Gdybyśmy mieli przełożyć przysłowie „jaki Sylwester, taki cały rok” na muzykę, okazałoby się, że 2021 będzie discopolowym wokalistą przebranym za włoskiego pop tenora. Na szczęście świat muzyki rozrywkowej rządzi się swoimi prawami, a w grudniu minionego roku – obok kolęd wykonywanych zarówno przez uczestników talent shows, jak i przez syte estradowe wilki – ukazało się parę wartych uwagi albumów i singli. Przy okazji: będzie dużo życzeń, do których dołączą się być może Paul McCartney, Nilufer Yanya, WaluśKraksaKryzys i Jerz Igor.
Paul McCartney
„McCartney III”
Capitol
Choć życzyłbym McCartneyowi, aby żył nam i królował jeszcze przez dwieście, trzysta czy tysiąc lat, przyjmuję wobec niego (przynajmniej od jakiegoś czasu) znaną strategię dotyczącą nieobecnych: mówić dobrze albo wcale.
Na szczęście trafiła się okazja, by zamiast z godnością zamilknąć, napisać parę słów. „III” stanowi zasadniczo domknięcie trylogii zapoczątkowanej w 1970 roku. Otóż: „numerowani McCartneye” to albumy, na których Brytyjczyk nie tylko pełni funkcję jedynego kompozytora i tekściarza, ale i gra na każdym ze słyszalnych tu instrumentów. Twórcza i realizatorska swoboda najwyraźniej wyszła McCartneyowi na dobre. Trudno byłoby, rzecz jasna, stwierdzić, że „III” skrzy się od nieprzewidywalnych pomysłów i błysków aranżacyjnego geniuszu – pamiętajmy jednak, że rewolucji w muzyce rozrywkowej dokonuje się tylko raz. Zamiast tego dostajemy jedenaście przykładów znakomitego rzemiosła, któremu towarzyszy gatunkowy eklektyzm: Macca to brzmi jak QOTSA („Slidin’”), to sięga po wzorce R’n’B (np. „Deep Deep Feeling”) czy bluesowe „Lavatory Lil”. Za każdym razem wypada po prostu przyzwoicie i przekonująco, co cieszy, gdy ma się w pamięci mdłą poprockowość „Egypt Station”. Jak trywialnie by to nie brzmiało: znać, że pisanie nowych utworów w dalszym ciągu sprawia McCartneyowi radość, a to – w połączeniu z faktem, że muzyk nie ustaje w poszukiwaniu nowych środków wokalnego wyrazu – udziela się też słuchaczowi.
Co prawda zimowa klamra, która spina najnowszy album (mowa o „Long Tailed Winter Bird” i „Winter Bird / When Winter Comes”), przypomina, że czas płynie nieubłaganie, życzę jednak nam wszystkim McCartneyów oznaczonych cyframi „IV”, „V” i dalej.
WaluśKraksaKryzys, KRÓL
„TUŻ PRZED PÓŁNOCĄ”
Mystic Production
Osoby, które śledzą tę rubrykę, wiedzą być może, że darzę cały koncept „Męskiego grania” umiarkowaną estymą. Na szczęście, jak śpiewał polski poeta, „się zdarzają jakieś jaśniejsze momenty”.
Jak (prawie) mówił inny poeta, ejtisowo-najntisowych archiwistów i retromanów było wielu, ale w Polsce nikogo takiego jak Waluś. Nie wiem, jakie zrządzenie losu czy też błąd w przemysłowo-muzycznym kodzie doprowadziły do tego, że WaluśKraksaKryzys został włączony w obręb wspomnianej we wstępie inicjatywy. Nie wnikam, niech się facetowi (i reszcie zespołu) darzy. Wiem natomiast, że wyciśnięcie z generycznego zimnofalowego riffu tak misternej i punktualnej aranżacji to już nie lada sztuka. Jest w „TUŻ PRZED PÓŁNOCĄ” napięcie, są znane z dokonań tego artysty chropowatość i kanciastość przetykana subtelną chwytliwością. Jest chuliganerka, psychoaktywność, depresyjność i wielka miłość wobec nieoczywistego popu. I choć zdarzyło mi się natrafić na komentarze o treści: „nawet obecność Króla nie psuje tego numeru”, dodałbym: jest odpowiedni skład personalny – i mówię to jako umiarkowany fan twórczości zaproszonego tu do współpracy gościa.
