Yuval Noah Harari kilka lat temu został ulubionym pisarzem i filozofem wielkich i wpływowych tego świata, a także milionów innych osób. Niedawno dostał również szansę, aby zostać ulubionym twórcą komiksów. Czy ją wykorzystał?
„Sapiens: Opowieść graficzna. Narodziny ludzkości. Tom 1” to komiksowa adaptacja książki Harariego „Sapiens. Od zwierząt do bogów”. Pierwszy z czterech planowanych tomów opowiada historię człowieka od jego pojawienia się po ukształtowanie się kultury łowiecko-zbierackiej. Harari porusza tematy współistnienia „różnych gatunków ludzi” i tego, jak tłumaczyć możemy fakt, że z nich wszystkich przetrwał jedynie homo sapiens. Zadane zostają także pytania: co sprawiło, że to właśnie homo sapiens stał się najgroźniejszym zwierzęciem na tej planecie (odpowiedź ma brzmieć – myślenie abstrakcyjne i zdolność do tworzenia fikcyjnych opowieści, takich jak mity, które potrafią spajać społeczności w większe grupy niż rodziny czy plemienne gromady)?; jak mogło wyglądać życie człowieka jako łowcy i zbieracza?; jaką wielką zbrodnię ma na sumieniu homo sapiens? Od razu zaznaczę, że nie zamierzam komentować tez Harariego czy wchodzić z nimi w polemikę, bo – jeśli rozumiem – te są żywcem przeniesione z wersji książkowej. Zajmę się za to próbą odtworzenia i rozbrojenia idei, jaka stała za stworzeniem komiksu.
Pomysł na narrację wygląda następująco: Harariego odwiedza jego nastoletnia siostrzenica Zoe, której zaczyna objaśniać świat, a dokładnie – początki homo sapiens. Wspierają go w tym inni eksperci, jak profesorka biologii Saraswati, specjalista od komunikacji międzyludzkiej – profesor Dunbar – czy archeolog, ojciec Klüg. To pomysł udany, bo pytania Zoe i konieczność dostosowania odpowiedzi do jej wieku zmuszają do uproszenia i dopasowania przekazu, natomiast obecność innych ekspertów niż tylko Harari, zwłaszcza Saraswati i Dunbara, ubarwia, uatrakcyjnia, ale i pogłębia przekaz. Z jednej strony bowiem są to postaci, które mają (przynajmniej częściowo) zarysowane charaktery, więc stają się ciekawymi i pełniejszymi bohaterami. Z drugiej strony – Harari wkracza w ten sposób w dyskusje między racjami eksperckimi i naukowymi konsensusami a racjami różnych, mówiąc w skrócie, domorosłych filozofów i ekspertów od wszystkiego. Doskonale widać to choćby w scenie, w której autor przedstawia naukowy panel z udziałem publiczności na konferencji w Rio, podczas której dochodzi do konfrontacji eksperckiej wiedzy z (nie)wiedzą oburzonego widza. Tym bardziej szkoda, że w dalszej części komiksu twórcy rezygnują z tego pomysłu, a postać Zoe nagle znika, by pojawić się niespodziewanie na samym końcu.
O ile nie czytałam pierwowzoru „Sapiens”, o tyle miałam średnią przyjemność czytania „21 lekcji na XXI wiek” – książki, która przede wszystkim mnie bardzo wynudziła, będąc wywodem pełnym mocnych tez, a jednocześnie bardzo powierzchownym; poruszającym wiele kwestii, a jednocześnie kręcącym się nieustannie wokół tych samych tematów; niezwykle obszernym, ale też niewiele wnoszącym.
I miałam nadzieję, że wersja graficzna „Sapiens” trochę mi Harariego odczaruje – przede wszystkim dlatego, że z rozmów ze znajomymi czy czytanych recenzji wynikało, że adaptowana książka jest dziełem bardziej udanym niż „21 lekcji…”. Ale także dlatego, że tym razem to przekaz zapośredniczony: i byłam po prostu ciekawa, jak autorom udało się przenieść format popularnonaukowej książki na format popularnonaukowego komiksu. Uprzedzając ocenę już teraz – nie uwzględniając stopnia podobieństwa powieści graficznej do książki, ale oceniając sam komiks – przyznać muszę, że „Sapiens: Opowieść graficzna” jest dziełem udanym jedynie częściowo. A przede wszystkim: rozczarowującym w warstwie graficznej.
