Pracę nad „Liniami krwi”, swoim literackim debiutem, Jesmyn Ward zakończyła w 2005 roku. Upłynęły jednak aż trzy lata, nim manuskrypt trafił w ręce przychylnego mu wydawcy. Potem było niewiele lepiej – dzieła autorki pochodzącej z DeLisle w stanie Missisipi nie interesowały ani krytyków, ani czytelników; w papierowej i internetowej prasie nie pojawiały się praktycznie żadne recenzje, na organizowane w dużych miastach spotkania przychodziły po trzy osoby. „Zastanawiałam się, czy jestem na dobrej drodze, bo wychodziło na to, że postaci, na których tak bardzo mi zależało, nikogo nie obchodziły, że wszyscy mieli głęboko gdzieś ich historie” – wspominała Ward w jednym z wywiadów. Dziś, dekadę i dwie statuetki National Book Award for Fiction później, można o niej powiedzieć wiele, ale z całą pewnością nie to, że jej głos trafia w próżnię.
Podobnie jak we wszystkich powieściach Ward, akcja „Linii krwi” toczy się w Bois Sauvage – fikcyjnym odpowiedniku rodzinnego miasteczka autorki, z którego wyjechała na studia, do którego wróciła na stałe w dorosłym życiu i o którym potrafi pisać w sposób niezwykły, łącząc krytyczny dystans z wyraźnie wyczuwalną nutą czułości. Główni bohaterowie to Joshua i Chrostophe, czarnoskórzy bliźniacy. Ich matka, Cille, dawno temu wyjechała do Atlanty w poszukiwaniu lepszego życia; synów odwiedza sporadycznie, regularnie przesyła jedynie drobne kwoty przelewem. Kontakt z ojcem, Samuelem (zwanym Piaskowym), stracili jako kilkulatkowie; najprawdopodobniej przebywa on gdzieś na odwyku. Chłopców samotnie wychowywała babcia, Ma-mee. W rozpoczynającym fabułę dniu rozdania świadectw (koniec szkoły średniej) to ona niecierpliwie wyczekuje ich „w domu, mimo cukrzycy i ślepoty, z wyłożonymi na kanapie odprasowanymi togami”. Ze wzruszeniem myśli o wkraczających w dorosłość wnukach. Ci ostatni – jak stosunkowo szybko się okaże – perspektywy na przyszłość mają mocno ograniczone.
Ponieważ żaden z chłopców nie chce opuszczać rodzinnej miejscowości, zatrudnienia mogą szukać jedynie w okolicznych fast foodach, supermarketach czy na stacjach benzynowych. Alternatywa to harówka w stoczni lub porcie – i to właśnie w porcie pracę dostaje Joshua. Tymczasem wciąż bezrobotny, spłukany Christophe staje w obliczu dylematu: dalej wypełniać formularze aplikacyjne i mieć nadzieję, że za którymś razem jemu także się poszczęści, albo skorzystać z propozycji kuzyna, Dunny’ego – przeczekać kryzys, dorabiając sobie w inny sposób. Pomimo zdecydowanego sprzeciwu bliźniaka, własnych wątpliwości i związanego z tym zajęciem ryzyka nastolatek, podobnie zresztą jak wielu jego rówieśników i krewnych, zaczyna handlować narkotykami. Gdy niedługo potem do Bois Sauvage wracają – z różnych powodów i w odmiennych okolicznościach – dawno niewidziani rodzice, napięcie może już tylko narastać.
„Dla Joshui Adama Dedeaux, który prowadzi, a ja podążam za nim” – pisze Ward w otwierającej książkę dedykacji. Jeden z protagonistów powieści to imiennik jej młodszego brata, w wieku dziewiętnastu lat śmiertelnie potrąconego przez białego kierowcę. Trudno oprzeć się wrażeniu, że literacki portret bliźniaków z Południa to przede wszystkim próba ocalenia – albo przynajmniej utrwalenia – obrazu świata, który przepadł bezpowrotnie. Składały się nań nieposkromiona energia, fizyczna tężyzna i młodzieńczy rozkwit; gry w kosza na zapuszczonych boiskach, słuchanie czarnego hip-hopu w rozklekotanych samochodach, skakanie do wody w upalne przedpołudnia i wieczorne gapienie się w telewizor. Nadzieja na normalną dorosłość; na godne życie, do którego prawo ma, a przynajmniej powinien mieć, każdy, bez względu na kolor skóry.