W nowym roku życzę więc więcej Walusia: być może dla polskiej muzyki no-trochę-tam-niezależnej-ale-nie-całkiem-niszowej jest jeszcze nadzieja.
Nilufer Yanya
„Feeling Lucky?” (EP)
ATO Records
O singlu zapowiadającym najnowszą EP-kę brytyjskiej artystki pisałem już w „Odsłuchach października”. Przyszedł czas na resztę materiału i na małą rewizję.
Mimo że „Crash” bynajmniej nie należy do utworów nieudanych, w kontekście znakomitego longplaya Yanyi zatytułowanego „Miss Universe” zdawał się nieco rozczarowujący. Po przesłuchaniu zaledwie dziesięciominutowego „Feeling Lucky?” wszystko zaczyna układać się w całość. Owszem, nowe utwory są mniej efektowne niż te znane z debiutu, będącego istnym pangatunkowym potworem. Zamiast czuć się rozczarowani, powinniśmy jednak zrozumieć, w którym punkcie znajduje się obecnie Yanya: to moment tranzycji, istna strefa buforowa, łącznik pomiędzy tym, co było, a tym, co dopiero nadejdzie. „Crash”, „Same Damn Luck” i „Day 7.5093” to nienarzucające się słuchaczowi perełki, których rzekoma niepozorność i dyskretność skrywa w sobie kompozytorski geniusz i niewiarygodną wyobraźnię melodyczną – to „kryptoearwormy”, które obezwładnią nas już po dwóch–trzech przesłuchaniach. Można by wyliczać wzorce, wspominać o ejtisowym popie, jangle popie, najntisowym indie, jazz-soul revivalu, ale to i tak nie będzie miało znaczenia w kontekście osobności Nilufer Yanyi, która jest w stanie wchłonąć poprzez osmozę niemal każdy nurt i gatunek, a następnie oddać go słuchaczom jako coś doskonale własnego.
Nie jestem w stanie określić, jak będzie brzmiał drugi longplay Brytyjki: wiem tylko, że chciałbym się jak najszybciej przekonać, czego i Wam życzę!
Jerz Igor
„Wyspa”
Music Matters
Skoro mamy już znakomite ilustratorki i ilustratorów oraz wydawnictwa wydające piękne książki dla najmłodszego odbiorcy, może przyszedł czas również na jakościową muzykę dla dzieci?
Chciałoby się powiedzieć: wreszcie! Nie trzeba chyba nikogo przekonywać, że w kategorii „piosenki dziecięcej” mamy się czym pochwalić. Rzućmy tylko okiem na lata 80. i dokonania Andrzeja Korzyńskiego, który ilustrował muzycznie przygody filmowego Kleksa. A Fasolki i słodko-dziwaczno-niepokojąca „Moja fantazja”? A co z „Dyskoteką Pana Jacka” i z nowopopowymi bangerami serwowanymi między innymi przez Krzesimira Dębskiego? Jerz Igor (czyli Igor Nikiforow i Jerzy Rogiewicz) na swoim trzecim albumie czerpią z najlepszych wzorców, a jednocześnie idzie krok dalej, zapraszając do współpracy artystów kojarzonych ze sceną niezależną. „Wyspa” to zbiór pozbawionych dydaktyzmu, a przy tym pełnych fantazji opowieści (wśród tekściarzy i tekściarek nie tylko członkowie zespołu, ale i m.in. Dorota Masłowska), podanych w efektownej muzycznej formie – od synth popu po spaghetti western. Dzięki wsparciu między innymi Magdaleny Gajdzicy z Enchanted Hunters czy Alex Freiheit vel Siksy („Urodziny” ze świetnym, zaczepnym tekstem) udało się stworzyć płytę uniwersalną, która z powodzeniem trafia również do dorosłego odbiorcy – a to najlepszy dowód na to, że twórcy traktują swoją najmłodszą grupę docelową z należytą powagą.
Osobom, które nie mają dzieci, nie zamierzam życzyć rodzicielstwa – bo to głupie i niesprawiedliwe. Ale: jeżeli jesteście rodzicami/zdecydujecie się na ten krok, to życzę Wam, abyście mieli pod ręką album Jerza Igora.