Jaki może być główny kłopot popularnonaukowego komiksu? Przede wszystkim mnóstwo informacji, jakie chce się w nim zawrzeć. Z drugiej jednak strony komiks popularnonaukowy to także szansa: otwiera zupełnie nowe obszary możliwości, oferując niezliczone sposoby przekazywania informacji za pomocą obrazu. W takim dziele, oprócz klasycznego kadru, spodziewać się można map, wykresów, linii czasowych, genealogicznych drzew czy innych pomysłów wzorowanych na infografikach – i rzeczywiście, kilka tego typu obrazów znajdziemy w komiksie (zwłaszcza na początku). Przykładem niech będzie świetny pomysł ze strony 15 – ukazanie różnych gatunków ludzi w formie kart do gry, dzięki czemu masa informacji została przekazana na jednej stronie i to w wizualnie przyjemny i łatwo przyswajalny sposób. Problem pojawia się wówczas, gdy to, co było szansą, staje się kłopotem. Niestety twórcy zdali się szybko zapomnieć o fakcie, że obraz jest ich sprzymierzeńcem, a nie balastem czy przykrym obowiązkiem. Zamiast więc zaskakujących i udanych zabaw z grafiką, a także z rozmaitymi możliwościami przekazywania informacji, jakie obraz stwarza, otrzymujemy tekst. Dużo tekstu.
Tekst nie jest dla odbiorcy komiksu problemem, bo komiks nie jest ubogim krewnym książki, przeznaczonym dla osób z brakiem umiejętności przyswajania liter. Ale komiks jako osobne medium rządzi się własnymi prawami – tak, jak własnymi prawami rządzi się film (a tych udanych nakręcono na podstawie książek całkiem sporo). I jeśli coś można oddać za pomocą obrazu, ograniczając tym samym nadrzędną rolę tekstu i wpisując go w szerszą formę komiksowej, sekwencyjnej narracji, to tak należy zrobić. Niestety, twórcy „Sapiens: Opowieści graficznej” nie podołali temu wyzwaniu. W komiksie znajdziemy ogromną ilość tekstu – i to właściwie w każdym kadrze, co utrudnia płynną lekturę. Ponadto duże ilości tekstu wymagają przemyślanego rozmieszczenia, aby nie konfundować odbiorcy w kontekście kolejności czytania dymków. A do sytuacji konfuzji dochodzi co najmniej kilkukrotnie, zaś emblematyczną dla tego problemu jest strona 95. W jej centrum znajduje się postać otoczona dziesięcioma dymkami – nie ma ich jedynie u dołu strony, pod stopami bohaterki. I nawet jeśli stwierdzić, że to żaden problem – przejrzeć treść na stronie i ustalić kolejność czytania – to sama konieczność jest już problemem. I w końcu te ściany tekstu pozostawiają często zbyt mało miejsca na sam obraz, który zdaje się odgrywać rolę mniej lubianego dziecka na rodzinnym spotkaniu, zamiast pełnowartościowego elementu komiksu.
No właśnie, obraz – ten jest niestety… niedbały. Można eufemistycznie uznać, że zdecydowano się na bardzo uproszczoną kreskę, która nie będzie przytłaczać w połączeniu z dużą ilością tekstu. Ale – o ile na początku rysunki nie przykuwały mojej uwagi, stanowiły raczej neutralne i przyjemne tło dla toczącego się wywodu – o tyle im dalej w las, tym więcej znaleźć można niedoróbek, lenistwa, pośpiechu i zwykłego niedbalstwa. Poza kilkoma naprawdę atrakcyjnymi planszami z większą ilością detali i kolorów kadry w przeważającej mierze pozbawione są teł albo też ograniczone do minimum. Projekty postaci są proste do bólu – i o ile jeszcze byłoby to zrozumiałe w kontekście ludzkich sylwetek (choć, biorąc pod uwagę, że tematem opowieści są narodziny ludzkości – jednak spodziewamy się dbałości o ten detal), o tyle nie mogę odżałować, jak nieciekawym był projekt postaci wzorowanej na superbohaterce, Doktor Fikcji. Ale jeszcze bardziej niedbałość widać tam, gdzie z niedoróbki przeradza się ona w błąd merytoryczny (w komiksie, przypomnijmy, który na ma celu popularyzację wiedzy). Przykładem może być strona 98 – ogarnął mnie gromki śmiech, kiedy zauważyłam, jaki kształt na mapie współczesnej Europy ma Polska. Patrząc na jej proporcje i to, jak została „wydłużona”, wnioskuję, że w granicach Polski nie tylko ponownie znalazł się Lwów, ale że polskimi miastami zostały także Praga i Bratysława (co jest tym ciekawsze, że rysownik mimo wszystko zmieścił na mapie Czechy i Słowację). Jeśli przyjemność sprawia wam patrzenie na mapę Polski z XVII wieku, to ta również was nie zawiedzie. I chociaż nie mogę tego powiedzieć z całkowitą pewnością, to jestem przekonana, że jednym z kluczowych źródeł zaistnienia tej rysunkowej katastrofy był czas, czyli terminy goniące współautorów.
