AGNIESZKA BUDNIK: Zacznijmy od tworzywa: jaką rolę w „Wędrownym Zakładzie Fotograficznym” odgrywa fotografia?
AGNIESZKA PAJĄCZKOWSKA: Fotografia jest pretekstem do spotykania ludzi. Jest też praktyką, która pozwoliła mi stworzyć sytuację wymiany: wymieniać zdjęcia na opowieści osób, których nie znałam. Pozwala mi również odwołać się do praktyk – nawiązać do tego, jak fotografie były i nadal są używane w domach.
Wędrowny Zakład Fotograficzny jest określany mianem „projektu”. To wykluczałoby bezinteresowność, z którą wyjechałaś z Warszawy.
Działanie stało się projektem dopiero w trakcie. Na początku był pomysł. Broniłam się przed nazywaniem Wędrownego projektem, bo byłam wówczas zanurzona w rzeczywistości pracy projektowej, która powinna mieć z góry założone i policzalne efekty twarde i miękkie, które później się realizuje i sprawozdaje. Ostatecznie Zakład trwał kilka sezonów, przybrał postać książki. Było to działanie prowadzone niezależnie, na własnych warunkach: nie szukałam dofinansowania, nie chciałam się przed nikim rozliczać z tego, ile osób spotkałam, ile kilometrów przejechałam, jak wiele zdjęć zrobiłam. Chciałam pozostać wolna.
W „Wędrownym Zakładzie Fotograficznym” zdjęcia portretowe wcale nie grają pierwszych skrzypiec. Liczą się przede wszystkim opowieści, które wymieniłaś na zdjęcia. Kilka fotografii się tutaj jednak znalazło: na żadnym nie widać twarzy. Dlaczego wybór padł na nie?
Miałam pomysł, aby zdjęć było więcej, ale książka byłaby wtedy znacznie droższa. Byłam jednak pewna, że nie chcę tworzyć wydawnictwa albumowego ani książki fotograficznej w tym znaczeniu, w jakim funkcjonuje ona w sztuce współczesnej. To miał być tekst. Od początku założyłam, że portrety zostają wyłączną własnością osób, które dokonują ze mną wymiany. Ja coś tracę i dostaję coś innego Ważne było dla mnie, aby zrezygnować z prezentowania tych portretów dalej, podobnie jak ważne było, aby nie dać się porwać pokusie opowiadania „prawdy o polskiej wsi”. Chciałam spróbować odciąć się od kolonialnego, egzotyzującego dziedzictwa praktyk fotografii.
Dostrzegłaś w sobie oko kolonizatorki?
Kiedy przybywasz z centrum do obszarów peryferyjnych, znajdujesz się w uprzywilejowanej pozycji w tym sensie, że masz dostęp do narzędzi, za pomocą których przedstawisz je publiczności. Chciałam pozbyć się tego ciężaru, nie używać portretów, które miały być prywatne i nie robić niczego wbrew interesom spotkanych osób. Dla siebie robiłam zdjęcia w charakterze dokumentacyjnym, nie pokazujące twarzy. Aparat służył mi do fotografowania rzeczy i miejsc, które są dla mnie niecodzienne. W ten sposób mogłam zobaczyć swoje spojrzenie na rzeczywistość, a wraz z nim: klisze, odruchy i przekonania, które we mnie tkwiły. Złapałam się na tym, że fotografuję rozpadającą się chałupę, bo jest inna niż rzeczywistość, w której funkcjonuję. Pasowała do popularnego wyobrażenia o malowniczym i znikającym wschodzie. Staram się łapać na tych momentach i mówić o nich w tekście. W książce zdjęcia są umieszczone w tych miejscach, które były z mojej perspektywy ważnymi doświadczeniami, przesuwającymi moje myślenie. Wiele fotografii nie weszło do książki, ale tam są. Pomagały mi na etapie pisania: patrzyłam na nie, porządkowałam to, co pamiętam, opisywałam to, co na nich widziałam, szukając „fotograficznego sposobu pisania” – wynikającego z patrzenia na własne zdjęcia.
Mimo braku portretów osób w książce to jednak opowieść z kluczem. Czy któryś z bohaterów skontaktował się z tobą po publikacji?
