„Mer de Glace” trudno uznać za „nowe otwarcie” w twórczości Małgorzaty Lebdy. Poetka nie zrywa zupełnie z wierszami zorientowanymi na relacje między człowiekiem a pozaludzką naturą, nie tworzy nowej dykcji, nie eksperymentuje z językiem. Najnowsza książka jest jednak kolejnym etapem na drodze szlifowania czułego idiomu. Projekt, który zaczął się z „Granicą lasu” (2013), osiągnął szczyt w „Mateczniku” (2016), a został domknięty „Snami uckermärkerów” (2018). Nie bez powodu wspomniane trzy książki wydawca połączył w książce czwartej, zbiorowym wydaniu, trylogii – „Sprawach ziemi”. To publikacja symboliczna: nie tylko wieńcząca współpracę Lebdy z Wydawnictwem Biblioteki Publicznej i Centrum Animacji Kultury w Poznaniu, ale podsumowująca projekt poetycki, który wyczerpał się w „Snach…”. Jasnym stało się, że materia wspomnień przestała być żywotna. Niemal pulsująca tkanka wierszy o dojrzewaniu w cieniu ojca-patriarchy na granicy ludzkiego i pozaludzkiego została wyeksploatowana. Owszem, relacja między przyuczaną do opieki nad zwierzętami i lasem córką a umierającym ojcem była opowiedziana przejmująco, niesentymentalnie, z uważnością i czułością, ale też: zreferowano ją do końca.
poranek: praca we krwi
wilgoć drąży modrzewiowe belki werandy
przez okno zimnego pokoju obserwuję ojca
nocą halny położył w sadzie stare grusze
z wysokości widać nieszczęścia całej wsi
zerwane dachy połamane słupy
wysokiego napięcia
ojciec przywołuje mnie podaje scyzoryk
i każe wyjąć sobie z nadgarstka czarną drzazgę
musisz nauczyć się pracować we krwi mówi ranę zalewamy pszczelim kitem na alkoholu
mamy od niego żółte cierpkie dłonie
sprawy lasu: rozpoznanie
początkowo mówiłem do was
jak do zwierząt ale odkąd wasze pytania
stały się niewygodne przyglądałem
się wam uważniej
pomyślałem że tej z was która jako pierwsza
zapyta o sprawy lasu pokażę wszystko
dokładnie do samej krwi
(wiersze z tomu „Matecznik”)
„Matecznik” był w dużej mierze monologiem utkanym ze wspomnień dziecka, wychowywanego przez las i wieś. Momentami bywał też dialogiem dziewczynki z ojcem: opartym na dyspozycjach wydawanych przez człowieka u progu śmierci, gorączkowo dbającego o przekazanie schedy. I choćby z tego powodu nie ma tu równości czy partnerstwa stron na gruncie komunikacyjnym. Między bohaterką wierszy a ojcem i jego dziedzictwem pozostawał pas ziemi; przestrzeni dzielonej z sarną, osą, psem, sąsiadem, rzeźnią oraz dziećmi, okrutnymi i współodczuwającymi.
W kolejnych (po „Mateczniku”) „Snach uckermärkerów” wszelkie białe plamy zostały zagruntowane i dopowiedziane. Bo o ile „Matecznik” chciał zaglądać pod podszewkę pulsującej życiem rzeczywistości i odnaleźć coś, co mogłoby być prazasadą porządkującą istnienie, o tyle „Sny…” opowiadają podbeskidzką przestrzeń przez biograficzny konkret. Przez pisk zabijanych w ubojni zwierząt, święta i ich uroczyste obchody, wojnę zaczepkowo-towarzyską wśród nastolatków osadzających się na pozycjach, które najpewniej zajmą po rodzicach. Pieśń mniejszych miasteczek mogłaby trwać, dodając do perspektywy młodej kobiety głosy kolejnych postaci, dla Lebdy jednak ważniejsze pozostawało oglądanie własnej tożsamości. Skoro matecznik poetki został oswojony i zrozumiany, czas ruszyć dalej.
