Archiwum
18.02.2011

Zdławiony zachwyt kryminałem

Justyna Zimna
Literatura

Wśród przyjemności, jakie daje lektura kryminałów, trylogię Larssona można śmiało umieścić w klasie „seks tantryczny”. Zdumiewająco długo, z niesłabnącą ani przez stronę zachłannością, z odwlekającym się spełnieniem: rozkosz bycia w środku fabuły, której podstawową zasadą jest to, że zagadka nie wyczerpuje się w jednym rozwiązaniu, a chwilowe rozjaśnienie sytuacji okazuje się zaledwie przejściem do innego poziomu tajemnicy.

Uwaga – recenzja zawiera spoilery.

Ponowne czytanie przynosi dodatkowy prezent od autora, „bonus track”: ślady rozwiązania, które poznamy dopiero pod koniec trzeciego tomu, okazują się dyskretnie zaznaczane od niemal pierwszej strony. Ta druga lektura naszych przeoczeń wyzwala niesamowitą czytelniczą euforię, równą tej, którą odczuwają bohaterowie Larssona, wpadając na przełomowy trop w śledztwie. To najtrudniejsza z powieściowych sztuczek, projekt nie tylko pierwszej, ale i następnej lektury; tym bardziej uzasadniony wydawać się powinien „efekt Larssona” w księgarnianej ofercie ostatnich lat.

Co tak bardzo niezwykłego wydarza się w „Millenium”? W schludnie skomponowanym powieściowym szaleństwie cały szwedzki porządek, szwedzki seks i szwedzkie pieniądze idą z Larssonem do rentgena. To prezent dla czytelnika, który lubi, żeby coś przed nim poobnażać. I nawet kiedy się okazuje, że zamiast uszminkowanego literackiego striptizu dostajemy poniżające prześwietlenie w lotniskowym skanerze, wciąż oglądamy je z niezdrowym podnieceniem i tym większym niedowierzaniem, kiedy dociera do nas, co się tam przemyca.

Kompletnie nie chce mi się tutaj pisać o małym rycerzu dziennikarstwa gospodarczego Michaelu Bloomkwiście, w najmniejszym stopniu nie chce mi się sięgać po narzędzia i odsłaniać upchane pod fabułą ścinki starych szwedzkich gazet i odpryski skandali gospodarczych, nie chce mi się niczego tropić, nie chcę myśleć o rzeczach spoza książki, ponieważ w „Millenium” na pierwszym planie powinna być tylko Lisbeth Salander, całe „Millenium” jest jedynie tłem i pretekstem dla jej istnienia.

Salander, piękny sen miłośnika kobiet popkultury. Złożyły się na nią dziesiątki najatrakcyjniejszych, najzawziętszych filmowych i literackich kobiet: od pogrzebanej żywcem bohaterki „Kill Bill”, która „wydobywa się” z najgorszej opresji, po „kobietę bez właściwości” z serialu „Alias. Agentka o stu twarzach”. Czyta się to jak jasna cholera, jedwabnie, pożycza się sobie opasłe, kupione w przedsprzedaży tomy, miewa się wypieki, nie śpi dwa dni; jest coś tajemnie pociągającego w tym silnym chuchrze Salander, której niczego nie wolno, a bierze bez pytania wszystko.