Cały projekt jest oparty na doświadczeniu osobistym i na faktach z mojego życia. W tym sensie można powiedzieć, że jest reportażowy. Wszystko wydarzyło się naprawdę i jest opowiadane subiektywnie. Używam jednak zabiegów literackich, które mącą formę reportażu i sytuują książkę gdzieś na pograniczu różnych typów tekstu. To fakty, które nie są weryfikowalne. Zanurzam je w nieokreślonym miejscu: nie podaję miejscowości ani nazwisk. Nazywam ten tekst „literaturą doświadczenia”, bo czerpie z wielu strategii: notatki terenowej, pamiętnika, świadectw mówionych. Jeśli ktoś osobiście zna panią Waltraut, Kazię lub inne osoby, które spotkałam, to oczywiście rozpozna je w bohaterkach; ale jest to potencjalnie wąskie grono. Uważam, że taktyka jest w porządku. Te historie się wydarzyły; te opowieści zostały mi opowiedziane. Nikt nie zwrócił się do mnie z żalem czy pretensją, póki co spotykam się z pozytywnymi reakcjami. Dostałam mail od pani, której teściowie są opisani w książce. Porządkując dom po ich śmierci, znalazła zdjęcie z Wędrownego, na którym była pieczątka. Nazwę wrzuciła do wyszukiwarki, znalazła moją książkę i przeczytała ją. Potem przyszła na spotkanie autorskie w Białymstoku wraz ze swoim mężem, synem moich bohaterów. Było to bardzo wzruszające: okazało się, że zdjęcie, które wykonałam starszemu małżeństwu, było ich ostatnią wspólną fotografią. Rodzina poprosiła mnie o przesłanie pliku na pamiątkę.
Zdarzyło ci się wykonać całkiem dużo takich ostatnich zdjęć.
Tak. Dowiadywałam się o tym przy powrotach. Kiedy przyjechałam po dwóch latach do wioski, gdzie zrobiłam zdjęcie czwórki sąsiadów siedzących na ławce, okazało się, że żyje już tylko jedna kobieta. I że było to ostatnie wspólne zdjęcie znajomych. Zdarzało mi się zrobić też dużo zdjęć pierwszych: na przykład rodziny z dzieckiem, które ma dopiero dwa lata albo pierwsze zdjęcie od czasu ślubu, który był pięćdziesiąt lat temu.
Wiele książek, które chcą opisać wieś, popada w pułapkę, mitologizując ją lub rysując opozycję swój-obcy w perspektywie klasowej. Tobie udaje się spojrzeniu klasowemu wymknąć, mimo że przyjeżdżasz na warszawskich blachach (co jest ci niejednokrotnie przez bohaterów wypominane).
Już w pierwszym zdaniu zaznaczam, że jestem z Warszawy. Co więcej, nie mam chłopskich korzeni, ale mieszczańsko-inteligencko-urzędnicze. Nie uważam tej sytuacji za neutralną ani przezroczystą. Moje pochodzenie wpływa na mój sposób patrzenia na rzeczywistość, na to, jak postrzegają mnie mieszkańcy. Oraz na to, że niekiedy wychodzę na ignorantkę. Bo przyjeżdżam z innej rzeczywistości, z chęcią oduczania się swojej perspektywy. To, w jaki sposób opisywać wieś, żeby uniknąć klasizmu i egzotyzacji, jest pytaniem, na które szukam swojej odpowiedzi. Wobec „Wędrownego Zakładu Fotograficznego” uformowała się też linia krytyki, która mówi, że to się po prostu nie udało. Przyjmuję te uwagi, bo rzeczywiście są w książce takie fragmenty budzące wątpliwości. Może to zabrzmieć naiwnie, ale chciałam być szczera. Tworzenie sytuacji spotkania, a potem opisywanie jej w taki sposób, aby była równościowa, nie jest proste. Moja książka jest poszukiwaniem odpowiedzi na pytanie, czy – nie będąc z przygranicznej wsi – potrafię spotkanie z mieszkańcami tych terenów oprzeć na dobrowolności, zaufaniu i dobrym samopoczuciu obu stron.
I uniknąć klasowego wstydu…
Wstydu nie tylko po stronie ludzi, którzy mnie goszczą, ale też własnego. Wstydu za własne uprzywilejowanie, za to, że wpadam na chwilę i zaraz wyjeżdżam. Idea prowadzenia Wędrownego Zakładu Fotograficznego oznaczała, że przyjmuję określony filtr – poszukuję osób, które mogą potrzebować wydrukowanej fotografii. W efekcie wybrałam wschodnie pogranicze, a będąc tam – wybierałam domy wyglądające na stare, ubogie. Było to oczywiście spojrzenie powierzchowne. Opisuję więc własne zakłopotanie sytuacją, w której orientuję się, że zaczynam czuć się jak ktoś próbujący żerować na biedzie, na braku, na niedostatku. Ciągle poszukiwałam odpowiedzi na pytanie, czy da się nawiązywać krótkie relacje ze spotykanymi ludźmi tak, aby być w porządku. Zastanawiałam się, jak to robić. I w pewnym momencie dotarło do mnie, że ciągle myślę o swojej perspektywie, a przecież od momentu skrzyżowania z kimś wzroku perspektywy są już dwie. Nie tylko ja oceniam powierzchownie, robią to też rozmówcy, decydując, czy poświęcą mi uwagę i zechcą mi coś odpowiedzieć.
