Nr 7/2022 Na teraz

Mateusz Romanowski rozmawia z Michałem Miegoniem, spiritus movens Kiev Office, i Macéjem Bandurem, nowym członkiem zespołu, a zarazem badaczem języka kaszubskiego w Instytucie Slawistyki PAN.

 

W Trójmieście Kiev Office ma status zespołu legendarnego. Nietrudno to zrozumieć. Na naszej scenie niełatwo znaleźć postaci takie jak Michał Miegoń – które w swojej muzyce swobodnie łączą wpływy dubu, rocka progresywnego, muzyki improwizowanej, muzyki ludowej i indie rocka, bez popadania przy tym w drażniący eklektyzm. Muzyków piszących charakterystyczne, abstrakcyjne teksty, przedstawiające Trójmiasto jako miejsce, gdzie za każdym rogiem czeka magia. Na poprzednim albumie – „Nordowi Môl” – Kiev Office zaczął eksploatować temat słowińskiej mitologii. Wydane w grudniu zeszłego roku „Gjinjenjé” dotyka tematyki kaszubskiej (to ich nie pierwsza płyta o tej tematyce) – tym razem to opowieść w ciemniejszym wydaniu, stawiającym fundamentalne pytania o nieobecność naszych dawnych sąsiadów. Ta nieobecność ma wymiar kulturowy i ludzki. Jej doświadczanie jest bardziej dojmujące, gdy na albumie słyszymy głos Hermana Kötscha i ostatnich osób operujących językiem kaszubskim. Od owego napięcia pomiędzy dwoma ostatnimi albumami postanowiłem rozpocząć rozmowę z członkami Kiev Office.

Mateusz Romanowski: Czy zeszłoroczne „Gjinjenjé” stanowi rozwinięcie poprzedniej płyty, na której zajmowaliście się mitologią kaszubską? Czy raczej jest osobną historią?

Michał Miegoń: Przy okazji poprzedniej płyty zauważyliśmy, że ten temat jest bardzo interesujący dla odbiorców, niezależnie od tego, czy graliśmy w Warszawie, Poznaniu, na Dolnym Śląsku, czy w małych miejscowościach jak Szamotuły. Spotkaliśmy się z super odzewem, z pytaniami o historię, o to, czym jest „Nordowi Môl”. Dało nam to kopa. Z przyczyn natury globalnej, czyli z braku możliwości aktywnego koncertowania, mieliśmy okazję jeszcze mocniej wejść w temat. W swojej pracy magisterskiej na temat volkslisty podejmowałem temat Słowińców. Nie było w poprzednich latach czy dekadach projektu muzycznego poświęconemu tego zagadnieniu. Nasza płyta powstała w niecodzienny sposób w warstwie muzycznej: ukazała się na przełomie 2021/2022, ale pierwsze nagrania to wrzesień – październik 2020 roku, kiedy to odbyły się trzy kilkugodzinne sesje nagraniowe „na setkę”. Na pierwszej na bazie improwizacji powstawały zręby kompozycji, potem robiliśmy z nich piosenki. Jest to największa różnica – w przypadku poprzedniej płyty większość utworów przyniosłem ja lub tworzyliśmy formy piosenkowe. Tutaj była to praca zespołowa. Niektóre utwory były tworzone szkatułkowo: do fragmentów tych pierwotnych jamów dogrywaliśmy kolejne warstwy instrumentów bez żadnego myślenia kompozytorskiego, pełna improwizacja. Ta płyta to krzyk niezgody na to, co przytrafiło się Słowińcom, ale też oddanie im należnego miejsca w pamięci, podróż ku ich duchowości i życiu codziennym. Refleksja nad tym, ile pozostało na terenach Kaszub ze społeczności, które przez lata je zamieszkiwały.

Macéj Bandur: Takie małe ludy często zostają zmiecione przez siły wielkiej polityki: Mazurzy, Łemkowie, Ślązacy, da się podać wiele podobnych przykładów.