Głęboka, intensywna, braterska więź jest fundamentem, na którym Ward buduje swoją pierwszą, ze zrozumiałych względów jeszcze niedoskonałą, fabułę. Spaja ją i jednocześnie wyznacza jej centralny punkt łącząca bliźniaki relacja, bezwarunkowa i czysta, pomimo piętrzących się napięć i nieporozumień. Joshua i Christophe mają ten sam cel, to samo pragnienie – chcieliby znaleźć pracę, która pozwoli im spełnić najbardziej podstawowe potrzeby. Utrzymać dom, wspomóc Ma-mee – przez czterdzieści lat swojego życia „szorując[ą] podłogi u białych”, dobrze się ubrać, regularnie najadać do syta. Oficjalna wersja głosi, że jedzenia nigdy im nie brakowało, ale z dzieciństwa dobrze pamiętają „posiłki z garści płatków kukurydzianych i wodnistego mleka z proszku, całe tygodnie na tuńczyku, marzenia o pizzy”. Choć różnią się temperamentami i podejmują inne wybory, obaj w równej mierze zasługują na coś więcej, niż to, co ma im do zaoferowania ich mała ojczyzna, Missisipi – stan, w którym dopiero w 2013 roku oficjalnie ratyfikowano 13. poprawkę, a z usunięciem konfederackiego emblematu z flagi zwlekano kolejnych siedem lat. W historii Ward, historii jej rodziny i społeczności pełno jest takich właśnie dobrych chłopaków – z nadziejami na przyszłość i życiorysami naznaczonymi lub wręcz przekreślonymi przez „rasizm, ekonomiczne nierówności, brak poczucia zbiorowej i indywidualnej odpowiedzialności”, jak pisała autorka w przejmującym eseju wspomnieniowym „Men We Reaped”. W pewnym sensie o takich chłopakach – dla takich chłopaków – także jest ta książka.
Oto dlaczego finałowy happy end przynosi rozczarowanie: jego optymistyczna, ckliwie-naiwna wymowa w żaden sposób nie daje się pogodzić z realiami, których brutalność była tak wiernie odmalowywana przez blisko czterysta stron. Po latach w rozmowie z brytyjskim dziennikiem „The Guardian” Ward przyznała zresztą, że niepotrzebnie próbowała chronić Christophe’a i Joshuę – ludzi takich jak oni życie nie oszczędza przecież wcale. Wziąwszy pod uwagę, jak daleka od obierania takiej strategii – łagodzącej wymowę całości, a przez to osłabiającą jej potencjał – jest w swoich następnych powieściach, ten błąd można zrzucić na karb młodości i przymknąć na niego oko. Obojętnie nie można jednak przejść obok czegoś zupełnie innego.
Polskie wydania powieści Ward charakteryzuje odwrócona chronologia – najpierw do rąk czytelniczek i czytelników trafiła jej najnowsza książka „Śpiewajcie, z prochów, śpiewajcie” (2019), następnie środkowa, „Zbieranie kości” (2020), a dopiero teraz przyszedł czas na powieść debiutancką. Być może kolejność ich ukazywania się miałaby mniejsze znaczenie, gdyby nie fakt, że zmarłego w zeszłym roku Jędrzeja Polaka, tłumacza rewelacyjnie przełożonych dwóch pierwszych pozycji, przy okazji trzeciej zastępuje Tomasz S. Gałązka.