Jak Larsson „zrobił” Salander? Przede wszystkim – odroczył zakończenie jej historii na przeszło 2 tysiące stron. Nigdy nie czułam takiej popkulturowej wspólnoty doświadczeń, jak przez kilka miesięcy czekając wraz z tłumem innych czytelników na ostatni tom „Millenium”. Kluczowa kwestia: w świetnie spreparowanej przez Larssona fabule już od pierwszego tomu Salander jest strukturalnie „under cover”. Stopniowo, wraz z kolejnymi tomami, zmienia się perspektywa, z jakiej jest postrzegana, w miarę rozwoju wydarzeń uzyskujemy stopniowy dostęp do tajnych danych. Nikt z nas się nie spodziewa, że takie istnieją. Z bohaterki towarzyszącej tropicielowi afer gospodarczych dysfunkcyjna researcherka Lisbeth przeobraża się niepostrzeżenie w (równie dysfunkcyjną) główną bohaterkę. W rankingu narracji sensacyjnych i kryminalnych zostaje natychmiast wypozycjonowana znacznie wyżej niż najzdolniejsze z tajnych agentek i płatnych Walkirii dowolnego systemu. Okazuje się, że Salander pochodzi z najtajniejszego środka państwa, jeszcze staranniej chronionego aniżeli nieoficjalne jednostki służb specjalnych: ze sfery ofiar władzy.

Ta strukturalna szkatułka, w której Larsson przechowuje i odsłania swoją bohaterkę, pomyślana jest na podobieństwo rzeczywistości, a w zasadzie tego, jak ją sobie wyobrażamy, nieufni obywatele społeczeństw informacyjnych: rzecz o wielu dnach, z których każde miało już być ostatnie. W sensie literackim jednak Salander jest wyjątkowa – nie spodziewamy się, że powinniśmy tyle się po niej spodziewać. W naszych czasach rzadko spodziewamy się literatury, której w miejsce sekwencji intryg i wypadków udałoby się stworzyć mocnego bohatera. Nie można byłoby reprodukować bohaterki „Millenium”: skali jej egzystencji nie udźwignęłaby już żadna inna fabuła; z przeznaczenia stoczyłaby się w plagiat. Larsson bowiem zdeponował w Lisbeth Salander wyjątkowo niewdzięczny fenomen: istnienie kobiety jako wytworu państwa prawa.

Larsson pokazuje niezwykłe dziwactwo: władza wytwarza takie elementy siebie samej, które nie podlegają jej własnej jurysdykcji. Doprowadza to do sytuacji, w których to, co nie istnieje, lecz działa w utajonym obiegu, wykracza poza nieoficjalne normy nieoficjalności, a bycie ponad prawem przemienia się wdzięcznie w bezprawie.

Wraz z wielopoziomową historią życia Lisbeth Salander Larsson przemyca kluczowe dla siebie figury: bycie „under cover”, pod przykryciem, w służbach specjalnych, bycie elementem tajnego projektu. Czyni to po to, aby pokazać zwichniętą strukturę państwa, która dopuszcza paradoks służby tajnej: jako najwyższa władza zezwala na produkowanie takich elementów państwa, które nie podlegają jej bezpośredniemu nadzorowi. Daje to możliwość tworzenia niebezpiecznych precedensów łamania podstawowych praw jednostki. Daje też duże pole do popisu w dziedzinie stopniowania jawności istnienia.

Larsson stawia bardzo silne tezy. Istnienie Salander to istnienie kobiety jako wytworu państwa prawa – nie kobiety w ogóle. Ta „kobieta państwowa” została przez autora świetnie sportretowana/ skonstruowana jako jednostka z urzędu już zdelegalizowana, pominięta. Wraz z Lisbeth pojawia się cała zawstydzająca śmieszność słabości kobiety jako konstrukcji społecznej: nikt się za nią nie wstawia, nawet ona sama, ponieważ nikt jej nie słucha. Jest traktowana jak dziecko, bez prawa osiągnięcia dojrzałości społecznej i samostanowienia o sobie. W jej pozycję społeczną i rynkową wkalkulowane jest bagatelizowanie przez świat zarówno ewentualnych zasług, jak i nieszczęść.

