Na przekład książki Emilie Pine „O tym się nie mówi” czekałam od dłuższego czasu. Po lekturze wywiadów z autorką, krótszych i dłuższych recenzji irlandzkich i brytyjskich krytyków wydawała mi się to pozycja obiecująca. Nigdy nie dołączyłam do fanów Rebecci Solnit – tym bardziej entuzjastycznie czekałam na eseje „nowej” feministycznej autorki, która dotąd publikowała tylko akademickie prace.
Książka koncentruje się na kobiecym cierpieniu i doświadczeniu przemocy, rozrachunku z krzywdzącym rodzinę przez całe życie ojcem, nad którym opiekę sprawuje córka – w sytuacji kwarantanny okazała się ponad moje siły. Nie jestem pewna, czy bezsilność wobec tej tematyki to już przeszłość, znalazłam jednak głęboki oddech na lekturę – skądinąd króciutkiego – zbioru esejów.
Eseje Pine zdają się pełnić wiele funkcji dla samej autorki, mniejsze spektrum możliwości oferowane jest czytelnikowi. Zasadnicza dla tomu jest wiara w moc wyznania i ujawnienia, która nie tyle służy autorce do przełamania narracyjnych schematów, ile jest wyrazem zaufania w ich podmiotową moc. Wydaje mi się to bardzo zgodne z duchem naszych czasów, z podpowiedzią, jaką podsuwa nam dyskurs autentyczności. Paradoks polega jednak na tym, że podczas gdy Pine dokonuje bezkompromisowego odkrycia swojej prywatności, seksualności i ujawnienia wstydu, jej eseje są zaskakująco przewidywalne, chwilami wręcz schematycznie emocjonalne. Zmierzam do tego, że ów paradoks nie jest rozpoznaniem po stronie tekstu czy autorki, ale wyłącznie czytelniczki. Szczere opowiedzenie o sobie daje obietnicę oczyszczenia, rozpoczęcia na nowo, ustanowienia własnej prawdy o sobie jako prawdy ostatecznej. Tu jednak ta prawda była już gotowa długo zanim pojawił się tekst. Rozgoszczenie podmiotu piszącego w tym schemacie nie jest niczym zdrożnym – współodczuwanie z ujawnioną w esejach postacią może być cennym doświadczeniem. Sam tekst jednak w gruncie rzeczy podsuwał mi nieustannie pytanie: jak to możliwe, że szczerość jest tak oczywista? To sprawia, że eseje Pine odpłyną od czytelniczek i czytelników szybko, po pierwszym wrażeniu poruszającej lektury. Jest to swoista spekulacja, zaryzykuję jednak stwierdzenie, że cała potencjalna moc tego wyznania wyczerpała się w akcie pisania (jeżeli w ogóle zaistniała). Uważam to za kluczową różnicę pomiędzy autentycznością – przerywającą komunikację i stawiającą wszystko na szali, ryzykującą także tekstową porażkę – a szczerością, wyczerpującą się w akcie wypowiedzenia czy też pisania. Tylko w jednym tekście Pine zdaje się faktycznie ryzykować, w pozostałych – za wszelką cenę stara się umniejszyć rolę tekstu.
Pine ujawnia się w sposób raczej bezkompromisowy, niemal pozbawiony literackich ambicji – trafia w dobrze rozpoznawalne punkty feministycznej, intymnej narracji. To więc bezpłodność, doświadczenie przemocy fizycznej i seksualnej, cierpienie z powodu przemocy i porzucenia przez ojca, wreszcie niełatwej pozycji kobiety na uniwersytecie. Niewątpliwie najbardziej nieoczekiwanym tekstem – takim, który wytrącił mnie z letargu doświadczanego momentami podczas lektury – jest esej poświęcony młodzieńczym doświadczeniom autorki, wyróżniający się już nawet lapidarnym tytułem („Coś o mnie”, zamiast całostek poświęconych kolejnym tematom). Ekstremalnym imprezom, przemocy, której doświadczyła i przemocy, od której uciekała, wreszcie samotności młodej buntowniczki. To tekst przejmujący, bo niesięgający kulturowych klisz, niezdający sprawy ze znanego doświadczenia. Autorka w jednym z fragmentów deklaruje, że to opowieść, na którą wcześniej nie była w stanie się zdobyć. To zarazem jedyna refleksja w całym tym tomie, która nie budziła we mnie poczucia, że słyszałam tę historię wiele razy. Brzmi to może, jakbym przyrównywała ludzką prywatność do morfologii bajki Władimira Proppa, ostatecznie jednak – mam nadzieję – nie rozmawiamy o życiu Emilie Pine, ale o narracji, w ramach której postanowiła swoje życie wyrazić. W eseju, którego repetycji nie wyczuwam, ujawniło się napięcie tekstowe wynikające z braku odwrotu po wyjawieniu własnej historii. Sposób, w jaki autorka tworzy „Coś o mnie”, pokazuje jej językową i myślową zdolność przełamywania konwencji intymności. Najbardziej intymne zdaje się tu bowiem to, co zbliża się do przeżywania konsekwencji własnych decyzji i decyzji innych. Wydaje się, że w tym właśnie eseju Pine wybiła okno na nieobecną dotąd narrację o dorastaniu dziewcząt i kobiet. Na opowieść o rozpaczy przedwczesnej samodzielności, ujawnieniu obcości tych, którzy mieli stać się przewodnikami po ekscytującym świecie i przerażeniu brakiem poczucia bezpieczeństwa. Myślę, że to istotna i odkrywcza perspektywa, daleko w tle zostawiająca kuszące, choć nierzadko patetyczne narracje o silnych, niezależnych dziewczynkach.