zbliżenie: nurt
sierpniowymi popołudniami zanurzają ciała
w zimnym potoku podczas lipcowej powodzi
z ubojni płynęła tu krew zwierząt
odnajdywały ją później w korzeniach wiązów
mówiły wtedy: cała wieś wyrasta stąd
zbliżenie: brzask
moje siostry najpiękniejsze są w chwilach
kiedy uprzedzając brzask ciasno zaplatają
sobie włosy potrafią wtedy rozpoznawać
głosy zwierząt prowadzonych do ubojni
mówią: nasz brat tego nie potrafi
zbliżenie: choroba
mówi: śnił mi się bóg był stary
i chodził na czterech łapach wołaliśmy
na niego kuba chociaż nie przypominał
umaszczeniem naszego myśliwskiego psa
starsi rozpoznali w nim wściekliznę jeden z nich
zabrał z pniaka siekierę i zaprowadził boga za stodołę
później znosiliśmy w to miejsce naręcza nawłoci
ciężkie od rosy
Znamienna dla najnowszej książki Lebdy jest zmiana temporalna. Rytmem codzienności poetki przestał zarządzać czas organizowany przez cykl przyrody. Dlatego też wiersze z „Mer de Glace” zdają się bardziej przygodne: są o przechodzeniu, przebieganiu, mijaniu. Dzieją się w mgnieniu oka, w nagłym olśnieniu. W tych krótkich chwilach uwaga Lebdy zbiera bodźce z zewnątrz, ale zarazem kieruje się do wewnątrz. Stąd w tomiku sporo utworów o uważności ciała. Ciała, które boli, rozciąga się, przykurcza i staje się nośnikiem zapisywania kolejnych doświadczeń.
„Mer de Glace” bliżej do nieskrępowania poetyckiego: Lebda zrzuciła z siebie powinność utrzymywania konceptu i dookreślania umitycznionego uniwersum. Pozwala sobie na puszczenie wiersza: sondowanie tego, co dzieje się dookoła i swobodne zapisywanie do dziennika spraw, które zaprzątnęły jej uwagę. Wszystko to przybiera postać warsztatowego nasłuchiwania nowej formy i journalingowania. Czuć w tym dużą lekkość. Zdaje się, że oderwanie od pisania książek-projektów jest jednym z ważniejszych kroków na poetyckiej ścieżce Lebdy.
Z ciała: raz
Dzisiaj było posłuszne. Przed biegiem należy opowiedzieć
mu drogę, przypomnieć o kamieniach, korzeniach, żyłach
ziemi. Jeśli droga idzie przez las, ono bywa posłuszne.Po godzinach w obiecanym chłodzę je w potoku,
tuż pod domem. Kobieta z chłopcem na rękach
wskazuje na mnie z drogi i mówi: o, zobacz,
o tam, pani, a wchodzi w zimne, brrrr.
On powtarza: brrrr.
Z ciała: dwa
Nocą przypominało o sobie skurczami, tykaniem
(czy tak się w ogóle mówi?) powiek. Po tatrzańskim
powietrzu zostało zaproszone w sen: szeroki, mulisty
– znam takich, którzy powiedzieliby – jak Jangcy.
Z ciała: trzy
Było wdzięczne (zapamiętać) tak, jakbyśmy
należeli do tego samego widoku: Odry.
Jeśli ciało jest wdzięczne, praca mięśni
przypomina dobry wiersz.
Na tle tomiku ciekawie rysuje się minicykl „Pory miejsc”, przypominający strumień świadomości. Jeden obraz zahacza się o kolejny, jedno ogniwo skojarzenia pociąga za sobą drugie. Rozpędzona fraza nie rozbiega się jednak na wszystkie strony, ale przedzierzga się w (znaną skądinąd z wcześniejszych książek Lebdy) inkantacyjność. Zaklinanie rzeczywistości performatywną i, co tu dużo mówić, monumentalną formułą „niech się stanie” ma nadawać sens codziennym praktykom, bo tylko z nich składa się życie. Poetka pisze: bądź uważny, czytelniku, bądź uważna, czytelniczko. Tylko dzięki uważności nadasz codzienności jakiś sens.
Pory miejsc (I)
Ziemia; kłopot w języku; kłopot w temperaturze; kłopot
w tym; przedwiośnie; odliczanie do wstrząsu; grzyb, który
bierze wschodni pokój; jaskółki – nadawanie im co dzień
nowych imion; praca; gęste godziny pracy; praca pracy;
czytanie wierszy, czytanie wierszy, czytanie wierszy na
głos; wieszanie podkowy (nie tak jak należy); szczęście,
a jednak szczęście; zatem: niech będzie pozdrowiona glina,
niech będzie pozdrowiony ostatni chłód, niech będzie
pozdrowiony ruch, niech będzie pozdrowione wyruszanie,
finał tego – powrót w stronę domu, niech będzie pozdrowione
to, co stałe, ale też to, co kapryśne, niech będzie
pozdrowione wszystko, co da się wziąć do ust.