Na albumie „Gjinjenjé” stałeś się, Macéju, częścią zespołu Kiev Office. Jak do tego doszło – jak się poznaliście?

M.B.: Chłopaki wybierały się do Bytowa na imprezę Cassubia Cantat, gdzie wymagane jest zaprezentowanie utworów nawiązujących do tradycyjnej muzyki kaszubskiej. Poprosili mnie, żebym wyrecytował tekst pewnej kaszubskiej pieśni ludowej. Potem przyszedł koncert w Gdańsku, na którym powtórzyliśmy ten występ. A potem już dali mi do rąk diabelskie skrzypce, instrument perkusyjny związany z kulturą Kaszub, i jakoś tak zostało. Przyszły kolejne koncerty, potem pojawił się pomysł na zrobienie płyty o Słowińcach. Od czasów liceum poznawałem ich język i kulturę. Podobne zainteresowania miał Krzysiek Wroński, perkusista Kiev Office.

M.M.: Jeszcze wcześniej Macéj pomagał przy tłumaczeniach tekstów na „Nordowi Môl”. Poznaliśmy się wtedy – ale nie w sensie muzycznym, bo płytę nagraliśmy w trio.

M.B.: Najdłużej znam się z Marcinem, basistą zespołu, który wcześniej grał w Judy’s Funeral. Wtedy znał mnie z roli rozkręcacza pogo na jego koncertach i ze studiów. Wiedział też, że zajmuję się kaszubskim aktywizmem, więc wiedział, do kogo zapukać przy okazji tych projektów.

M.M.: Trójmiasto przecina się na wszystkich pionach, poziomach i szlakach muzycznych. Mała osada. Wszyscy się znają.

Jaka więc była Twoja rola, Macéju, w powstaniu waszego ostatniego albumu? Pytając to, tak naprawdę kamufluję pytanie o źródła nagrań na nim użytych.

M.B.: Źródłem nagrania wypowiedzi ostatniego Słowińca, Hermana Kötscha, był film dokumentalny. Na naszej płycie pojawiają się chyba jedyne istniejące nagrania języka Słowińców, dokonywane w latach powojennych przez profesora Zenona Sobierajskiego z Poznania. Prowadził on badania językowe, kiedy kaszubski wychodził już tam z użycia, ale operowały nim jeszcze pojedyncze osoby. Również ja zajmuję się badawczo językiem kaszubskim, w ramach pracy naukowej w Instytucie Slawistyki w Polskiej Akademii Nauk. Znałem więc te nagrania, wiedziałem, że one istnieją, ale nie spodziewałem się, że zostaną wykorzystane w celach artystycznych.

Od kilku lat można zaobserwować pewien trend opowiadania historii Polski inaczej niż dotychczas. Są teksty kultury odnoszące się do tożsamości śląskiej, chłopskiej, do mitologii słowiańskiej: literatura, spektakle, teksty historyczne czy muzyka. Utożsamiacie się z takimi działaniami?

M.B.: Kiedyś wychodzono z założenia, że historię piszą zwycięzcy. Wątków takich nie ma w podręcznikach szkolnych. Nie ma tam historii Pomorza – chyba że opisana jest z „warszawskiej” perspektywy. Chcieliśmy nie tylko ją przytoczyć, przypomnieć, lecz przede wszystkim o niej opowiedzieć – bo nie są to wątki szczególnie popularne dla Polaków. Muzeum w Klukach ostrożnie podchodzi do wątków tego, co się działo po 1945, kiedy przyszli na te tereny Polacy. Jest to przykład tego, co się stało z kulturą pomorską, najpierw przewalcowaną przez niemiecki, a potem przez polski nacjonalizm.

