Sposobów na osiągnięcie nieśmiertelności jest wiele. Można podpalić świątynię niczym obłąkany szewc Herostrates. Można – wzorem Joplin, Basquiata i Cobaina – dołączyć do Klubu 27. Można poddać się hibernacji i oczekiwać przełomów w medycynie, jak klienci firm Alcor Life Extension Foundation i KrioRus. Można wywoływać skandale obyczajowe w duchu Sex Pistols albo dokonywać przewrotów w sztuce na miarę Duchampa. Członkowie zespołu ABBA wpadli na inny pomysł (nie całkiem zresztą nowy), aby osiągnąć życie wieczne: postanowili się zdigitalizować, swoje awatary zaś – zwane ABBAtarami – wykorzystać na koncertach promujących najnowszy i zarazem ostatni album w karierze. W ten sposób nie będą musieli pojawiać się osobiście na scenie, a występy ich wirtualnych podobizn będą mogły odbywać się długo po śmierci Szwedów, zapewniając tantiemy spadkobiercom. Jeśli w zeszłym roku hologram nieboszczki Whitney Houston mógł wyruszyć w tournée osiem lat po odejściu wokalistki, to dlaczego nie ABBA?
Bardziej istotne niż metoda, po którą sięgnęli członkowie zespołu, wydają się powody, dla których to zrobili. Gest ten jest bowiem o tyle interesujący, że zdecydowali się na niego twórcy, którzy nieśmiertelność osiągnęli już dawno temu. Rozpad grupy w 1981 roku nie przekreślił żywotności jej dorobku. Kolejne pokolenia odkrywały muzykę kwartetu i tańczyły do ponadczasowych przebojów, ponownie spopularyzowanych w latach 90. przez musical „Mamma Mia” oraz znakomite filmy „Priscilla, królowa pustyni” i „Wesele Muriel”. Dziwnym trafem obydwa obrazy nakręcono w Australii – co jeszcze dobitniej pokazuje, jak ogromne były wpływy ABBY nawet w epoce sprzed powszechnego dostępu do internetu, mediów społecznościowych i wielomilionowych zasięgów. Skąd więc decyzja o powrocie? Czyżby chodziło o czysty zysk? Ale przecież „pieniądze nie grają roli i chcielibyśmy, aby ludzie zapamiętali nas takimi, jakimi byliśmy: młodzi, żywiołowi, pełni energii i ambicji”, zadeklarował Björn Ulvaeus w wywiadzie dla „The Telegraph”.
A może to właśnie wyraz tęsknoty za przeszłością i zarazem próba eksploatacji retromanii, na którą cierpi kultura popularna? Niezależnie od intencji Agnethy Fältskog, Anni-Frid Lyngstad, Benny’ego Anderssona i Björna Ulvaeusa trudno oprzeć się wrażeniu, że premiera „Voyage” – pierwszej od 40 lat płyty zespołu – to głównie pretekst do powołania ABBAtarów i osiągnięcia cyfrowej młodości. W rozmowie z dziennikarzem „The Guardian” Ulvaeus przyznał, że zawartość albumu powstała bez oglądania się na mody. I to rzeczywiście słychać. Otwierający całość „I Still Have Faith in You” to majestatyczna ballada z tęsknymi zwrotkami i dynamicznym refrenem, oparta na kompozycji Anderssona z filmu „Cirkeln” i przywołująca echa „The Winner Takes It All”. Drugi w kolejności „When You Danced With Me” cechuje się pseudoceltyckim charakterem. Nie jest to pierwsza wyprawa ABBY na obce tereny (vide wpływy meksykańskie w „Fernando” i peruwiańskie w „Chiquitita”), ale tym razem przeszczep kulturowy zupełnie się nie przyjął.
Najbardziej niedorzecznie w tym zestawie wypada „Little Things” – quasi-kolęda z udziałem dziecięcego chóru i dziwacznym tekstem, w którym celebracja Bożego Narodzenia łączy się z… erotycznymi insynuacjami („It’s a lovely Christmas morning / And why don’t we stay in bed for a while? […] Little things like your naughty eyes / You’d consider bringing me a breakfast tray, but there’s a price”). Inne teksty na „Voyage” również stoją w opozycji do bukolicznej muzyki – opowiadają o awanturach między kochankami, burzliwych rozstaniach, samotnym wychowywaniu dziecka, a nawet o zmianach klimatycznych. Nie powinno to jednak dziwić, bo jak słusznie zauważył Pete Townshend jeszcze w 1982 roku, ABBA była jedną z pierwszych grup o międzynarodowym statusie, która poruszała problemy wieku średniego. Nie zaskakuje też fakt, że „Little Things” został wydany na początku grudnia jako następny singiel, gdy świąteczna gorączka zakupowa sięga zenitu. Takie posunięcie wiele mówi o prawdziwych motywacjach grupy.
Momentami większych triumfów na „Voyage” są piosenki „Don’t Shut Me Down”, „Just a Notion” i „Ode To Freedom”. Pierwsza ma szansę przejść do kanonu ABBY jako kolejny dowód genialnego talentu Anderssona i Ulvaeusa do pisania lekkich, chwytliwych melodii. Druga jest odświeżonym odrzutem z albumu „Voulez-Vous” (1979) – do oryginalnych ścieżek wokalnych sprzed ponad czterech dekad dograno współczesną aranżację – i przywołuje brzmienie klasycznej ABBY, przeznaczonej na taneczne parkiety. Trzecia z wymienionych zamyka płytę w podniosłym i zarazem refleksyjnym stylu, nawiązując do „Jeziora łabędziego” Piotra Czajkowskiego; w tekście padają słowa o tym, że niewiele pieśni o wolności jest godnych zapamiętania, o jaką jednak wolność chodzi – nie wiadomo. Wszystko to oczywiście brzmi bardzo znajomo, chwilami aż za bardzo – tak jak powidoki partii fortepianu z „S.O.S.” w „Keep an Eye on Dan”, wspomnienia „Dancing Queen” w „Don’t Shut Me Down” czy podobieństwo „Just a Notion” do sławetnego „Waterloo”.
„Nostalgia to jedna z najważniejszych emocji znanych kulturze pop. I niekiedy ta nostalgia przybiera formę zaprawionej goryczą tęsknoty, jaką pop odczuwa za własnym, odległym złotym wiekiem”[1], zauważa Simon Reynolds w książce „Retromania. Jak popkultura żywi się własną przeszłością”. I dodaje: „Kiedy fani kupują nowe płyty swoich herosów z młodzieńczych lat, w głębi serc nie są zainteresowani tym, co kapela miałaby do powiedzenia obecnie ani dokąd w międzyczasie zawiodły jej członków samotne drogi twórcze. Pożądają »nowych« piosenek w starym stylu”[2]. Słuchając „Voyage” i oglądając wideoklip do „I Still Have Faith in You”, w którym archiwalne kadry z tras koncertowych ABBY przenikają się ze współczesnymi wizerunkami ABBAtarów, trudno nie przyznać mu racji. Album i towarzyszące mu przedsięwzięcia są bowiem wzorcowym przykładem akcji marketingowej polegającej na przekuwaniu oczekiwań masowej publiczności na bardzo konkretny towar. Sama muzyka odgrywa tu rolę zupełnie drugorzędną.