Mike Leigh oddziela grubą kreską żywoty ludzi poczciwych od niemogących się ze światem zgodzić nieszczęśników. Zbyt grubą, ze szkodą dla „Kolejnego roku”.
Leigh, prawdziwy humanista kina, czasem prześmiewczy, zawsze jednak życzliwy ludziom, kieruje się zasadą: „żyj i pozwól żyć innym”. Łatwo mu powiedzieć, trudniej urzeczywistnić to jego bohaterom. Szczególnie, jeśli ktoś wdziera się ze swoimi problemami w budowany przez lata spokój. A chciałoby się żyć jak matka ziemia przykazała: by pory roku wyznaczały rytm egzystencji, dzieci płodziły dzieci, marchew rosła, a wszyscy żyli dostatnio i szczęśliwie. Takie są oczekiwania Gerri (Ruth Sheen) i Toma (Jim Broadbent), małżeństwa około sześćdziesiątki z angielskiej niższej klasy średniej. To nie bez znaczenia, gdyż, jak twierdzi Kate Fox w książce „Przejrzeć Anglików”, w Anglii już instytucja monarchii symbolizuje hierarchiczność i nawet specyficzne poczucie humoru wynika z próby maskowania swojej przynależności klasowej. Społeczny determinizm jest też obecny u Leigh, dawniej w sposób głośny i krytyczny („Nadzy”), dziś bardziej jako sceneria, w której trzeba nauczyć się żyć, nie psując sobie nerwów.
Reżyser „Sekretów i kłamstw” nie ma wrogów, nie walczy, na świat patrzy ze zrozumieniem. W tym spojrzeniu coraz wyraźniej czuć jednak wyższość i pobłażanie dla swoich bohaterów. Karykaturalność postaci zawsze wprawdzie była cechą i siłą jego filmów, do momentu, kiedy przestał mierzyć wszystkich jedną miarą. To zmieniło się przy „Happy-Go-Lucky, czyli co nas uszczęśliwia” i wyostrzone zostało w „Kolejnym roku”, przypominającym kreskówkę, w której jedni bohaterowie naszkicowani zostali ładniej niż inni. Leigh wyznacza tu sobie pupili: to rzeczone małżeństwo Gerri i Toma, którzy jawią się jako czyste dobro – łatwo być dobrym, kiedy jest się szczęśliwym. Są nieskazitelni, lgną do nich zgodnie wszyscy obecni w filmie rozbitkowie, przeglądają się w nich, zazdroszczą. Ich ciepło jest dla widza jednak drażniące, może dlatego, że znajome, tak jak znane są brzydkie zachowania ciepłych osób. Tych jednak Leigh nie pokazuje, tworząc system zero-jedynkowy, czarnobiały. Bohaterowie albo są z życia zadowoleni i wtedy: rozumiejący, idealni, zupełnie papierowi, albo coś ich uwiera, nie układa się, więc są roszczeniowi i paskudni. Nigdy nie zamieniają się miejscami. Role rozdzielone są na samym początku, jak w kastach.
Ta jednoznaczność stwarza dystans do postaci, spośród których najbardziej papierową jest 30-letni syn Gerri i Toma – Joe (Oliver Maltman), któremu reżyser każe jedynie spełniać oczekiwania rodziców, w tym to największe: chcą mieć synową. Na tym tle najciekawszą kreację przyjaciółki Gerri z pracy, Mary tworzy Lesley Manville, wpisując się w korowód wielkich kobiecych ról z filmów Leigh, wśród których są Brenda Blethlyn w „Sekretach i kłamstwach”, Katrin Cartlidge we „Współlokatorkach” i Imelda Staunton w „Verze Drake”. Mary jest akceptowana, ale traktowana z politowaniem – jej niemajętność (staje przed dylematami w rodzaju: samochód czy wakacje), skłonność do trunków i samotność ustawiają ją niżej w hierarchii szczęścia, wyznawanej przez zadowoloną z siebie parę. Mary, stanowiąca ich przeciwieństwo, jak pisał Tadeusz Sobolewski w relacji z festiwalu w Cannes, „sama odbiera sobie szanse i w ten sposób potwierdza stan nieszczęścia, w jakim się znajduje. Nie umie z niego wyjść. Domagając się litości, zraża do siebie innych, prowokuje odrzucenie i w rezultacie ściąga na siebie kolejną krzywdę. Nieszczęście tworzy samonapędzający się mechanizm autodestrukcji”. Gerri i Tom są dla niej dobrzy, ale mają swoje życie – rodzinę, do której Mary nie należy. Jak chciała bowiem Margaret Thatcher, nie istnieje nic takiego jak społeczeństwo, są tylko pojedynczy ludzie oraz ich rodziny. Ciężaru jej słów nie udało się Wielkiej Brytanii zrzucić do dziś.
Po 2 godzinach seansu pozwalających, by film zniuansować, otrzymujemy obraz jak na Leigh bardzo kategoryczny. Jeżeli przyjąć bowiem, że szczęście jest immanentną cechą charakteru, to nie ma o czym rozmawiać i czego naprawiać. Za proste to rozróżnienia, ale w stronę uproszczenia reżyser skręcał już przecież wcześniej, chociażby w „Happy-Go-Lucky”. Może właśnie potencjał komiczny zestawienia Poppy z jej instruktorem jazdy pchnął reżysera do tego, by na podobnym kontraście wygrać cały kolejny film. Najdziwniejsze jest jednak to, że wbrew koncepcyjnym słabościom „Kolejnego roku”, widz wpada w jego niespieszny rytm, napawa się powolną obserwacją, uczestniczy w filmie. Nawet jeśli nie do końca wierzy w psychologiczną prawdę postaci albo ufa, że nastąpi jakaś zmiana. To się nie dzieje. Zmieniają się pory roku, bohaterowie stoją w miejscu. Minął kolejny rok – umarła bratowa Toma, Mary kupiła samochód i zaliczyła kilka kacy, Ben przypochlebił się rodzicom, przyprowadzając im swoją wybrankę. Nie będzie ruchów ani w obrębie klas społecznych, ani psychologicznych wstrząsów. Może dlatego, że bez wojen, epidemii, nędzy żyje się dobrze. Czasem tylko ktoś zakwili w poduszkę. Albo w głos, psując humor pozostałym.
„Kolejny rok”
reżyseria: Mike Leigh
dystrybucja: SPInka
premiera: 18.02.2011