezależnych związków zawodowych – taką opinię wyraziło 87% respondentów – wewnętrzne konflikty osłabiły możliwości negocjacyjne całej organizacji[4]. Należy jednak pamiętać o skali całego przedsięwzięcia; zgodnie z danymi opublikowanymi w biuletynie NSZZ RI „Solidarność” – tylko do września 1981 roku, czyli w niecałe pięć miesięcy od rejestracji – do związku zapisało się około 600 tysięcy członków i członkiń. O tym przeczytamy jednak szerzej w pamiętnikach potransformacyjnych, którym poświęcony będzie ostatni odcinek niniejszego cyklu.
Aż w nocy 13 grudnia 1981 roku na ulice miast wyjechały czołgi. Oceny stanu wojennego w pamiętnikach nadesłanych na konkurs „Łączy nas ziemia” zostały obdarzone przez cenzurę największą uwagą. Redaktorzy postanowili na przykład wydrukować pamiętniko-dziennik „Pod górę, ale ostro” Elżbiety Wójtowicz bez fragmentów dotyczących dwóch ostatnich lat (1980–1981). Należy zatem do opublikowanych ocen podchodzić z dużą uważnością i czytać pomiędzy zdaniami, które cenzura dopuściła do druku. Nawet uwzględnianie ingerencji cenzorskich nie zmieni jednak zasadniczej obserwacji, że reakcja na wprowadzenie stanu wojennego na wsi była zróżnicowana – wśród pamiętnikarzy i pamiętnikarek znajdują się także osoby traktujące decyzję generała Jaruzelskiego jako swego rodzaju pozytywną „konieczność dziejową”.
Tomasz Rudnicki w pamiętniku „Ziemia do życia” opisał historię powrotu na wieś po latach spędzonych w mieście na służbie w MO. Autor ukończył szkołę przysposobienia rolniczego i wiązał swoją przyszłość z wsią; został nawet prezesem Ludowego Zespołu Sportowego w swojej miejscowości. Plany pokrzyżował mu jednak konflikt pomiędzy rodzicami (właścicielami gospodarstwa) a jego młodą żoną. Rodzice autora nie byli zadowoleni z pochodzenia synowej, która wychowała się w znacznie uboższej rodzinie. Autor nie mógł także dojść do porozumienia z ojcem w sprawie strategii rozwoju ich rodzinnego gospodarstwa. Zniechęcony kłótniami i likwidacją lokalnego SKR-u, postanowił rozpocząć nowe życie w mieście. Decyzję o powrocie podjął na kilka miesięcy przed wprowadzeniem stanu wojennego:
Jest rok 1981, oraz bardziej podupada rolnictwo, coraz mniej można kupić w mieście, żywność wchodzi w system kartkowy. Ale nie to mnie zniechęca do pracy w MO. Czuję się, że jestem potrzebny tam na polu, aby produkować chleb, aby dzieci miały co jeść[5].
Na zdecydowanie śmielszą ocenę władzy ludowej pozwolił sobie we fragmentach poświęconych wpływowi kryzysu gospodarczego na codzienne problemy właścicieli gospodarstw:
[N]astaje rok 1982, rok szczególnie ważny dla mnie osobiście, czy potrafię wykonać obowiązki, jakie nałożyłem do planu, ale jest to rok również stanu wojennego, koniecznego zła. Wprowadzają reformę gospodarczą według mojej opinii to tylko reformę cen. I to cen, które są niewspółmiernie większe od cen produktów, jakie rolnik sprzedaje państwu. Niektóre ceny są podniesione o 300 i 400% to jest na przykład lucerna, olej napędowy i maszyny rolnicze.
Użycie terminu „konieczne zło” może stanowić zręczny unik przed kłopotliwą deklaracją ideologiczną, choć kariera autora w MO pozwala sądzić, że był gotów usprawiedliwiać działania władzy.
