Największe telewizyjne psychodramy dzieją się w anglojęzycznym półświatku w małych, komediowych formatach: choć od diagnozującego ten trend artykułu Matta Zollera Seitza minęły już prawie cztery lata, rozpoznania amerykańskiego krytyka pozostają aktualne. (pomijając jednego bardzo zasłużonego dla Sztuki osobnika, który nie zasługuje na to, bym wymieniała go z imienia i nazwiska). Co więcej, jeszcze na początku roku, który rozpoczął się prześwietnym, depresyjnym „Work in Progress” Abby McEnany, napisałabym coś w rodzaju: „nic nie wskazuje na to, by coś miało się w tej materii zmienić”. Ale wiemy, jak jest; nie pytajcie mnie o wróżenie z korporacyjnych fusów, nie mam zielonego pojęcia, co przyniesie recesja i co będzie ona oznaczać dla małych brytyjskich i amerykańskich komedii obyczajowych, które kosztują pewnie tyle, co wygenerowanie jednego pazura w kolejnej „Grze o tron” na rynku napędzanym przez rywalizację streamingowych bani. (Pazur jest metaforyczny. Skąd córka wiejskiego weterynarza ma wiedzieć, za ile chodzą smocze pazury?) Mogę pisać jedynie o tym, co zdążyło już zaistnieć i unosi się gdzieś tam, niezauważenie, w przeciążonych chmurach kontentu.
„Feel Good” Mae Martin i Joe Hampsona ma trochę szczęścia, a trochę pecha. Szczęście: należy do tych drobniutkich seriali brytyjskiej stacji Channel 4, które powstały w dealu z Netflixem (tak jak „Derry Girls” Lisy McGee i „The End of the F**cking World” Charlie Covell), co oznacza, że jest dostępny dla czytelników CzasuKultury.pl legalnie i na bardzo popularnej platformie, w przeciwieństwie do takich małych-ale-również-wybitnych rzeczy, jak „Catastrophe” Sharon Horgan, „The Bisexual” Desiree Akhavan czy „This Way Up” Aisling Bei. Pech: takie małe produkcje nie są priorytetem kampanii promocyjnych tejże platformy. Do tego tytuł, dobrze pomyślany i odpowiednio dwuznaczny (odnosi się bowiem zarówno do uczucia zakochania, jak i narkotykowego haju), funkcjonuje w angielszczyźnie jako nazwa gatunku, co może zdezorientować wyszukiwarki i niektórych widzów: w tym przypadku „ku pokrzepieniu serc” okazuje się raczej „skrzepem w sercu”, komedią romantyczną postawioną na głowie.
Mae i George poznają się w klubie. George jest zachwycona mało śmiesznym stand-upem Mae. Mae wprowadza się do niej trzy miesiące później, chociaż nieoficjalnie wprowadziła się już tamtej pierwszej nocy. To wszystko wydarza się w ciągu pierwszych niespełna dziesięciu minut serialu. Potem sprawy się komplikują.
Mae – fikcyjna wariacja na temat samej siebie kanadyjskiej stand-uperki Mae Martin, która debiutuje tu w roli showrunnerki i scenarzystki, jednocześnie wzbogacając swoje bardzo króciutkie aktorskie CV – wygląda „jak kolba kukurydzy” albo Bart Simpson. Tak w każdym razie mówi o sobie, i rzeczywiście jest coś na rzeczy, chociaż mnie kojarzy się przede wszystkim z jakimś owadem, może nawet takim z książki dla dzieci albo kreskówki: przebiera bez ustanku swoimi cienkimi, patykowatymi nóżkami, reszta tułowia tonie w bluzie z kapturem. Ma się wrażenie, że Mae cała składa się z drgań – może stąd moje skojarzenie. Mae jest jednocześnie neurotyczna i nakręcona, chciałoby się napisać, że „jak przystało na bohaterkę komediową”. Ale może właśnie jest na odwrót? To nie komedia rodzi neurotyków, to neurotycy nieprzypadkowo rodzą komedie. Intensywność wynika z komediowego warsztatu; pisze się przecież w rytm żartów, a żart trzeba precyzyjnie zaprojektować. Każda linijka tekstu jest po coś – a kiedy jesteś trzydziestoparoletnią queerową scenarzystką, która jakimś zrządzeniem losu dostała pracę przy produkcji serialu na sześć odcinków po dwadzieścia pięć minut – ani jedna sekunda nie może iść na zmarnowanie. Opowieść staje się gęsta od symptomów, bo niczego nie można puścić luzem. Wszystko ma znaczenie.