M.M.: Uważam, że młodzi artyści przestali odczuwać kompleks niższości wobec Zachodu, i widzę coraz częstsze eksponowanie wątków lokalnych. Jako przykład można podać śląski Rammstein, zespół Oberschlesien czy kaszubski Rod. Takie działanie na pewno nie wynikało z obecności tych wątków w muzyce komercyjnej. Kiedy po 2006 roku bywałem na pierwszych OFF Festivalach, trudno było poza Kapelą ze Wsi Warszawa znaleźć zespoły poruszające podobną tematykę. Nie zawsze były to też wątki interesujące dla publiczności. Sytuacja uległa zmianie. Na koncercie premierowym Kiev Office zgromadziliśmy naprawdę hermetyczny zestaw artystów. Mimo to klub był pełen osób, których nie podejrzewalibyśmy o zainteresowanie poruszanymi przez nas wątkami. Lokalna kultura nie zawsze musi przejawiać się w sposób jednoznaczny.

Trochę mówiliście już o warstwie muzycznej. Dla mnie ciekawe jest to, że płyta jest bardzo spójna, ale zarazem mieści w sobie bardzo rozmaitych tropów: inspiracje Mikiem Oldfieldem, yassem, dubem, bardzo hitowe indie rockowe numery.

M.M.: To rozstrzelenie ma klucz w scenariuszu płyty, która zaczyna się od historii Słowińców czy też Kaszubów Nadłebskich, poprzez okres reformacji, wkroczenie Armii Radzieckiej, a kończy na czasach teraźniejszych.

M.B.: Równie istotny jest czas germanizacji, kulturkampfu w XIX wieku i późniejszy okres PRL-u. W tym ostatnim okresie najważniejszy jest temat traktowania Słowińców przez Polaków.

M.M.: Wątek PRL-owski oraz wysiedlania Słowińców był dla nas tym bardziej ważny, że na płycie pojawia się głos wspomnianego już ostatniego z nich, Hermana Kötscha, który zmarł śmiercią samobójczą w Klukach. Zamieszkały w okolicach Słupska Kurkiewicz doskonale wczuł się w temat w utworze „Mimo utraty sił”, opowiadającym o repatriacji. Z drugiej strony są też trochę oldfieldowskie numery w języku Plattdeutsch, na pograniczu muzycznej jawy i snu. Stylistycznie dzieje się bardzo dużo. Po części tekst dyktował, którymi elementami muzycznymi się zajmowaliśmy. Ale czasami było odwrotnie… Wszystko spaja smoła, jest to w zamierzeniu nisko, gęsto, dubowo brzmiący album, żeby było wrażenie słuchowe odpowiadające widokom torfowiska otaczającego krainę Słowińców, bagien, terenów podmokłych. Ktokolwiek wybierze się do Kluk, zobaczy tam bagniska, stare drzewa, fragmenty osad, mnóstwo ciemniejszych barw. Płyta osadzona jest na granicy jawy i snu, co stanowi przeciwieństwo „Nordowi Môl”, gdzie dominowały jasne, pastelowe brzmienia, a z muzyki przebijało słońce. Przy okazji „Gjinjenjé” poruszamy się w mrocznym śnie, choć opowiadane historie zdarzyły się naprawdę. Muzycznie jest tam dużo inspiracji: oprócz tych bardziej kaszubskich są wpływy muzyki anglosaskiej, na przykład XTC, Shellac albo Lambchop. Pierwiastek alternatywy, z której wyrośliśmy, także jest obecny, ale w mniejszym stopniu. Nie podporządkowujemy jej całej treści, stanowi ona smaczek dla słuchaczy, którzy nie są zaznajomieni z tematyką regionalną. Ludzie określają naszą płytę w różny sposób. Lingwistyczno-biblioteczny post-punk, inni mówią o muzyce psychodelicznej. Ktoś inny stwierdził, że to słuchowisko, a ktoś, że rock progresywny. Ciężko to wrzucić do jednego kotła.

M.B.: Moim ulubionym określeniem było „mocny rock jazzujący”.

M.M.: Stworzyliśmy po prostu kaszubskie Twin Peaks.

Nie pierwszy raz i zapewne nie ostatni korzystaliście przy realizacji swojego projektu twórczego z wsparcia grantowego. W ogóle możemy zaobserwować, że od jakiegoś czasu muzycy alternatywni coraz chętniej sięgają po granty.

