Jedno ujęcie, jedna kamera. Obiektyw płynie niczym duch, powoli unosi się nad wąską groblą, która codziennie wyłania się z morza tylko na kilka godzin i stanowi jedyne połączenie wyspy Osea ze stałym lądem. Podążanie za tym żarłocznym, ślamazarnym okiem wymaga olbrzymiej cierpliwości, ale nagroda warta jest każdego wysiłku. Oto wkraczamy w przestrzeń dziwności, w świat synkretycznej religii, gdzie pogańskie – głównie celtyckie – rytuały mieszają się z surowym chrześcijaństwem. Na ziemi porozkładano luźne marynarki i spodnie, a mieszkańcy wyspy – ponurzy, zgrzebnie ubrani – powoli wypełnieją je słomą. Widok jest upiorny, chochoły przypominają ciała na chwilę przed złożeniem do masowego grobu. W morzu, na tle wysokich drewnianych słupów trwa inscenizacja Ostatniej Wieczerzy – brutalna, w jakimś sensie też bluźniercza. To inne rozumienie ofiary – dosłowne, związane z kultem ziemi i śmierci, z krwią, która, jako wotum przebłagalne, należy się starym morskim bogom.
Kiedy oglądam to po raz kolejny, w dostępnych na YouTube skrótach, nie mogę wyjść z podziwu, że polska recepcja „Dnia trzeciego” – serialowego tryptyku Dennisa Kelly’ego, twórcy przewspaniałej „Utopii”, i Feliksa Barretta, założyciela immersyjnego teatru Punchdrunk – zazwyczaj pomija aspekt performatywny całego przedsięwzięcia. Widowisko – bo takie określenie pasuje tutaj najlepiej – działa na przecięciu, nomen omen, trzech mediów: telewizji, teatru uczestniczącego oraz live streamingu. Klamrę stanowią wyemitowane przez HBO dwa trzyodcinkowe bloki fabularne – „Lato” (z Judem Lawem w roli głównej) oraz „Zima” (z Naomie Harris). Rdzeniem jest natomiast część środkowa, „Jesień” – dwunastogodzinna relacja live z neo-pogańsko-chrześcijańskiego święta przejścia „Esus and The Sea”, transmitowana na początku października w mediach społecznościowych. Pierwotnie do uczestnictwa w festiwalu mieli zostać zaproszeni sami widzowie i, w liczbie około trzech tysięcy, wypełnić prawdziwe Osea – prywatną wyspę u wybrzeży Essex we wschodniej Anglii – tańcem i śpiewem. Pandemia pokrzyżowała te plany, co i tak nie zmienia faktu, że „Jesień” mamy doskonałą – to zdecydowanie najmroczniejsza, najbardziej niepokojąca część tryptyku oraz kompleksowa wycieczka po bogatej folk-horrorowej tradycji ikonograficznej. Moim zdaniem, żeby cieszyć się widowiskiem Kelly’ego i Barretta w pełni, należy zmierzyć się także z wolnopłynącą, transową „Jesienią” – choćby we wspominanym półtoragodzinnym bryku montażowym.
Bo sam w sobie – jeśli ogołocić go z naddatku rytualno-wizualnego – „Dzień trzeci” nie jest szczególnie oryginalny. Przypomina sparafrazowany „Kult” (1973) Robina Hardy’ego – konserwatywną opowieść o dobrym chrześcijanie, złożonym na ołtarzu „przerażającej” zgnilizny moralnej lat 70., rewolucji seksualnej i kultury hipisów. „Lato” to podobny festiwal niespodzianek. Sam (Jude Law) odgrywa własny rytuał żałobny – żegna się ze swoim tragiczne zmarłym synem w leśnej głuszy, do strumienia wrzuca stare dziecięce ubranka i zabawki. Poszukuje samotności, a przeżywa kolejną traumę – na jego oczach próbuje się zabić nastoletnia dziewczyna, Epona. Sam odcina ją ze stryczka i zawozi do domu, na Osea, gdzie odizolowana, z pozoru gościnna i lekko ekscentryczna społeczność szykuje się do folklorystycznego festiwalu – czegoś na kształt bachanaliów z fantastycznymi kostiumami, pijaństwem, żarciem i wolną miłością. Im bardziej jednak bohater próbuje opuścić wyspę, tym bardziej – serią zwykłych i niezwykłych zbiegów okoliczności – nie może się wstrzelić w wąskie, kilkugodzinne okienko odpływu. A im bardziej nie może, tym niżej opada zasłona – zza chrześcijańskiej dewocji przeziera coś dużo straszniejszego, pradawnego, związanego z, jak mamroczą pod nosem kultyści, „mrokiem, który nadchodzi”. Religia oznacza tutaj bardzo wysokie, globalne stawki, co dla Sama – przybysza ze zsekularyzowanego świata Zachodu – jest trudną do pojęcia aberracją. Tajemnica, łatwo wyczuwalna nadwyżka metafizyczna unosząca się nad tą wyspiarską skamieliną społeczną, zaczyna się manifestować w halucynacjach, urojeniach i krwawych sennych koszmarach. Coś kipi i wypływa na powierzchnię, lecz co dokładnie – trudno dociec.