Straty, jakie w wyniku tej zmiany ponosi proza Ward, są niepowetowane. Zdania, pomyślane jako niezwykle melodyjne, gubią swój rytm i wytracają tempo; od samego początku brzmią dziwacznie, topornie, a momentami wręcz niechlujnie. Charakterystyczny dla pisarki język realizmu magicznego, w którym rozpoetyzowane metafory współistnieją z krótkimi, zaskakująco dosadnymi frazami, niespodziewanie staje się przeciętny. Jako czytelniczkę dobrze zaznajomioną ze stylem Ward – notabene przykładającej największą wagę właśnie do pisarskiego warsztatu – przekład ten najpierw niemile mnie zaskoczył, a następnie, w miarę lektury, co rusz doprowadzał do granic wytrzymałości. Znacząco zafałszowuje on bowiem wyobrażenie o literackich umiejętnościach „następczyni Williama Faulknera” i „nowej Toni Morrison”.
W przekładzie Gałązki niektóre zdania brzmią zbyt zawile, aby można je było zrozumieć od razu („Christophe spojrzał na tunel światła przed samochodem, na brata, i zrozumiał, że kiedy Joshua zobaczył go, jak obejmował się rękami i bezgłośnie śmiał się, szczerząc zęby, był przekonany, że on cierpi”). Inne sprawiają wrażenie układanki, której docelowy kształt co prawda można sobie wyobrazić, ale której poszczególne elementy niespecjalnie do siebie pasują („Nocne owady tarabaniły w siatkę w otwartym oknie swoimi natarczywymi nawoływaniami i lamentami”). Co więcej, jako się rzekło, główni bohaterowie „Linii krwi” to nastolatkowie, tymczasem Gałązka zupełnie nie radzi sobie z młodzieżowym slangiem („spuścić lańsko”, „sprzedać fakulca”, „pies z tym”, „sora” zamiast „sorry” czy okrzyk dilera wywołujący niezamierzony – i w przypadku tej sceny zupełnie nieuprawniony – efekt komiczny: „Zaraz, kurwa, pójdę po mój pistolet (…) Jesteście tu nieproszeni, do chuja!”). Nie lepiej sprawy mają się z opisami sytuacyjnymi („Podczas wsiadania do auta kształt ramion Chrisa przypomniał mu o Cille”), charakterystykami wyglądu postaci („włosy w skłębione, rudobrązowe afro”) czy ich zachowań („chichranie się z zapartym tchem”, bycie „niezbornym z rozespania”). Osobną, z pozoru tylko marginalną, kwestią pozostaje aż nadto swobodne wykorzystywanie przez tłumacza skróconej formy imienia jednego z braci. O ile wiadomo, że Chris to Christophe, o tyle wcale nie tak łatwo od razu zorientować się, że Jay to po prostu Joshua. Sama Ward stosuje ten zabieg zaledwie dwukrotnie, toteż nadużywanie go przez Gałązkę może konfundować (najlepiej widać to w zdaniu: „Christophe był szybszy, więc wyznaczał kierunek, w którym ciągnęli z Jayem, ale to Joshua miał lepsze oko do kryjówek”).
Choć w niektórych kręgach Jesmyn Ward pozostaje jedynie autorką kolejnych „południowych książek”, to właśnie za ich sprawą marginalizowany przez władze, romantyzowany w kulturze popularnej i koniec końców pozostawiony sam sobie region odzyskuje sprawczość. To dzięki niej na pierwszym planie pojawiają się nierozwiązane od pokoleń problemy czarnoskórych obywateli: bieda, bezrobocie, uzależnienia, przemoc, systemowa dyskryminacja, rasizm. Pisarka pracuje podobno nad nową powieścią. Już wkrótce Głębokie Południe po raz kolejny przemówi więc własnym głosem, melodyjnym i donośnym zarazem: głosem dochodzącym z dziewiętnastego wieku, z samego jądra niewolniczego piekła; głosem kobiety, której matka i ukochany – podobnie jak ona sama – zostają sprzedani i odesłani do Nowego Orleanu. Jako wielka entuzjastka Ward i jej literackiej wrażliwości mogę tylko niecierpliwie czekać. Jako czytelniczka zawdzięczająca fascynację tą pisarką Jędrzejowi Polakowi mogę mieć jedynie nadzieję, że jej kolejne dzieło przełoży ktoś inny.