O krok dalej szła w ocenie Maria Teleman – najstarsza, bo urodzona w 1902 roku – uczestniczka konkursu. W jej rodzinie silne były tradycje chłopskiego aktywizmu – zarówno krewni, jak i sama autorka związani byli z przedwojennym Stronnictwem Ludowym. O puczu z grudnia 1981 roku oraz o poprzedzających go masowych protestach pisała jednak:
I jeszcze muszę napisać, że stan wojenny był potrzebny. Było duże rozluźnienie, ciągłe strajki, nawet więźniowie strajkowali. Teraz ludzie żyją spokojniej może stan wojenny niedługo się skończy, Robotnicy przestali strajkować. Ożywi się nieco handel, a przemysł dostarczy więcej towarów do sklepów, rolnicy więcej żywności. Wtedy na pewno zaczniemy się szanować i znikną te kolejki, które tak ludzi męczą[6].
Na subtelną, choć znaczącą ocenę owych wydarzeń pozwolił sobie natomiast anonimowy autor pamiętnika „Nie nam trzeba darów”:
Święta spędzone w atmosferze powagi. Obowiązywały surowe prawa stanu wojennego. Nie wymieniliśmy nawet życzeń wśród krewnych i znajomych – a było sobie czego życzyć, nie tylko pogody i zdrowia[7].
Czego sobie życzyć? Może załamania się struktur władzy ludowej, może po porostu pokoju i dobrobytu. W zakończeniu swojego pamiętnika autor pisał także:
Nie jesteśmy krajem biednym, nie nam trzeba darów… A w stosunku do kryzysu można mówić o braku artykułów przemysłowych (z jakiego powodu?), ale nie o niewydolności rolnictwa, lenistwie chłopa czy chomikowaniu. Bo nie rolników wina. Rolnik może, chce, powinien i będzie produkował, ale musi jemu się opłacać, bo z tego żyje, rekompensat nie ma, a przecież ciężej pracuje (niestety) niż w mieście. Jego gospodarstwo – to fabryka o ruchu ciągłym, bez wolnych sobót i zwolnień lekarskich. A skoro już minął widok „chłopa wstydliwie miętoszącego wytartą czapkę w ręku i pokornie spoglądającego na nogi swego pana i dziedzica” – to nie wracajmy do tego i umożliwmy rolnikowi świadomą pracę, godną wysiłku, ale i godziwą zapłatę przy zdrowych, rozsądnych relacjach cen. Polityka agrarna musi być udziałem rolników. A wtedy na trwałych zasadach będzie „łączyć nas ziemia”.
Powyższy fragment wpisuje się w bardzo istotną tendencję widoczną w pamiętnikarskich opisach lat 80.: sprzeciw wobec propagandowego obwiniania wsi za kryzys żywnościowy oraz inne przejawy celowego i świadomego działania władz na szkodę ludności pozawiejskiej. Władza ludowa znalazła idealnego winnego: to przecież rolnicy są producentami żywności, a skoro pracują niewydolnie, oszukują w skupach plonów rolnych, do tego są leniwi i niechętni zmianom, to z powodu ich zaniedbań coraz trudniej o dostęp do podstawowych produktów; stąd reglamentacja i ocet z musztardą na półkach.
Propaganda lat 80. znacząco pogłębiła wiejsko-miejskie antagonizmy, co wpłynie także na konflikty i wzajemne powszechne obwinianie wsi o zapaść gospodarczą również w kolejnej dekadzie – podczas przekształceń transformacyjnych. Niechęć wobec wsi regularnie podsycali w swoich oficjalnych wypowiedziach wysoko postawieni politycy partii, co spotykało się z oburzeniem także wśród pamiętnikarzy.
Sławomir Elceser wspominał między innymi skandaliczne wypowiedzi Stanisława Krasińskiego (ministra do spraw cen w latach 1982–1985, który zasłynął wypowiedzią o „chrupiących bułeczkach” jako szczycie dobrobytu) oraz Janusza Obodowskiego (ministra pracy, płac i spraw socjalnych, który sugerował, że rolnicy zarabiają krocie na kryzysie):
Wieś uważa, że we władzach centralnych, zwłaszcza w partii, jest wielu przeciwników gospodarstw indywidualnych […]. Taka wypowiedź ministra Krasińskiego o dobrobycie wsi – o tych złotych jajkach, jakie rzekomo kury znoszą, nie jednają władzy zwolenników, a wręcz absurdalna była wypowiedź wicepremiera Obodowskiego o wiązaniu pieniędzy w pęczki i dlatego jakoby w składnicach sznurka brak. Ja uważam, że zdaniem takich panów ministrów i wicepremierów byłoby dobrze, gdyby rolnik był biedny[8].