W każdym razie ma dla Mae i George. George gra Charlotte Ritchie, znana z „Fresh Meat” i „Z pamiętnika położnej”. Bohaterka jest nauczycielką w gimnazjum i lubi literaturę, chyba się na niej nieźle zna; została wychowana przez ludzi emocjonalnie dość chłodnych, chociaż trzeba zauważyć, że ojciec kiedyś kupił matce zabawkę jojo. George, podobnie jak Mae, zagaduje żartami nieustanny niepokój. Od jej poprzedniego związku minęło wiele lat. Do momentu poznania Mae George nigdy nie była z dziewczyną ani nawet nie przyszło jej do głowy, że mogłaby być. Mae rozumie jej przeszłość jako ułożoną, uprzywilejowaną normę. Co jest oczywiście wierutną bzdurą – a Ritchie cudownie wygrywa każde neurotyczne drgnięcie osoby bardzo wrażliwej i lekko ekscentrycznej, która wyślizguje się z roli ostoi normatywności. Jest też, przynajmniej w moim odczuciu, zabawniejsza od fikcyjnej Mae. Mistrzyni wprawiających w zakłopotanie sucharów – co z jednej strony pozwala zbalansować serial jako opowieść o dwóch, równoprawnych w ramach narracji osobach, a z drugiej stanowi pewnego rodzaju grę z gatunkiem. W małych, intymnych komediach to wcielający się w główną rolę auteur-scenarzysta jest zazwyczaj arcyżartownisiem lub nadwornym błaznem; to pokłosie konwencji stand-upu czy monodramu. Dajmy na to, w „Please Like Me” jest to Josh Thomas, w „Russian Doll” Natascha Lyonne, w „This Way Up” Aisling Bea, w „Chewing Gum” najbardziej obciachowy spektakl robi z siebie Michaela Coel, a rozkosznej próżności Phoebe Waller-Bridge lepiej już palcem nie tykać. (Celowo wymieniam twórców szczególnie mi bliskich.) Tymczasem Martin oddaje pole swojej ekranowej partnerce bez ostentacji, lecz wyraźnie; jest w tym jakaś szczodrość, ale też ekscytacja pisania dla kogoś diabelnie utalentowanego, kto uruchomi tekst w nieoczekiwaną stronę. Ale aby nie było nieporozumień: każda, nawet najmniejsza rola jest tutaj napisana bardzo pieczołowicie i w innym komediowym rejestrze. Lisa Kudrow w roli matki Mae gra przez większość czasu przez Skype’a i FaceTime’a z gwiazdorską nonszalancją weteranki „Web Therapy”: patrzcie, mogę zagrać już wszystko. Ale są tu też aktorskie odkrycia, jak Ritu Arya grająca w konwencji arcypokerowej twarzy; będę jej wypatrywać.
Wróćmy jednak do głównej psychodramy. „Feel Good” jest kolejnym w tym roku, po „Work in Progress”, serialem, który opowiadając o głębokim, zmieniającym życie zakochaniu, pyta z pełną powagą: a co, jeśli miłość wcale nie wystarczy? „Czy sprawiam, że jesteś szczęśliwa?” – pada w pewnym momencie. „Kocham cię” – odpowiada druga strona. „Tak, ale czy sprawiam, że czujesz się ze mną szczęśliwa?”. To opowieść o dwóch osobach w momencie przesilenia – George przeżywa tożsamościowe trzęsienie ziemi i potrzebuje czasu, Mae jakiś czas temu wyszła z nałogu, nie chce mówić o swojej przeszłości, twierdzi, że nie chce żadnej siatki ochronnej. Ich relacja funkcjonuje w trybie zagadywania ciągłego niepokoju. Mae mówi w pewnym momencie, że zawsze towarzyszyło jej poczucie bycia w niewłaściwym miejscu; że powinna być kimś innym, gdzieś indziej. Ale to samo powiedzieć by można o George, której rozsypuje się w głowie cała tożsamościowa mapa. Używając zwietrzałych słowników, można stwierdzić, że to opowieść o dwóch biseksualnych osobach; queer w serialu polega na tym, że pod tym samym słowem kryją się krańcowo różne seksualno-romantyczne historie i doświadczenia. „Feel Good” wgryza się w te różnice boleśnie, prowadząc nieoczywiste trajektorie napięć, relacji opieki i władzy, projektowania na drugą osobę własnych lęków, pokazując strategie obronne i strategie ranienia. Ekscytację wobec tego, co nowe – i małe, i większe okrucieństwa. Nie oszczędzając swoich bohaterek, serial ani na chwilę nie traci w stosunku do nich czułości. Ironia jest tu zupełnie wyzbyta cynicznej podszewki – w czym też widziałabym wyznacznik dużej części tego komediowego nurtu, a w każdym razie wszystkich tytułów, które padły powyżej. Mizantropia przestała być transgresyjna i przestała być sexy. Teraz to brak pogardy okazuje się sercem komedii.
„Feel Good”
twórcy: Mae Martin, Joe Hampson
Netflix