Archiwum
08.10.2018

Odsłuchy września

Mateusz Witkowski
Muzyka

Rynek muzyczny powoli budzi się z wakacyjnego letargu. Wrzesień być może nie olśniewał, nie znaczy to jednak, że było całkiem nudno: dostaliśmy między innymi genialny album niszowego artysty oraz bezbarwny album koncesjonowanego geniusza. Zapraszam do subiektywnego podsumowania ubiegłego miesiąca.

Yves Tumor

Safe in the Hands of Love

(Warp Records)

Gdybym musiał znaleźć muzyczny ekwiwalent muzyki Yvesa Tumora, wskazałbym na bukiet pięknych kwiatów unurzany w kałuży oleju. Gdybym miał określić gatunkową zawartość „Safe in the Hands of Love”, wspomniałbym o mieszance noise’u, downtempo, R&B, ambientu i soulu. Gdybym miał narysować wykonawcę, powstałby portret faceta z otwartymi ranami, który tańczy, trzymając w ręku solniczkę. I pewnie za każdym razem byłbym zarówno blisko, jak i daleko od prawdy.

Na tym polega wielkość tego albumu. Twórczość Tumora, mimo że ufundowana na eksperymencie, nie sprawdzi się raczej jako przyczynek do żartów o sztuce współczesnej. Nie ma tu bowiem mowy o szarlatanerii czy przeroście formy nad treścią. Utwory zawarte na jego nowym albumie hipnotyzują niełatwym, zgrzytliwym brzmieniem, a zarazem czarują niesamowitą melodyką. Od otwierającej całość jazzującej miniatury „Faith in Nothing Except in Salvation”, przez opierające się na skrzypiącym, zapętlonym samplu (czy jest ktoś, kto w trakcie słuchania nie pomyśli o „Loveless” My Bloody Valentine?) „Noid”, aż do hałaśliwego, balansującego na granicy słuchalności „Let the Lioness in You Flow Freely” Tumor dosłownie bombarduje nas swoją emocjonalnością. W pewnym sensie słuchanie tego albumu to gehenna. Koniec końców jednak, obcowanie z tym trudnym i ciemnym pięknem okazuje się oczyszczające.

A, bym zapomniał: „Lifetime” to jeden z najlepszych utworów tego roku. A przecież reszta „Safe in the Hands of Love” wcale od niego nie odstaje.

 

*

Smolasty

Fake Love

(Warner Music Poland)

Ten odcinek sponsoruje litera „t” jak „transakcentacja”. Od początku jednak.

Właśnie ukazał się debiutancki longplay Smolastego, wokalisty znanego już naprawdę dobrze szerokiej młodorapowej publiczności. „Fake Love” to najlepszy dowód na to, że rynek ‑ podobnie jak przyroda ‑ nie znosi próżni. Twórczość Norberta Smolińskiego doskonale trafia w zapotrzebowanie na romantycznego bad boya obdarzonego dobrym wokalem. Pod względem muzycznym dostaniemy tu wszystko, czego spodziewamy się po po miksturze zerówkowego R&B z newschoolowym rapem i popem AD 2018. Pewien problem nastręcza jednak treść. Mówiąc o transakcentacji, nie mam tu na myśli wyłącznie łamania słów i przesuwania stóp tonicznych, aby dopasować je do muzyki. Mówię o niedającym się przeoczyć pragnieniu włączenia własnej twórczości w obręb szeroko rozumianej, a zarazem wyobrażonej „amerykańskości”. Łatwo jest się zżymać, że – notabene: dwudziestotrzyletni już ‑ Smolasty schlebia w swoich utworach nastoletniej wrażliwości, że idzie po linii najmniejszego oporu, że jego teksty naszpikowane są „tymi sprawami”, „tym stanem” i aż puchną od pustosłowia. Problemem jest jednak głównie nieznośna poza.

I choć daleko mi do smutnych panów z urzędów ds. prawdziwej polskości, to wszechobecne na „Fake Love” strojenie się w cudze ciuszki sprawia, że nie wierzę w żadne słowo Smolastego. I nie zmieni tego fakt, że tytułowy singiel buja, aż miło.

*

Paul McCartney

Egypt Station

(Capitol Records)

„A gdy zostały już nagrane ostatnie takty «Let it Be», uznał: mój trud jest skończony” ‑ tak mógłby brzmieć jeden z fragmentów apokryficznej opowieści o losach Paula McCartneya.

Zdaję sobie sprawę, że jeżeli już raz zmieniło się historię muzyki rozrywkowej, trudno co chwilę dokonywać kolejnych rewolucji. Rozumiem też, że Macca nie ma ochoty ścigać się z tuzami współczesnego popu, o czym mówił zresztą niedawno w amerykańskiej telewizji. Jedyne, na co liczę w wypadku solówek eks-Beatlesa, to zestaw przyzwoitych i choć odrobinę zapamiętywalnych utworów. Tymczasem album numer 18 jego dyskografii pełen jest banalnych, symetrycznych aranżacji i akustycznych „dykteryjek”. Gdy już pojawia się charakterystyczny, pianinowy drive (np. „Come on to Me”), który budzi pewne nadzieje, szybko orientujemy się, że „Egypt Station” cierpi na deficyt hooków i ogólnej pomysłowości. Dodajmy do tego patenty aranżacyjne rodem z twórczości U2 z ostatnich kilkunastu lat („I Don’t Know”) oraz krępującą rubaszność (singlowe „Fuh You”) i nieszczęście gotowe.

W kanonicznym sporze „Lennon czy McCartney?” stałem murem za drugim z wymienionych, między innymi ze względu na buzującą z niego bezpretensjonalność. W momencie, w którym zamienia się ona w bezbarwność i infantylność, mam ochotę zrewidować swoje poglądy.

*

The Dumplings

Raj

(Warner Music Poland)

A teraz przed państwem zespół, który stał się rozpoznawalny dzięki programowi Łukasza Jakóbiaka! Dobrze, bez żartów. The Dumplings poradziliby sobie bez pomocy znanego polskiego prestidigitatora, gdyż są po prostu przyzwoitym zespołem. Właśnie: przyzwoitym. Jesteśmy na tym etapie rozwoju polskiej krytyki i dziennikarstwa muzycznego, w którym każdy electropowy duet jest z miejsca klasyfikowany jako nowa nadzieja. Recepta jest prosta: kobieta, mężczyzna, znajomość przynajmniej jednej płyty Chvrches i ogólne rozeznanie w muzycznych latach 80.

Powyższe można by odnieść również do The Dumplings. Są jednak na „Raju” momenty, w których Justyna Święs i Kuba Karaś znacznie wykraczają poza Trójkową średnią. Klawiszowy motyw dublujący melodię refrenu oraz filtr wokalny zastosowany w utworze tytułowym to przykład na to, że młodzi muzycy potrafią w kreatywny sposób odnieść się do rodzimego, ejtisowego dziedzictwa. Dobre wrażenie robi też syntezatorowa mozaika, która składa się na „Uciekam”.

Szkoda jedynie, że The Dumplings popadają czasem w niepotrzebną egzaltację. Wygląda na to, że na polskim indie cały czas ciąży klątwa „nosowszczyzny”, która skłania artystów do przyciężkiego poetyzowania. W rezultacie dostajemy wersy w rodzaju: „Nie widzisz grupy rozproszonych ust, echem się niosą przegryzania”. Tymczasem Święs przekonuje zdecydowanie bardziej, gdy śpiewa: „Przykro mi, tak mi przykro. Lubiłem to miejsce, lubiłem wszystko”. Tak czy siak ‑ znów ‑ naprawdę przyzwoity album.