Tomasz Rudnicki przywoływał wypowiedź Andrzeja Zalewskiego – cieszącego się olbrzymią popularnością dziennikarza radiowego, który prowadził programy o tematyce wiejskiej i rolniczej:
Do życia na ziemi zachęciło mnie zielone światło dla rolnictwa i jeszcze ono gdzieś tam w głębokim tunelu błyska, ale jeżeli mogę podnieść podatek tak jak się słyszy to zaświeci się czerwone światło. Bo rolnik to też człowiek, to też istota potrzebująca wypoczynku po 16 godzinach pracy, może nie co dnia, ale także potrzebuje rozrywki, kultury, chociaż z tą w ostatnich latach jest na wsi fatalnie. […] Niesprawiedliwy jest osąd i rzucanie kości niezgody między wsią a miastem. Ale tę kiść rzucają ludzie, którzy nie znają nawet 20% prac rolnika. Przecież nasze żony, matki są niczym innym jak świńskimi kelnerkami, a taki pan Zalewski w telewizji mówi, że rolnikowi bardzo dobrze, bo jeździ samochodem. Czy za moją pracę w roku ponad 4. tys. godzin nie należ się samochód, chociażby po to, aby pojechać do kościoła lud do miasta, chyba tak. Jeżeli będziemy mieli taką kość niezgod, to nie widzę rozwoju rolnictwa.
Rudnicki puentował swój pamiętnik w bardzo gorzkim tonie. Miał wyrzuty sumienia, czuł bowiem, że ofiarami decyzji o powrocie z miasta na wieś padają przede wszystkim jego dzieci, którym to – wierząc w obiecywane reformy polityki rolnej polski ludowej – chciał zapewnić życie na wyższym poziomie:
Chcę, aby nasze dzieci były ubrane tak jak dzieci miastowe. Aby też parę razy do roku zjadały lody czy inne słodycze i owoce cytrusowe. Bo my nie mamy kartki. Chciałbym, aby moje dzieci korzystały również z teatru, kina czy opery. Ale to jeszcze daleka droga cierniowa do tego celu. Bo jak już pisałem powyżej, że rolnik to też człowiek. Przez te burzliwe ostatnie lata ludzie stali się mniej wyrozumiali niecierpliwi i jak najbardziej chciwi.
Zupełnie inną perspektywę wprowadzał natomiast Ireneusz Szejko – autor pamiętnika „Sięganie po szczęście” – właściciel bardzo dobrze prosperującego gospodarstwa z okolic Białegostoku. Szejko jako jedyny z kilkorga rodzeństwa pozostał na wsi – jego bracia i siostry zamieszkali w miastach. W przypadku rodziny Szejko relacje są jednak odwrócone – to mieszkający na wsi autor wraz z rodzicami wspomaga finansowo krewnych:
Jak są jakieś większe prace polowe, czy to żniwa, czy wykopki, czy wywożenie obornika, zjedzie się rodzinka z miasta, to raz dwa i po robocie. Szybko i sprawnie. Ale nie ma nic za darmo. Każdego świniaka, jak się zabije, dzielimy na czworo. Nikt nie ma krzywdy. Raz jednym przypada tył świniaka, następnym razem dostają przód. Kryśka chciała zamienić meble, dostała na meble. Witku zabrakło do Fiata, dołożyliśmy. Kaziku także. Sławek chciał komara, kupił mu dziadek komara. Iwonie babcia kupiła Korzuch. Magda i Patryk mają pozakładane książeczki mieszkaniowe. Trzymaj się wujek za kieszeń, kiedy ma się tyle siostrzeńców i bratanków, nie nadążają świniaki rosnąć i krowy mleko dawać[9].