To krańcowa opresja: być wychowanym jak kobieta, być traktowanym jak kobieta i być osądzanym jak kobieta. System edukacji i egzekucji praw i obowiązków to nie natura. Odpowiednio wychowanej kobiecie należne pochwały wydają się niezasłużonymi komplementami, a przyznawane nagrody wyglądają jak podejrzanego pochodzenia prezenty. Zamiast pozwolić kobiecie zbudować poczucie własnej wartości, świat zmusza ją do odczuwania uporczywej, dręczącej wdzięczności za wszystko, co ją spotyka. Tego rodzaju nienaturalne przeniesienie dotyczy też sfery tragedii i nieszczęść – kobieta odczuwa je jako winę, lub jako winę się jej je przypisuje (próbka tego rodzaju myślenia jest tyleż znajomo brzmiąca, co banalna: zgwałcili ją – sama sobie winna, po co się maluje, ubiera, chodzi ciemnymi ulicami itd.). W tej perspektywie losy Lisbeth Salander i porządek fabuły „Millenium” są niesłychanie ważne, bo wraz z przebiegiem wydarzeń właśnie interpretacja czynów bohaterki zmienia się o 180 stopni – od „naturalnego” oskarżenia do odsłonięcia wielostopniowej krzywdy.

To wyjątkowa trylogia i bardzo mocna teza: kobiecość jako dysfunkcja społeczna. W kryminalnej trylogii Larssona sama kobiecość staje się kryminalna, a bycie kobietą to wyrok, arbitralne oskarżenie o wykroczenia. Przypadek Salander ukazuje cały absurd bycia kobietą: nawet jako ofiara jest winna i musi się tłumaczyć z oskarżeń, udowadniać swoją niewinność, prowadzić żenujący proces dowodów przeciwko szeregowi oskarżeń. Kolejny paradoks państwa prawa: oskarżeniom wierzy się chętniej aniżeli domniemaniu niewinności, ponieważ oskarżenie ma społeczną moc wiążącą, w przeciwieństwie do domniemania niewinności, które społecznie ma moc glejtu danego na wyrost, z żądaniem stałego raportowania na temat wywiązywania się ze swoich powinności bycia praworządnym. To podstawowa nierówność, która chroni prawdziwych przestępców i pogrąża ofiary „pomówień” – póki nikt nie rzuci oskarżenia, jesteś niewinny, choćbyś był potworem, nikt cię nie dostrzega. Jeśli natomiast ktoś raz cię oskarży, wyłoni z tłumu, dostrzeże, nie zmyjesz łatwo piętna zniesławienia. Paradoks ochrony bezpieczeństwa państwa: odbywa się kosztem praw obywatelskich, jest strukturą chętnie wymuszającą nadrzędność wobec pojedynczego obywatela. Niedoskonałość państwa jako sztucznej nakładki na sieć sprzecznych, partykularnych interesów wytwarza swego rodzaju „likwidatorów szkód”, którzy tuszują nieprawidłowości, pielęgnują pozory, reglamentują dostęp do części informacji. Ofiarą tego rodzaju mechanizmów i trybów władzy okazuje się Lisbeth Salander. Larsson rozchwiewa jednakże stabilność nawet tego obrazu, wygodnego przecież i atrakcyjnego dla łaknącego „odtajnienia dokumentów” czytelnika. Salander, dysfunkcyjna, pasywna w realnej przestrzeni społecznej – jest aktywna w społeczeństwie wirtualnym – które wymaga innej taktyki, ale ma także w zamian inną ofertę. Właśnie w świecie wirtualnym, w globalnej wiosce, Lisbeth radzi sobie wyśmienicie, jest człowiekiem bez właściwości, który chce nadzorować i karać. Inne kryteria sięgnięcia po dominację pozwalają w sieci na inny podział władzy. Dzięki niemu Lisbeth Salander, zdeklasowana w społeczeństwie opartym na władzy państwa rozdzielającego prawa poszczególnych jednostek według własnych kryteriów i korzyści, w społeczeństwie sieciowym posiada kapitalną rangę, nieporównywalną z pozycją w tamtym, anachronicznym świecie – jest hakerką, kimś ponad informacją, prawdziwym władcą informacyjnych dóbr. Kategoria obywatela społeczeństwa informacyjnego zostaje przez Larssona świetnie rozcięta na dwie odsłony: państwową i wirtualną, które kompletnie odmiennie zarządzają przywilejami jednostki oraz stwarzają jej zupełnie inne możliwości umocowania. Dlatego w losach Salander tyle atrakcyjnych dla czytelnika, niewiarygodnych, bulwersujących sprzeniewierzeń obrazowi ofiary, jaki na niej ciąży – dla Salander to wyrok z innego projektu społecznego, który przestaje obowiązywać wraz z utratą/zamazaniem cech pozwalających na identyfikację w rejestrze. Zdolności hakerskie, uprzywilejowana karta wstępu do równoległej rzeczywistości WWW, pozwalają Salander odbywać swoją społeczną karę w zawieszeniu – do czasu, gdy upomni się o swoje brutalna rzeczywistość państwa.