Odwracasz też akt fotografowania: karty rozdaje portretowany, a nie ty jako fotograf.
To akurat charakterystyczna cecha fotografii użytkowo-usługowo-rzemieślniczej, do której nawiązuję. Klient ma być zadowolony. To nie ja spełniam moje artystyczne czy dokumentacyjne ambicje. Chodzi o to, żeby pan Wołodia i pani Halina byli zadowoleni z usługi. Osoba, która zaakceptowała moją propozycję wykonania zdjęcia, decydowała czy się przebiera, czy robimy zdjęcie w domu czy na zewnątrz, samemu czy z kimś. Zależało mi, żeby ktoś, kto oglądał wydrukowane zdjęcie spojrzał na siebie uśmiechnął się lub rzucił „no, nie jest tak źle” i powiedział, co z tym zdjęciem zrobi. Warunki transakcji były płynne: czasem ktoś rezygnował ze zdjęcia, ale decydował się na rozmowę.
Jeżeli nie fotografia była celem, to co? Bycie w drodze? Ocalanie pamięci? Sprzeciw wobec upokarzania polskiej wsi?
Moje cele zmieniały się i dojrzewały razem z projektem, a ja wraz z nimi. Na początku chodziło o bycie w drodze: o to, żeby pojechać i zobaczyć, co się wydarzy. Wiedziałam, że jadąc na Podlasie, nie wybieram się w neutralne miejsce: byłam świadoma mityzowania wielokulturowości i wielu stereotypów, w tym łatki Polski B. Z czasem pojawiała się złość na egzotyzowanie tego regionu. I zdziwienie różnicą pomiędzy obrazem historii wyczytanym z podręcznika a odnalezionym w ludzkiej pamięci. Monolityczna, oparta na faktach i bezpieczna, bo zdystansowana, narracja historyczna jest czymś innym niż różnorodne, barwne, sprzeczne wewnętrznie, personalne, oparte na emocjach narracje pamięci. Temat wojny i powojnia zaczął wypływać z opowieści rozmówców, a ja ten haczyk połknęłam i zaczęłam o to dopytywać.
Już o tym wspomniałaś: „Wędrowny Zakład Fotograficzny” to też opowieść o tobie i twoim dojrzewaniu. Gdzieś przed połową książki zupełnie zmieniasz swoją perspektywę. Z czułej dokumentalistki zmieniasz się w nie mniej czułą, ale zaangażowaną archiwistkę.
To z pewnością także tekst o mnie. To też głos w debacie o reportażu w Polsce. Często wraca pytanie, czy w porządku jest to, że reporter zamienia się w bohatera i czy taki zabieg nie jest irytujący… No, ale przecież to nie jest reportaż. Wybrałam literaturę opartą na doświadczeniu, bo chciałam pokazać, że wszystkie te historie nie są filtrowane przeze mnie. Dzięki temu pojawiła się również płeć opowieści: inaczej rozmawiałam z kobietami, a inaczej z mężczyznami. Różne rzeczy wydarzają się lub nie wydarzają przez to, że jestem podróżującą (często samotnie) kobietą. Chciałam też wykonać gest, do którego literatura czasami służy: podzielić się opowieścią, oddać swoje doświadczenie czytelnikom, jednocześnie zrzucając je sobie z pleców. To było dla mnie doświadczenie osobiste i totalne, które – jak mam nadzieję – może rezonować z wrażliwością innych osób. Wędrowny Zakład Fotograficzny wpłynął też na moje życie zawodowe – zaczęłam realizować tylko takie projekty, które z niego wyniknęły, Otworzyłam się na tematy związane z przesiedleniami, wiejską fotografią, niewypowiedzianą historią wsi czy kobietami na wsi.
Pojawiałaś się we wsi jako obcy. Czy status osoby, która – wiadomo – zaraz zniknie, pomagał czy przeszkadzał?