Odwrócona piramida zależności finansowych nie niweluje jednak różnic w innych sferach. W pamiętniku Szejko zaświadczają o tym fragmenty, w których autor opisuje spór z siostrą. Oskarżała ona mężczyznę o niewystarczającą opiekę nad leciwą i schorowaną mamą:
Kryśka z mordą na mnie, że matki nie pilnuję, do roboty pędzę. Aż się pokłóciłem z nią, bo jak można tak człowiekiem pomiatać, który bądź co bądź zaharowuje się dla nich, żeby oni tam, w mieście, sadłem obrastali. […] Niechby taka mądra siedziała i pilnowała mamy. Potrzeba to jej pracować w tym jej biurze? I tak jest najlepiej urządzona z nas wszystkich. Jak zajadę do niej, to aż strach wchodzić do tych jej salonów, żeby dywanów nie zabrudzić, kryształów nie strącić, kwiatów nie połamać.
Zbiór „Problemy trzech pokoleń…” jako pierwszy ukazał skalę rozwoju i modernizacji wiejskich gospodarstw domowych w późnej fazie PRL-u. Jeszcze w zapiskach nadsyłanych na konkurs „Młode pokolenie wsi Polski Ludowej” szczytem marzeń młodego rolnika były radio i motorower, nie wspominając już o ogrzewaniu czy wyposażonej łazience. Kilkanaście lat później wielu autorów i autorek wymienia już posiadane sprzęty i rozwiązania budowlane, które w żaden sposób nie odbiegają od standardów miejskich:
Jeszcze póki syn poszedł do szkoły rolniczej, aby stworzyć dobre warunki, to wbrew opinii całej wsi pobudowałem wpierw dom i dopiero oborę, chociaż prawidłowo powinno być odwrotnie, ale już wtedy w końcu lat sześćdziesiątych pobudowano na wsi kilka domów tzw. nowoczesnym z centralnym ogrzewaniem, z doprowadzoną wodą, z łazienką, dzieci to widziały i widziałem to jak chciały taki sam dom mieć i urządzenia, jakie w tych domach były, to też wkrótce zakupiłem lodówkę, kuchenkę gazową pralkę, odkurzacz i drobne urządzenia jak prodiż, różne miksery, a przede wszystkim telewizor, bo dzieciom i nam rodzicom nie w smak było, gdy chodziły na telewizję do sąsiadów. Na meble na wysoki połysk musieliśmy poczekać do końca lat siedemdziesiątych, poza tym pod naciskiem całej rodziny musiałem ustąpić i kupić samochód, prawda, że dzieci, żona i ja tworzyliśmy zespół nieliczny, ale zgrany i każdy znał zakres swoich czynności i wszyscy pracowali nie oglądając się jedno na drugie[10].
Chociaż efekt w postaci podobnych dóbr materialnych czy równego wykształcenia pozornie mógłby zrównywać doświadczenia osób pochodzących ze wsi i z miast, droga prowadząca do ich uzyskania pozostaje radykalnie odmienna. Przejmujący opis zmagań z przeciwnościami losu (ciężką pracą na gospodarstwie, biedą oraz łączeniem aspiracji naukowych i obowiązków rodzicielskich) w drodze do uzyskania wyższego wykształcenia nadesłała Elżbieta Wójtowicz:
27 luty 1977
Wróciłam z I Zjazdu VIII semestru. Duży zakres materiału, ogromne wymagania. Stawiam sobie pytanie, czy studia konkretnie mi coś dadzą. Czy zdobytą wiedzę potrafię wykorzystać praktycznie w gospodarstwie? Czuję się kopciuszkiem wśród studenckiego towarzystwa, w którym przewaga ludzi z miasta. Może nie stać mnie na modne ubrania, a może po prostu brak mi gustu. Ale chwile rozterek mijają. Pozostaje siła, zapał i przekonanie, że gdy człowiek chce – wszystkiemu podoła[11].