„Mer de Glace” to poezja pisana w trybie koczowniczym: w oczekiwaniu, w pewności tego, że jutro jest niepewne. Bezpieczny świat wspomnień został już porzucony, a czas przeszły ustąpił wiecznemu teraz. Teraźniejszość jest pasjonująca, ale też niesie ze sobą niepokój. Żyjemy przecież na ostrzu noża: na naszych oczach topią się lodowce, wyczerpują się zasoby naturalne, a na horyzoncie majaczy wizja jeśli nie końca świata, to końca człowieka.
Wierne zwierzę
Noc tu, w dolinie, rozpisana jest na czuwanie.
Noc jednego miejsca przychodzi do innego.
Wierne zwierzę. Krok w krok.Noce domów, krajobrazów: rumuńskich Karpat;
węgierskiej puszty; beskidzkiej paryi. I chwila, kiedy
masz pewność, że operujesz już słownikiem minionego:
dotknęłam, pochowałam, rozlało się, sza.Noc przystawia – od zewnątrz – oko do okna domu,
tego, który akurat próbujesz nazwać swoim, zawsze
w tym miejscu, gdzie – od środka – przykładasz
swoje. Ciemno, a przecież wszystko.
Wyspa Słodowa
Noc tu była niespokojna. Sprawy szły o pysk wiersza i o to:
Vivienne Rook przejmuje władzę w Polsce, a Polska jest papierkiem
lakmusowym świata; Wyspę Słodową zatapia woda z lodowca Baltoro;
wiersz Roberta Hassa, ten w tłumaczeniu Renaty Gorczyńskiej o tytule
„Wyobrażona sprzeczka o poetykę w Squaw Valley po wieczornym
spacerze u stóp góry”, idzie inaczej. Idzie tak:to nie nasz poeta (ten o ciężkim imieniu) uchodzi
z rąk tych, którzy mogą wysłać go na śmierć, bezpiecznie
odchodzi jego przyjaciel, ten, który pisze traktat o postawie
dionizyjskiej i apollińskiej w pismach/ Nietzschego, po części
z marksistowskiej,/ po części z kabalistycznej perspektywy.Poranek tu jest dobry, przyglądam się wodzie.
Na razie tyle. Nic więcej.
Kolejnym tematem „Mer de Glace” jest sam wiersz. Lebda z ciekawością ogląda ciało własne, ale zastanawia się też nad kształtem „pysku wiersza”. Robi to subtelnie. Nie tylko mowa tu o wspomnianym pisaniu czegoś na kształt bullet journala czy poniesieniu przez strumień świadomości. Poetka stawia sprawę jasno: przyznaje, że szuka nowego kształtu. Dlatego też rozpiętość „Mer de Glace” nie powinna być postrzegana jako coś wadliwego. W rozpoznawaniu możliwości własnego idiomu Lebda odkrywa się jeszcze bardziej. Do tematów dobrze już znanych z trylogii „Spraw ziemi” dochodzi perspektywa zbudowana na otwartości na przygodność codzienności. Są tu więc wiersze utkane z rozmów z przyjaciółmi, spotkań ze studentami, maratonów u stóp gór czy drobnych, codziennych zdziwień. Przede wszystkim jednak chodzi tu o rozbicie automatyzmu. O takie pisanie i o takie przeżywanie, które będzie zaskakujące i nieokrzepłe. Tylko taki wiersz jest coś wart.
Kwiaty ketmii syryjskiej
Zasłaniam okno, widzę krzew kwitnącego bzu
oświetlony światłem werandy. Mówię, żeby
otworzyć język: śnieżnobiałe są kwiaty bzu.Przed świtem budzi mnie myśl: skąd?
Sierpień nie przynosi ze sobą kwiatu
bzu.Sierpień otwiera kwiaty ketmii
syryjskiej i kwiaty chińskiej
herbaty.