Pomagał. Byłam na tyle pewna tej metody, że z Aleksandrą Zbroją powtórzyłyśmy to założenie przy okazji pracy nad książką „A co wyście myślały? Spotkania z kobietami z mazowieckich wsi”. Nie szukałyśmy bohaterek, nie robiłyśmy researchu, tylko rozmawiałyśmy z osobami, które napotkałyśmy po drodze. Wydaje mi się, że osoba, która pojawia się na chwilę i jest „nie stąd”, jest uważana w tym sensie za „bezpieczną”, że nie użyje zdobytej wiedzy na miejscu, we wnętrzu tej społeczności. Niektórych rzeczy nie powie się córce albo sąsiadce, bo żyje się z nimi na co dzień. Mogą one ocenić krytycznie, mogą coś wypomnieć, wykorzystać jakąś informację w relacjach. My tylko słuchałyśmy.
Im dalej i dłużej jedziesz, tym bardziej stajesz się jednak w okolicy rozpoznawalna.
Rzeczywiście, im dalej w las, tym częściej przydarzały się takie sytuacje, że ktoś słyszał już o mnie w radiowej audycji. Inną sprawą była lokalna fama: ktoś z wsi obok dowiadywał się o Wędrownym od kuzyna. Osobnym rodzajem poczty pantoflowej była straż graniczna. Strażnicy mają swoich „informatorów” w każdej wsi: wiedzą, że dobrze wstąpić na kawę do pani Ireny, bo pani Irena może bardzo szczegółowo opowiedzieć, co tam we wsi słychać. Strażnicy informowali mieszkańców, że mogę się na dniach pojawić we wsi. Zainteresowanie straży prowokował chyba głównie duży samochód – teoretycznie mógł służyć do działalności przemytniczej.
Wędrowny Zakład Fotograficzny zamienia się z kolejnymi historiami w Wędrowny Zakład Terapeutyczny. Opowiadasz o niezaleczonej traumie indywidualnej, ale też zbiorowej: przesiedleniach i rzezi wołyńskiej.
Dla mnie to także pytanie o odpowiedzialność. O to, czy było mi wolno takie rany rozdrapywać. Przy okazji pracy nad reportażem o mazowieckiej wsi zwróciła nam na to uwagę psycholożka. Powiedziała, że kiedy rozmówczyni za głęboko wnika w swoją traumę, powinnyśmy tę rozmowę zatrzymać, żeby być fair. Ja jednak nie jestem terapeutką i nie przyjeżdżam z terapeutyczną intencją. Wychodzę z założenia, że skoro ludzie są dorośli, to Powinnam być daleka od decydowania za nich, o czym chcą, a o czym nie chcą opowiedzieć. Gdy ktoś opowiadał mi o śmierci dziecka, gwałcie małżeńskim czy o oglądaniu poćwiartowanych ciał swoich bliskich, to był efekt decyzji tej osoby. Jej – że chce mówić, mojej – że chcę słuchać. Relacja opierała się na otwartości i wzajemnym zaufaniu. Nikogo nie nakłaniałam, na nikim też nie wywierałam presji. Bywało, że żegnałam się i wychodziłam, kiedy nie radziłam sobie z przekonaniami rozmówcy. Bywało, że ktoś zawieszał głos i mówił: „ale tego to już mówić nie będę”. I nie dopytywałam.
Wędrowny Zakład stał się też miejscem odzyskiwania tożsamości. Odkryłaś przed ludźmi ich własną historię.
Bardzo dojmujące było to dla mnie na Warmii i Mazurach; to był trzeci i czwarty rok prowadzenia zakładu, więc wiedziałam, o co chcę zapytać. Najpierw pytałam: „czy jest pan stąd”? Dostawałam odpowiedź: „proszę pani, tutaj nikt nie jest stąd”. Potem już pytałam „skąd pan jest?”. To były spotkania z osobami, których codzienność jest inna; polega również na zdzieraniu z siebie wzajemnie masek. W polskiej pamięci zbiorowej są maski i dziury: doświadczenie powojnia i PRL na wsi; pamięć wsi o zagładzie Żydów; akcja „Wisła”; to, co Andrzej Leder opisuje w „Prześnionej rewolucji”.
Z twojej książki wyłania się też obraz wsi jako miejsca osamotnienia.
Przy wschodniej granicy odczuwałam, że mieszkający tam ludzie mają świadomość, że ich styl życia się kończy. Wielopokoleniowe rodziny, które utrzymywały się z kilkuhektarowej gospodarki przestają istnieć, ich sposób funkcjonowania przestaje być rentowny. Powstają duże gospodarstwa rolne; ludzie z miast budują swoje domy letnie. Starsi mieszkańcy wsi widzą to i wiedzą, że już nikt z przybyłych nie będzie miał kurek, dwóch krów, pięciu świń i trzech hektarów.