O problemach wiejskich kawalerów ze znalezieniem żony pisałam już przy okazji omawiania zbioru pamiętników z lat 60. ubiegłego wieku. W zapiskach nadsyłanych na konkurs „Łączy nas ziemia” autorzy licznie podnoszą jednak inną kwestię – która wcześniej zdawała się wstydliwą tajemnicą: korzyści płynących z usług rubryk matrymonialnych w prasie rolniczej. Maria Kwiatkowska poświęciła im fenomenalny film dokumentalny zatytułowany „Ciężko samemu…”. Jego bohaterami byli młodzi rolnicy szukający życiowych partnerek za pośrednictwem ogłoszeń prasowych.
Autor pamiętnika „Nie trzeba nam darów” poznał co prawda swoją żonę, z zawodu pielęgniarkę, w szpitalu, do którego trafił po wypadku przy pracy w polu, jednak na podstawie wcześniejszych doświadczeń i zmagań z samotnością pisał:
Z innego już punktu widzenia spoglądam na „Mirtową Gałązkę”, rubrykę w „Gromadzie Rolniku Polskim”. Niesie ona wielką pomoc dla ludzi samotnych, zwłaszcza rolników/rolniczek. Ale ta lektura dostarcza również wiele refleksji i smutku. Czy tak być powinno? Co się złożyło na taki stan rzeczy, że dziś wielu rolników nie może znaleźć sobie partnerki swego życia? Dlaczego ich zawód jest tak niepopularny, a jakże często muszą znosić upokorzenia? Wieś się starzeje. A wieś „stara” to mało produktywna, nienowoczesna. Choć jestem optymistą, to nie widzę najbliższej przyszłości rolnictwa w jasnych kolorach.
Po przywołanym spojrzeniu optymistycznego realisty niech padną słowa optymistycznego szutnika, czyli Ireneusza Szejki. Aż (wedle ówczesnych standardów „aż”) do czwartej dekady życia pozostawał zdeklarowanym kawalerem. Wielokrotnie był więc swatany przez mieszkającą w mieście siostrę. „Miastowe” dziewczyny jednak ewidentnie nie spełniały wygórowanych (c’mon, destroy the patriarchy!) wymagań autora:
Bronię się od tych jej znajomych. Nic mi po nich. Takie to pyskate i wymuskane. Oczy wymalowane, jak by kto sińce ponabijał pod oczami. Istne czupiradła. Paznokcie wymalowane, nie tylko na rękach, ale i na nogach. A jak tylko kieliszek wypije to tak się klei do człowieka, jak mucha do lepu. Taka to by raz dwa strwoniła mój majątek. Nie chcę takiej żony. […]
I tak podczas jednej z wiejskich potańcówek, na której pełnił funkcję ochroniarza-biletera, poznał o wiele lat młodszą od siebie dziewczynę, Grażynę. Dalszy ciąg jest spodziewany: najpierw randki w atmosferze plotek i skandalu obyczajowego, potem huczne wesele i narodziny bliźniaków.
Niech ci dwaj – tak od siebie odmienni – optymiści zamykają ten odcinek. Można by napisać inne zakończenie – zwłaszcza uwzględniające zdanie pań; ale to odłóżmy na anonsowany już teraz kolejny cykl: poświęcony pamiętnikarkom.
Nim jednak nowy cykl, czas na podsumowania i domknięcia. Tekst poświęcony – z różnych powodów skomplikowanemu, choć także niezwykle istotnemu dla pejzażu chłopskiego pamiętnikarstwa w XX wieku – konkursowi „Łączy nas ziemia” to przedostatni takt cyklu „Pamiętniki chłopskie”. Wspólnie z Państwem czytam chłopskie zapiski już ponad rok. Wieńczący cykl odcinek ostatni opowiadać będzie o spisanej przez mieszkańców i mieszkanki wsi pamiętnikarską reakcję na ostatnią Wielką Zmianę, czyli upadek/narodziny systemów oraz reformy balcerowiczowskie. Przed nami zatem ważny finał.