Archiwum
15.02.2011

Ironia i dystans należą do warsztatowego sztafażu Justyny Bargielskiej, a specyficzna zaczepność jej utworów jest cechą charakterystyczną tak poezji, jak – od niedawna również – prozy.

Niewielki zbiór zwięzłych utworów „Obsoletki” jest jednak zaskakująco wyczerpującą relacją z życia codziennego matki, żony, aktywnej marzycielki. Perspektywa, która zostaje w tej prozie otwarta, jest bowiem nie tyle prezentowana z punktu widzenia szczególarza, co dowcipnej szczególarki – a to przecież wyższy poziom wtajemniczenia.

Bargielska posiadła talent opowiadania tonalnego (totalnego?), to znaczy: widzenia warstwowego, przeczuwania kolejnych „skór” we wszystkim, co ją otacza. Dlatego mówienie o procesach zakrytych takich, jak ciąża i umieranie, przychodzą jej z precyzją badania RTG i USG. Oczywiście nie zawsze są to obrazy klarowne w sensie realistycznym, dlatego Bargielska z wdziękiem zawodowego lekarza wskazuje pęknięcia, krzywe zrosty i miejsca, w których powinno bić serduszko.

Nietypowa realizacja toposu Erosa i Thanatosa na planie społecznym – a w szczególności rodzinnym – przynosi w wykonaniu Bargielskiej niewymuszony („życiowy”) element humorystyczny:

„Słonko świeciło otwarcie, a w związku z datą cmentarz wyglądał, jakby wszyscy szli na pogrzeb wszystkich, czyli orgiastycznie”.
(„*** Babcięśmy”, s. 21)

Rytuały towarzyszące życiu i śmierci (a głównie chodzi o dzieci czy wręcz płody) są ważnym elementem kompozycyjnym tych krótkich form prozatorskich (sama autorka nazywa je obsoletkami właśnie). Tym bardziej, że przy tych okazjach ujawniają się naruszenia strukturalne obchodów pokropków, pogrzebów. Tak dzieje się na przykład w opowiadaniu tytułowym, w którym autorka pozwala sobie na brutalne zerwanie stereotypu terapii grupowej (tu związanej z cierpieniem poporonnym). Nie wszystkie tego typu zakłamania demaskowane są przekleństwami – wręcz przeciwnie: Bargielska smakuje się w przekąsie i stosuje niezwykle błyskotliwe rozwiązania. I tak: mówiąc chociażby o dziewięciu osobach, nazywa je „trzema czwartymi tuzina”. W innym miejscu korzysta z matrycy fonicznej, posługując się określeniem „seksualizacja dóbr kościelnych”. W ten sposób bezbłędnie oddaje swój stosunek do obserwowanych zdarzeń.

Bargielska eksperymentuje również ze składnią i, podobnie jak w tomikach poetyckich, te zabiegi mają charakter incydentalny.

„Synek spał, Australijczycy sprawdzali, czy nikt nie potrzebuje pomocy, jak firanka w czerwcowym przeciągu, jak peonia na płatki w Boże się czułam Ciało”.
(„Było to w czasie, gdy zegarmistrze robili spinki do włosów”, s.16)

Można powiedzieć, że teksty te są osobiste w sensie pokrewieństwa z technikami strumienia świadomości. Tyle że w przypadku Bargielskiej niezwykle ważne jest nieustanne przypominanie sobie więzi myśli z ich przedmiotem. W tym ujęciu sen jest nie mniej surrealistyczny od rzeczywistości, a uroczystość bardziej odświętna niż dzień powszedni. Upodobanie do dygresji, wewnątrz tekstowych wybuchów emocji (komentarz typu „och, och”) sprawia, że zgromadzone w „Obsoletkach” są nie wspomnieniami zasuszonymi, ale opowieściami o plastyczności pamięciowego kruszcu, który jeszcze nie okrzepł w swojej formie. Potwierdzają to pierwsze oraz ostatnie zdanie w kończącym książeczkę tekście:

„Zanim uformowałem cię w łonie, znałem cię (Jeremiasz, 1,5). […]
Nie, nie znam cię. Sama się uformowałam (Justyna, 1,∞)”
(„Przyszła mięta i szaleje”, s. 87)

W ten sposób autorka wędruje przez kolejne historie, pobrzękując bransoletkami zrobionymi z fizycznych resztek i wspomnień z nimi związanych. Są jej, ale do niej już nie należą. Zdaje się, że rytuał ten nie jest jedynie zrzucaniem wężowej skóry. Bargielska zachłannie kolekcjonuje wszystko, co może przypominać.

 

Justyna Bargielska, „Obsoletki”,
Wydawnictwo Czarne,
Wołowiec 2010.



Ironia i dystans należą do warsztatowego sztafażu Justyny Bargielskiej, a specyficzna zaczepność jej utworów jest cechą charakterystyczną tak poezji, jak – od niedawna również – prozy.