Doskonale wiadomo, jakich czekoladek spodziewać się po Wesie Andersonie. To za każdym razem te same łakocie, tyle że reżyser pakuje w nieco inne papierki. Tym razem zawinął je w stronice starego czasopisma ilustrowanego o tytule „Kurier Francuski z Liberty, Kansas Evening Sun”. I trzeba przyznać, że to papeteria najwyższych lotów. Wyszukana, o wysokiej jakości druku, z ręcznie wykonanymi ilustracjami, o niespotykanej fakturze. O estetycznych walorach tak bezdyskusyjnych, że nikt nie zwraca uwagi na zapisane słowa.
Symetryczne kadry, zastygłe w ruchu obrazy filmowe, przewijające się przez ekran pierwszoligowe gwiazdy, jeszcze większa liczba smakowitych detali, pieczołowicie przygotowane scenografie, ostentacyjnie sztuczna forma – to mniej więcej kompletna lista najważniejszych elementów stylu Andersona, które powiela niczym na fotokopiarce. Choć to zestaw bardzo charakterystyczny i owocujący podobnymi filmami, wciąż potrafi oczarować. Nawet gdy kadry z nich pozbawi się nieodłącznego składnika – kolorów; tym razem bowiem większa część filmu jest czarno-biała. Może skrywała się za tym sugestia, że Anderson stara się coś zmienić w swoim stylu.
Igranie z barwami mogło być wyrazem tego, że autora tym razem bardziej interesuje konstrukcja całości niż powab wizualiów. Struktura „Kuriera Fracuskiego…” jest równie elegancka, co sławne układy kompozycyjne Andersona, idealnie wpisując się w uporządkowany wszechświat reżysera. Sposób opowiadania przypomina logikę funkcjonowania tytułowego periodyku: kolejne rozdziały stanowią przegląd artykułów z wydania pisma, które okaże się ostatnim. Poza kolorową okładką, frapującymi ilustracjami, estetyczną typografią, wpisującymi się w charakterystyczny Andersonowski styl, są tu jeszcze opowieści, które – co może zaskakiwać, a nawet rozczarować – stanowią sedno całego filmu.
„Kurier Francuski…” to nietypowy film nowelowy z integrującą całość ramą. Jest nią rzeczony numer tytułowego pisma – pożegnalny, bo zawierający nekrolog założyciela i redaktora naczelnego. Jego wolą było, by wraz z nim umarło również jego wydawnicze dziecko. Zanim jednak zgon zostanie stwierdzony, Arthur Howitzer Jr. przejrzy ostatni raz napisane przez jego najlepszych dziennikarzy artykuły, pomarudzi nad ich treścią i zaakceptuje do druku. A my, widzowie, będziemy mogli zapoznać się z kilkoma niebanalnymi opowieściami z życia pewnej francuskiej miejscowości, która, chyba nieprzypadkowo, stała się ich tłem.
Każda z opowieści – z działu podróżniczego, artystyczno-kulturalnego, polityczno-poetyckiego i kulinarnego – ma zaznaczoną strukturę szkatułkową, skrywającą w sobie kolejną ramę. W ten sposób poznajemy ciemne zaułki miejscowości Ennui, odkrywamy niezwykły talent malarski psychopatycznego mordercy, czujemy młodzieńcze porywy serca wiodące nie pierwszy przecież raz francuską młodzież na barykady w walce z konserwatywną kulturą mieszczańską i zaznajemy dreszczyku emocji w sensacyjnej opowiastce o porwanym synu prominentnego mieszkańca miasta.
Struktura filmu może zaskakiwać, bo wizualny esteta ewidentnie oddaje pole słowu, a dokładniej – opowieściom, które zazwyczaj mają u Andersona funkcję instrumentalną: dostarczają jedynie barwnych postaci, egzotycznych krajobrazów, wypowiadanych z kamienną miną ironicznych dowcipów, niesamowitej ramy fabularnej i przestrzeni dla ostentacyjnie sztucznych, a przy tym precyzyjnie zaprojektowanych scenografii. Fabuła u Andersona ma przede wszystkim nie przeszkadzać – wyjątkiem są tu jedynie jego animacje, które stanowią osobny artystyczny wszechświat. Tym razem wątki fabularne – z małymi odstępstwami – poprowadzone zostały z użyciem czarno-białych kadrów, co kieruje uwagę widza na intrygę. Reżyser postawił na to, co nie było nigdy jego najsilniejszą stroną, a do tego wytrącił ze swoich rąk najistotniejszą broń – pastele. Zagranie to było więc co najmniej ryzykowne.
Udało się, moim zdaniem, połowicznie. Pierwszy artykuł – reportaż podróżniczy – to nic więcej jak żartobliwa impresja, która ma wszystko, co mieć powinna: lekkość i humor. Na dodatek jest krótka, co trudno przecenić. Równie udana okazała się historia więźnia, który w celi śmierci staje się artystycznym odkryciem pokolenia. Jest i zabawna, i wciągająca, ma dobrą dynamikę, właściwie rozpisane zwroty akcji i nietuzinkowe postaci, obdarzone przerysowanymi, ale wiarygodnymi emocjami. Opowiastkę tę zaludniają najciekawsze persony, kreujące dziwacznie fantastyczny świat pełen nieoczekiwanego piękna. Tilda Swinton w roli asystentki kolekcjonerki daje tu solowy popis wypełniony dowcipem i dystansem. Niestety dwie kolejne opowiastki już tak dobre nie są. Timothee Chalamet w parze z Francis McDormand mogliby zagrać cokolwiek i zawsze byliby czarująco zabawni, ale sam koncept noweli wydaje się prostą satyrą na francuskie upodobanie do cyklicznych, młodzieńczych, nadmiernie poetyckich rewolucji. Jeszcze gorzej wypada bodaj najdłuższy ustęp o sensacyjnym charakterze, któremu brakuje najważniejszego – intrygi i dynamiki. Estetyka Andersonowska w tym wypadku jawi się zbyt statycznie, by udźwignąć materiał, któremu brakuje elementów wprowadzających do teatralnych kadrów tego autora życie: ironii, kreatywnego konceptu, a przede wszystkim – barwnych postaci.
„Kurier Francuski…” dowiódł więc skutecznie, że Anderson opowiadać potrafi, ale znacznie lepiej wychodzi mu stylizowanie. Dlatego nie jest zaskoczeniem, że najbardziej porywającym fragmentem epizodu kulinarnego jest ten opowiedziany za pomocą animacji przypominającej stare gazetowe komiksy. Nie można Andersonowi zarzucić, że zamyka się w atelier z ukochanymi scenografiami i nie próbuje niczego nowego. Nie każda próba musi się jednak udać. Mimo wszystko najlepiej bronią się te elementy, które sprawdzały się u Andersona za każdym razem: instynkt do kreowania nietuzinkowych postaci, tworzenie wyszukanych struktur koncepcyjnych całości dzieła oraz – najbardziej charakterystyczne u tego reżysera – budowanie kadrów za pomocą natrętnej symetrii i starannie wykoncypowanych detali sztucznej scenografii.
Te wizualno-konceptualne łakocie wciąż smakują, mimo że objadamy się nimi już tak długo. Dobrze, że wciąż są tacy twórcy uparcie przekonujący nas, iż warto niekiedy oddać się bezpretensjonalnym, całkowicie pozbawionych celu przyjemnościom estetycznym. Tym bardziej, gdy są to przyjemności utrzymane w dobrym guście. Jak nieco staroświeckie stronice pewnego periodyku z Liberty w stanie Kansas.