Wbrew wszystkiemu nie jest też tak, że tom nie ma żadnego punktu wspólnego. Oś porządkująca jest widoczna, choć nie wywiera presji na każdy kolejny wiersz, nie zamyka perspektyw na dygresję, nie jest opresyjna. Owym wspólnym mianownikiem jest jasność. Biel jest tu barwą, która znaczy. Od projektu minimalistycznej okładki (za którą należy bez dwóch zdań pochwalić wydawnictwo Warstwy, bo estetyka i twarda oprawa rzadko idą na poetyckim rynku pod rękę), przez skojarzenie z tytułem (bo tajemniczy tytuł jest też nazwą alpejskiego lodowca), po treść. Jasność i jej różne odcienie – światło, ale też cień, milczenie i olśnienie – pojawiają się w wielu kolejnych tekstach. W ten sposób nie tylko scala się książka, ale zostaje przeprowadzona „próba jasnego”. Jasność jest stała; jasność jest jednym z elementów stałych; jasność jest prazasadą.
Próba jasnego
Nocą we wsi coś otwiera psom pyski. Zaczyna się u wejścia
do wąwozu. Ogień warknięć przechodzi na dom od labradora
z sąsiedztwa. Pierwszy z nich przekazuje coś kolejnemu.
Nazwijmy to: niepokój, popłoch – jego dźwięk.Zapalam światło, zwierzęta zamykają pyski. Gaszę. Otwierają.
Zapalam. Zamykają. Czy to możliwe, że uspokaja je to samo,
co nas? Dobrze – mówię im – śpimy dziś przy próbie jasnego.Patrzę na domy rozsiane po dolinie, błyska w nich,
jakby ludzie tam przeprowadzali te same próby.
W „Mer de Glace” Lebda otwiera się także na podróż. Oprócz symbolicznego wymiaru, łączącego się z przekraczaniem i niepewnością, chodzi tu także o dosłownie rozumienie podróży. W najnowszej książce sporo bowiem relacji z bycia w trasie. Nie bez znaczenia są kierunki wojaży. Wyobraźnia (i ciało) Lebdy pozostaje w Europie Środkowo-Wschodniej: w literaturze i estetyce środka. Jest Dunaj, są świeże jajka i wino z przydomowej winnicy. Wszystko to jest po części znajome i rozpoznane. Okazuje się, że mityzowane Podbeskidzie jest miejscem, które się replikuje – w Czechach, Serbii i wielu miejscach, w których czas płynie własnym, leniwym rytmem.
Bursztynowe wino zimy
Czarne złoto, tak mówimy o ziemi tu. Jeszcze trwa na polach
ruch jesieni. To prawda, mowa o słońcu, któremu bliżej do zimy.
To prawda, mowa o zagłuszaniu strachu, o odwracaniu wzroku,
mowa o pisaniu wiersza, któremu bliżej do podglebia niż do
doniesień brytyjskiej rozgłośni. Mowa o ciszy.Jantarové víno zimy – mówi nocą Zuzana. Bursztynowe wino
zimy – tłumaczy mi Bogdan. Zapisuję to na przedramieniu.
Mówię mu, że zrobię z tego wiersz. Noc rozkłada ciemne
w winnicach morawskiego kraju.Wracając, słuchamy czeskiej rozgłośni. Karabach – wyłapuję.
Wypowiadając Karabach, język raz dotyka podniebienia
i wraca na miejsce. Zobacz.
Sawa, Dunaj
List od tłumaczki z dalekiej Serbii: o śmierci – tej, która
wysyła przed sobą lisa, chorobę – ale przede wszystkim
idzie w nim o życie, o uparte przekładanie go na ten
szorstki język: Przybosia, i ogrom Witkacego,
ogrom Gombrowicza.Kilka lat temu, wiosną, na bazarze przy ulicy Požeška,
nieopodal mieszkania Biserki, kupowałyśmy od kobiety,
o skórze przypominającej pomięty pergamin (a muszę
dodać, że niosła za sobą zapach mleka): kostkę sera,
rabarbar, białe jaja.Pomyśleć tylko, wtedy, w tamtym czasie,
wody Sawy i Dunaju leniwie łączyły się,
niepopędzane żadną z burz.
Nie ma już ani mitycznego jądra, ani ucieczki do wspomnień, ani wierszy na cześć zmarłych. Najnowsza książka poetycka Małgorzaty Lebdy jest momentem przejścia: od rozpoznanych już opowieści osnutych wokół wiejskiego centrum do poezji skierowanej na zewnątrz, na świat, na teraz. Na chwilę przed burzą.