I żeby wciąż było trudno, nie wolno bawić się w spojlery. Wszystkie odsłony „Dnia trzeciego” spaja bowiem mocna nić narracyjna – po obejrzeniu „Jesieni” widzę jeszcze wyraźniej, że nawet drobne motywy ikonograficzne mogą mieć swoje zaskakujące rozwinięcia w kolejnych epizodach. O „Zimie” da się więc powiedzieć tylko tyle, że z pozoru zaczyna się bardzo podobnie do „Lata” – tym razem z Osea nie może się wydostać Helen (Naomi Harris) oraz jej dwie córki: nastolatka Ellie (Nico Parker) i młodsza Talulah (Charlotte Gairdner-Mihell). Trzy ostatnie odcinki zrealizowano w zupełnie innym stylu wizualnym. W części „letniej” od początku dominował oniryzm – dziwne nasycenie kolorów, pastelowe, wybijające się na pierwszy plan zielenie i błękity, niestandardowe ustawienia kamery, nieostrość, zaburzenia percepcji. Psychodelia i wizyjność jak po zażyciu LSD. „Zima” to już natomiast realizm pełną gębą – szarość, błoto, wiejskie chaty, z trudem maskowany rasizm lokalsów, poszukiwanie ciepła w niegościnnym, zamkniętym świecie przesądów i niewiele mówiących symboli. Metafizyczny naddatek szybko rozpływa się w powietrzu, a zastępują go zmęczenie i gniew. Bo za mistycznym konserwatyzmem Osea skrywa się nasza stara znajoma – walka o władzę, rząd dusz, sukcesję. Typowa polityka, tyle że w wydaniu nieco bardziej gotyckim niż to, co serwują nam na co dzień serwisy newsowe.
Dlatego łatwo „Dzień trzeci” odczytać w kluczu prostych metafor, gdzie wyspa jest Wyspą podzieloną brexitem, a droga Sama – wędrówką przez kolejne kręgi „piekła żałoby”. Bez wątpienia doświadczenie traumy i poczucia winy – oraz wynikająca z niego egzystencjalna groza – są podstawowym budulcem serialowej rzeczywistości. Postchrześcijańska cywilizacja – zamknięta na terapeutyczny wymiar rytuału i stabilizujące, przeciwlękowe właściwości religii – poszukuje nowych odpowiedzi na rozpad znajomego świata, już poza instytucjami wielkomiejskiej nowoczesności i ideologii racjonalnego umysłu. A jednak, inaczej niż w purytańskim „Kulcie”, religia z „Dnia trzeciego” to wielki, mroczny i złowrogi monolit – obojętne, w wydaniu pogańsko-krwawym czy chrześcijańsko-ofiarniczym. Nie daje się okiełznać, nie przynosi antidotum, a tylko te same nagie prawdy o manichejskim starciu Jednych przeciwko Drugim. I już takie zakończenie serialu byłoby dla mnie satysfakcjonujące, wszak tryptyk Kelly’ego i Barretta to horror, baśń i teatr społeczny w jednym.
Tyle że po uważnym obejrzeniu wszystkich epizodów wyłania się coś jeszcze – ten serial ma gender. Stojąc na straży bezspojlerowości, mogę powiedzieć tylko tyle: dokonuje się tutaj coś na kształt odwrócenia starej konserwatywnej opowieści, w której to zwyczajowo kobieta ulega żałobnej histerii, a mężczyzna ucieka od śmierci w logikę przetrwania. W „Dniu trzecim” jest inaczej – to kobieta niesie kaganek racjonalności, postchrześcijańskiego porządku etycznego i życia, bowiem tylko ona dostrzega, że pod mackami pradawnych bogów kryją się zapijaczone oblicza furiatów, zaślepione walką o władzę mordy przemocowych funkcjonariuszy jednej czy drugiej „partii politycznej”. Jej ofiara jest ofiarą prawdziwą i wymagającą prawdziwej sprawności fizycznej, a nie ucieczką w kolejne łatwe symbole i zapośredniczenia. Chociaż to właściwie nie ofiara – termin z patriarchalnego porządku winy i odkupienia – lecz trwające bite trzy dni zmaganie z własnym i cudzym gniewem. Walka o wyzwolenie z męskiej fantasmagorii, zwanej także proroctwem, dziejową koniecznością czy porządkiem naturalnym. Być może to właśnie umknęło większości recenzentów, którzy zżymali się na błahe zakończenie i ogólną „gorszość” „Zimy”. Może to „zasada rzeczywistości” organizuje cały ten materiał i też w jego ramach ostatecznie triumfuje. A być może to ja się mylę. Jaki by jednak nie był wynik tych zmagań – „Dzień trzeci” bez wątpienia wart jest mszy.