Urodzony w 1979 roku Holender Thomas Ankersmit to jeden z mniej znanych, ale na pewno zasługujących na uwagę muzyków tworzących w nurcie improwizacji elektro-akustycznej.
Tendencja ta mieści w sobie wiele rozmaitych postaw artystycznych, dlatego trudno pokrótce ją opisać. Można jednak zaryzykować stwierdzenie, że jest ona w dużej mierze odpowiedzią na muzykę swobodnie improwizowaną, odnoszącą się z kolei odnosiła się do jazzu, w którym improwizacja często była środkiem, a nie celem. Swobodna improwizacja kładła nacisk na wyzwolone (od idiomów muzycznych) spotkanie grających. Nie negując tego faktu, improwizacja elektro-akustyczna przenosi punkt ciężkości z aktu dialogu na właściwości brzmieniowe i konstrukcyjne tworzonych struktur. Stąd wcale nierzadkie używanie wcześniej zarejestrowanych partii materiału czy twórcze wykorzystanie postprodukcji lub obfitej edycji materiału zarejestrowanego podczas improwizacji.
Na wydanej w tym roku płycie „Live in Utrecht” dostajemy zapis koncertu, który odbył się w październiku 2007 roku. Ankersmit zagrał na analogowym syntezatorze i saksofonie altowym, używając gotowych nagrań przygotowanych na bazie dźwięków wydobytych z saksofonu i wypuszczanych podczas występu z laptopa. Chociaż w wywiadzie z początku 2006 roku artysta opowiadał, że nie łączy gry na instrumencie akustycznym i elektronicznym, to półtora roku później roku czynił to już nie tylko często i chętnie, ale i bardzo udanie. Możliwe, że duża w tym zasługa Valerio Tricoliego, z którym Ankersmit rozpoczął współpracę i który jest autorem owych przygotowanych wcześniej fragmentów wykorzystanych podczas koncertu.
Gdy już mowa o współpracownikach, to wypada wspomnieć o innych partnerach Holendra: z Gert-Janem Prinsem oraz Giuseppe Ielasim, choć żaden z tych duetów nie zaowocował jeszcze płytą, to są one aktywne koncertowo. Ankersmit w ogóle nie spieszy się z wydawaniem albumów, co po części tłumaczy, dlaczego nie jest znany szerszej publiczności. Choć aktywny jako muzyk od co najmniej 9 lat, oficjalnym solowym krążkiem zadebiutował dopiero teraz.
Miałem szczęście być na trzech występach Holendra. Powinienem być przygotowany, wiedzieć, co mnie czeka, gdy przystępowałem do słuchania tego koncertowego wydawnictwa. Niemniej jestem pod wrażeniem pomysłowości, odwagi w poszukiwaniu nowych form, a także faktu, jaką ilość detali i pozwalają odkryć kolejne przesłuchania.
38-minutowy koncert zaczyna się mocno: saksofon naciera (i do szóstej minuty nie odpuszcza) a spod niego wyłania się syntezator, potem następuje urwanie i tąpniecie niskiego dźwięku. Saksofon niedługo powraca, choć teraz nieciągły, ale stopniowo się zacieśnia. Zamęt trwa do siedemnastej minuty, gdy wszystko nagle cichnie i zostają szmery, nieśmiałe, które przeszywa (i zszywa) wysoka częstotliwość. Materia dźwiękowa w ciągu kilku minut ulega zagęszczeniu. Wyraźny staje się niski dźwięk, który podbudowuje (i lekko pulsując osadza) całość. W tej partii wrażenie wielopłaszczyznowości jest najwyraźniejsze, dzięki powtarzaniu części małych elementów, wobec ciągłych zmian kilku większych. Znów urwanie i znów skrawki syntezatorowe, tym razem służą one za czerwony dywan dla triumfalnie powracającego saksofonu. Brzmi on najpierw czysto, ale potem niczym podniszczone dudy. Połączenie techniki oddechu cyrkulacyjnego, która pozwala na wydobywanie długich nieprzerwanych dźwięków, z nawarstwianiem wcześniej nagranych partii składa się na zapadający w pamięć finał.
Zważywszy wysoki poziom albumu, staje się jasne, że warto było czekać na ten debiut, choćby 9 lat.
Thomas Ankersmit, „Live in Utrecht”, Ash International, 2010