Podczas lektury tomu można odnieść wrażenie, że autorka nie tyle doskonale odnajduje się w przyswojonych przez siebie oczywistych ramach feministycznej narracji, ile wybiera je, aby ochronić się przed ryzykiem prawdziwego odsłonienia. Relatywna przewidywalność tego repertuaru doświadczeń nie odbiera mu, rzecz jasna, autentyczności przeżycia, nie podważa też szczerości wyznania. Zastanawiała mnie jednak ufność wobec schematów wyznania, które autorka wykorzystuje. Jakby najbardziej intymne traumy precyzyjnie dawało się umieścić we wcześniej przygotowanych już ramach. Po lekturze eseju o okresie dojrzewania zdają mi się one warunkowe. Nie jestem pewna, czy to nie oczekiwanie ponad siły autorki – ale bardzo chciałam, aby porzuciła tę ramę i podjęła większe ryzyko językowe, narracyjne, tematyczne. Może autobiograficzna forma służy oczyszczeniu pola, aby po niej nastąpił ciąg dalszy, już bez balastu. I bez terapeutycznie zasłuchanego czytelnika.
Ogólniejsza wątpliwość, która powraca w mojej lekturze, skierowana jest nie tylko do Pine. Sposób, w jaki autorka odnosi się do intymności i cierpienia swojego oraz innych (tu szczególnie pierwszy esej poświęcony pobytowi ojca w greckim szpitalu, ale także esej o bezpłodności, który wzbudził moje skojarzenia z filmem „Private Life” z Kathryn Hahn w roli głównej), zdaje się wynikać niemal bezpośrednio z zawierzenia realizmowi języka. Spodziewam się, że dla wielu czytelników i czytelniczek może to być tekst doskonały – pozwalający na utożsamienie ze zdarzeniami i przeżywanymi emocjami. Taki, który tworzy uderzające wrażenie bliskości czy wręcz tekstowego lustra. W trakcie lektury stało się to dla mnie jednak kłopotliwe, przytłaczające, wręcz wywołujące uczucie duszności. Nie temat jednak okazał się trudny, ale szantaż utożsamienia, który bezkompromisowo zdaje się stosować autorka.
Niektóre eseje wydały mi się w oczywisty sposób słuszne – rozpoznawały społeczny czy systemowy problem, trafnie wskazywały na jego ofiary, wreszcie obwieszczały freudowskie z ducha zwycięstwo. Rozpoznanie problemu było już częścią jego przezwyciężenia. Odnoszę się tu przede wszystkim do eseju poświęconego pozycji młodych kobiet na uniwersytecie. Trudno mi tu nie ujawnić pokrewieństwa mojego doświadczenia; tym bardziej jednak wyrazistsza była dla mnie płaskość tego rozpoznania. Nie jestem obojętna wobec bólu doświadczonego przez autorkę – tekst wydał mi w tym empatycznym odczuciu wyczerpywać jednak swoją moc. Dzieląc jakąś część jej perspektywy czy obserwacji, nie trafiłam w tym ostatnim eseju na żadną refleksję czy rozpoznanie, które przedzierałoby się przez powierzchnię akademickiej polityki genderowej. Problem społeczny istnieje. To poważny problem, który dotyka prawdziwych ludzi – ich ciał, pragnień, marzeń. Esej Pine nie musi mieć ambicji systemowej zmiany. To, co jest tu problemem, to fakt, że sam esej zatapia się w doświadczeniu rzeczywistości, nie mówiąc o niej ani słowa poza oczekiwaną narracją. Może to dziś wystarczy – może to i tak wiele. Chciałabym, by nie była to jednak prawda naszego czasu. I autorki.
Emilie Pine „O tym się nie mówi”
tłumaczenie: Joanna Figiel
Wydawnictwo Cyranka
Warszawa 2020