M.M.: Dla mnie 15 lat temu grant wydawał się czymś kosmicznym, nieosiągalnym, absolutnie trudnym do ogarnięcia formalnie. Kiedy wyjechałem z Karol Schwarz All Stars na trasę współfinansowaną przez Instytut Adama Mickiewicza, byłem w szoku, obserwując, jak może to działać. Teraz granty są oddemonizowane, więcej osób zrozumiało, że miasto czy region nie jest wrogiem projektów. Złożenie wniosku nie jest zaprzedaniem duszy diabłu, tylko prostą drogą do uzyskania funduszy nieosiągalnych w inny sposób – na przykład poprzez fundusze zrzutkowe. W kontekście tak ambitnego projektu jak „Gjinjenjé” bez tego wsparcia albo płyta by nie powstała, albo już sam pomysł by upadł. Dostaliśmy na niego dwa granty. Pierwszy, na realizację klipów do słuchowiska, od Województwa Pomorskiego. Powstało osiem klipów nakręconych w terenie. W innych warunkach być może to byśmy mogli sfinansować sami, ale wobec podyktowanego pandemią braku koncertów było to bardzo trudne. Audio z kolei nagraliśmy po części własnym sumptem, ale wydanie go na płycie było poza naszym zakresem finansowym. Zwróciliśmy się więc z prośbą do prezydenta Miasta Gdyni – i została ona pozytywnie rozpatrzona. Świadczy to o tym, że lokalne wątki i artyści lokalni nie są stawiani w tyle, za znanymi postaciami o formacie „krajowym”. W Gdyni ostatnie 5–6 lat dostarczało różnych fajnych inicjatyw dla młodych twórców z miasta i regionu. Zresztą cały region idzie do przodu w tym względzie. Zatrzymaliśmy się ostatnio z małżonką w Sierakowicach, gdzie działa profesjonalna sala prób użytkowana przez niezależne zespoły. Okazało się, że dzięki systemowemu wspieraniu kultury miejsce to posiada ciekawą scenę ekstremalną.

Kilka lat temu w wywiadzie dotyczącym projektu Borowski / Miegoń / Kucharska powiedziałeś, Michale, że jesteś zmęczony polityką w muzyce. Tymczasem Kiev Office postrzegam jako projekt na wskroś polityczny – jako że dotykacie przerażających kart z historii Polski. Niedawno wyraziliście też solidarność z Ukrainą. Jak rozumiesz polityczność w muzyce i na ile statement sprzed kilku lat jest dalej aktualny?

M.M.: Faktycznie, kiedy mówiłem o owym zmęczeniu kilka lat temu, sytuacja wyglądała inaczej – jako twórca czułem się naciskany przez środowisko do opowiedzenia się po konkretnych stronach w konkretnych sprawach. Mając słuchaczy o różnych poglądach, nie chciałem przyczyniać się do dzielenia publiczności. Sztuka powinna spajać ludzi. Ale od polityki nie da się uciec – zwłaszcza wobec obecnych wydarzeń, o lokalnej i globalnej skali, związanych z negatywną energią i renesansem ruchów nacjonalistycznych. Ostatnie miesiące wręcz wymagają stanowczego postawienia się po stronie dobra. Myślę, że to lekcja, którą przyniosła teraźniejszość. Płyta „Gjinjenjé” stanowi refleksję nad tym, co pewne cywilizacje czy społeczeństwa mogą zrobić innym najgorszego. Prace nad albumem dość mocno odbiły się na naszych nastrojach. Była to mroczna przejażdżka w przeszłość.

M.B.: Pisząc tekst do wewnątrz wydania płyty, zastanawialiśmy się nad tym, by zadedykować ją wszystkim mniejszościom gnębionym przez większość; słabszym ciemiężonym przez mocniejszych. Jest to album polityczny o tyle, o ile odwołuje się do wartości uniwersalnych. Równie dobrze można go interpretować przez pryzmat wielu innych napięć historycznych: na przykład – kontekst ten silnie się narzuca – dzisiejszej sytuacji w Ukrainie.