To był kiedyś sympatyczny, bezpretensjonalny zespół. Może z niezbyt odkrywczymi, ale całkiem niezłymi kawałkami. Gigantyczny sukces komercyjny uderzył im do głowy tak mocno, że szybko zaczęli tracić zarówno kontakt z rzeczywistością, jak i pomysły na muzykę. Nie pomogła nawet współpraca z Brianem Eno, Midasem wśród producentów. Nie, nie chodzi o U2 – choć losy obu zespołów są zadziwiająco zbieżne. Mowa o grupie Coldplay, która niedawno wydała dziewiąty album studyjny, będący świadectwem głębokiego kryzysu wieku średniego.
„Music of the Spheres” sprawia wrażenie niezwykle desperackiej próby utrzymania się na powierzchni za wszelką cenę. Chris Martin i spółka poczynili w tym mało chwalebnym celu odpowiednie kroki: zatrudnili aż sześciu producentów (między innymi Maxa Martina, współtwórcę przebojów Britney Spears, Backstreet Boys i Ariany Grande), zaprosili gości w postaci idoli nastolatków (amerykańska wokalistka Selena Gomez i koreański boysband BTS), jako tytuły kilku utworów wykorzystali emotikony (po to, by dotrzeć do słuchaczy z pokolenia millenialsów).
Flirt z muzyką kierowaną w stronę masowego odbiorcy sam w sobie nie jest niczym zdrożnym. Tego, że można robić to z klasą, dowiódł David Bowie, który po eksperymentalnej „trylogii berlińskiej” z końca lat siedemdziesiątych („Heroes”, „Low” i „Lodger”), w kolejnej dekadzie wszedł na salony głównego nurtu z eleganckim „Let’s Dance”. Szkopuł w tym, że Martin nie jest Bowie’em. „Music of the Spheres” to album nie tylko koniunkturalny, ale przede wszystkim wtórny – tak wobec popu, jak i twórczości samego Coldplay. Plagiatów i autoplagiatów jest tu bowiem bez liku.
Singlowy „Higher Power” brzmi niczym zaginiony utwór A-ha. Kuriozalny „People of the Pride” rozpoczyna się jak „Disposable Teens” Marilyna Mansona, by po chwili zmutować w bezczelną kopię utworów Muse. W „Humankind” słychać echa The Cure i New Order, zaś „Let Somebody Go” z Seleną Gomez to banalna ballada żerująca na „Ink” i „Christmas Lights” z repertuaru… no właśnie, samego Coldplay. Megalomańska „Coloratura” garściami czerpie z coldplayowego „Moving To Mars”, a także z wczesnego repertuaru Pink Floyd, z „Zooropy” U2 i „November Rain” Guns N’ Roses.
Na skaliste dno swoich możliwości muzycy upadają aż trzykrotnie. Najpierw w infantylnym „Biutyful”, gdzie nienaturalnie wysoki ton głosu Martina przypomina dokonania Alvina i Wiewiórek. Później w kiczowatym „My Universe” z udziałem BTS, który jest najbardziej niesmaczną kooperacją od czasów paktu Ribbentrop-Mołotow. I wreszcie w żenującym „Infinity Song”, w którym generyczny house’owy rytm towarzyszy kibolskiej przyśpiewce „Olé, olé, olé” (wygląda na to, że przyszłoroczny mundial w Katarze ma już swój hymn).
Doskonale obłą muzykę uzupełniają grafomańskie tromtadracje obficie okraszone chóralnymi „uuu”, „ooo” i „dududu”. Oto garść przykładów: „To hold tight / Come on / Oh-oh-oh / Oh-oh-oh”; „I heard the strangest song / Oh, oh, oh-oh”; „Oh, it hurts like so / To let somebody go / Oh, oh-oh, oh-oh”; „I only got a human heart / Oh-oh, oh-oh”; „Oh, it’s a crazy world, it’s true / Sing it out / Oh-oh-oh-oh”. Osobistym faworytem wyżej podpisanego jest tekst „I know, I know, I know / Wе’re only human / But we’re capable of kindness / So they call us humankind”.
Pomiędzy nieznośne piosenki o niczym wstawiono instrumentalne miniatury w duchu kosmicznego ambientu, korespondujące z przewodnim tematem „Music of the Spheres”. Jest to bowiem płyta tematyczna, której „akcja” toczy się w nieistniejącym systemie planetarnym (inspirację stanowiła pocieszna kapela kosmitów z kantyny w „Gwiezdnych wojnach” – też fikcyjna, a mimo to bardziej autentyczna niż Coldplay). Próżno jednak szukać tu jakichkolwiek bohaterów czy historii spajającej utwory, co czyni z „Music of the Spheres” koncept-album bez konceptu, płytę-wydmuszkę.
Jedynym pretekstem do publikacji tego katastrofalnego materiału wydaje się globalna trasa koncertowa zaplanowana na 2022 rok – „ekologiczne” tournée, którego infrastruktura będzie zapewne zasilana za pomocą perpetuum mobile. Jest w tym coś schizofrenicznego, zważywszy na to, że sponsorem koncertu w Polsce jest spółka PGE. Być może artyści powinni włączyć się raczej w ruch dezwrostowy i zaprzestać nadprodukcji? Fakt, że winylowa wersja „Music of the Spheres” powstała z surowców odzyskanych w procesie recyklingu, nabiera nieco ironicznego znaczenia w kontekście tego, że muzyczna zawartość także jest efektem utylizacji muzyki pop.
Za czysto użytkowym charakterem tej bezpłciowej pulpy przemawiają fakty: „Higher Power” można usłyszeć w spocie nowego modelu BMW oraz w sklepach znanych firm odzieżowych. Czasy, gdy Chris Martin konsekwentnie odrzucał lukratywne oferty wykorzystania piosenek Coldplay w reklamach, minęły wraz z zaprzedaniem się koncernowi Apple w 2008 roku. W tym kontekście nowy album to przede wszystkim marketingowa akcja (auto)promocyjna na światową skalę. Gruntownie przemyślana, cynicznie obliczona na zysk i całkowicie bezduszna. To także wskazuje, że zapowiadana trasa koncertowa jest raczej greenwashingiem niż faktycznym zaangażowaniem ekologicznym.
Najwidoczniej świat to za mało, by pomieścić geniusz Coldplay, skoro wideoklip do „Higher Power” był transmitowany nawet na pokładzie Międzynarodowej Stacji Kosmicznej. Cała płyta powinna zostać niezwłocznie wysłana na Alfa Centauri. Najlepiej bezpowrotnie; choć szkoda zaśmiecać kosmos.