Jeśli miałabym określić, co w obrazie według mnie działa i jest niezaprzeczalnym plusem, to wskazałabym na jego intertekstualność. Był to jeden z przyjemniejszych aspektów obcowania z tą powieścią graficzną. Możliwość odszukiwania w kadrach komiksu nawiązań do obrazów, fotografii, kadrów filmowych czy plakatów propagandowych jest znacznym plusem publikacji, i należy go odnotować.
Trzeba jednak zadać sobie pytanie – czy to działa? Czy ten komiks jest dobry i wart naszego czasu i pieniędzy? Odpowiedź oczywiście zależeć będzie od tego, do kogo jest skierowane pytanie. Wracamy więc do kwestii: dla kogo ten komiks jest? Jeśli czytaliście i lubicie Harariego, to nie ma sensu, abyście sięgali po „Sapiens: Powieść graficzną”, bo informacje zawarte w komiksie znacie zapewne już z książki. Byłoby inaczej, gdyby odznaczał się on walorami na polu obrazu czy prowadzenia komiksowej narracji; ale tak nie jest. Rysunek gra tutaj rolę drugorzędną, jest w najlepszych momentach poprawny i zadowalający, a w najgorszych żenujący. Także prowadzenie narracji jest dyskusyjne – brak tu spójności pomysłu, choć na plus należy odnotować wprowadzenie postaci Zoe i innych ekspertów. Jeśli zaś odpowiedź na pytanie o odbiorcę miałaby brzmieć „fan pozycji popularnonaukowych”, to wówczas powinien on sięgnąć raczej po książkę, jako narrację bazową i skierowaną do siebie (poprzez konwencję i chwyty gatunkowe).
W końcu – jeśli projektowanym odbiorcą miałby być nastolatek (a czemu właśnie nastolatek, o tym zaraz), to… i tutaj mam problem. Bo bardzo chciałabym napisać: dla niego jest komiks. Ale przecież komiks jako medium samo w sobie nie implikuje wieku odbiorcy. Jeśli szukać odpowiedniego wieku czytelnika, kierować należy się więc treścią. W tym przypadku nie jest raczej dopasowana dla dziecka – chociażby przez wzgląd na poziom trudności – ale dla nastolatka już tak, na co zresztą wskazuje także postać Zoe, do której swoją opowieść kieruje Harari. Tylko jeśli do czynienia mamy z nastolatkiem, który czytać lubi także pozycje popularnonaukowe, to może – znowu – warto od razu sięgnąć po książkę? Niemniej przekonana jestem, że to właśnie ta grupa – a więc młodzież i Ci, którzy za młodzież często podejmują wybory konsumenckie – stanowiła grupę docelową twórców i wydawców komiksu.
Nie zrozumcie mnie źle – „Sapiens: Opowieść graficzną” przeczytałam z pewnym zainteresowaniem; podejrzewam nawet, że gdybym zamiast po „21 lekcji na XXI wiek” sięgnęła wcześniej po „Sapiens. Od zwierząt do bogów”, to moja sympatia dla Harariego byłaby większa. Na podstawie tropów pozostawionych w komiksie zakładam bowiem, że konstrukcja książki jest lepiej przemyślana, a przez to bardziej angażująca niż „21 lekcji…”. Ale nawet pomimo owych lekturowych odczuć przyjemności i oferowanego narracyjnego naddatku (wprowadzenia do historii nowych postaci) nie widzę powodu, dla którego przygodę z Hararim należy poszerzać: sięgnąć po komiks zamiast albo obok książki lub też po lekturze komiksu zajrzeć do książki. Bowiem zarówno komiks, jak i adaptowany pierwowzór, pozostawiają czytelnika z podobnym (tym samym?) bagażem informacji i doświadczeń.