Dzięki temu, że jedna struktura społeczna unieważnia wyroki drugiej, ich fabularna podwójność pozwala Larssonowi na niesamowitą, ironiczną grę, której stawką jest opresyjność kobiecości. A jednak sens podwójnego życia Lisbeth Salander może być w lekturze nieoczywisty, w końcu wygląda to tylko na fabularną błyskotkę: stworzona przez naturę jako słaba, drobna kobieta, sklasyfikowana przez państwo jako dysfunkcyjna, niepoprawna społecznie bohaterka, jest w rzeczywistości wybitnie uzdolnioną hakerką, trenującą boks mścicielką w wadze koguciej, która nie waha się odpowiedzieć przemocą na przemoc; brzmi to jak historie niesamowite, snute ku pokrzepieniu serc wszystkich uciśnionych niewiast.

A przecież Salander współistnieje w radykalnie odmiennych architekturach informacji: w strukturach państwa szwedzkiego, który przypisuje osobę do miejsca zameldowania i kartoteki danych, tworzy nieuczciwe archiwa, prapoczątki państwa informacyjnego – oraz w zasobach sieciowych, które tworzą ekran do radykalnie odmiennego wyświetlania zdestabilizowanej tożsamości. Nie bez znaczenia jest również fakt, że Salander musi dać się schwytać opiekunom porządku w offlinie i przymusowo wrócić, jak dawni bohaterowie pozwolić się obudzić z nieprzytomnego snu, jak futurystyczni Mesjasze z Matriksa dać się odpiąć od sieci, żeby poddać się kasacji wyroku, uniewinnieniu oraz przywróceniu praw i obowiązków obywatelskich – w niewygodnym, anachronicznym „tu i teraz” państwa szwedzkiego.

Nieoczywisty wydaje się przywilej, jaki ostatecznie przypada w udziale Lisbeth wraz z odzyskaniem statusu pełnoprawnej, samostanowiącej o sobie jednostki. Oznacza to bowiem poddanie się obowiązkowemu procesowi odzyskiwania siebie (jako puli praw i obowiązków, przyjęcie standardowego stopnia uległości wobec społecznie poprawnych, ogólnie akceptowanych zakazów). Wraz z utratą ubezwłasnowolnienia Salander paradoksalnie traci wolność. Zachwyt kryminałem Larssona na zawsze dławi świadomość, że triumfatorzy wirtualnego dominium potulnie wracają, aby bronić swoich materialnych wcieleń, chronić je przed karą za nieposłuszeństwo. Życie okazuje się nie toczyć nigdzie indziej.

 

 

 

Tekst ukazał się w „Czasie Kultury” 4/2010, s.156–159



Wśród przyjemności, jakie daje lektura kryminałów, trylogię Larssona można śmiało umieścić w klasie „seks tantryczny”. Zdumiewająco długo, z niesłabnącą ani przez stronę zachłannością, z odwlekającym się spełnieniem: rozkosz bycia w środku fabuły, której podstawową zasadą jest to, że zagadka nie wyczerpuje się w jednym rozwiązaniu, a chwilowe rozjaśnienie sytuacji okazuje się zaledwie przejściem do innego poziomu tajemnicy.