Rozmowa z Anną Duczmal-Mróz w trakcie prób do „Snu nocy letniej” Feliksa Mendelssohna-Bartholdy’ego pod jej kierownictwem muzycznym w Operze Bałtyckiej w Gdańsku
FS: Nie za często mam okazję rozmawiać z dyrygentem, a z dyrygentką to już w ogóle. Na początek chciałbym więc porozmawiać nie o „Śnie nocy letniej”, lecz o dyrygenckim lifestyle’u.
ADM: Dyrygentura to codzienne poszerzanie wiedzy; i to nie tylko na temat danej partytury, ale ogólnie – wiedzy historycznej, o sztuce i o tym, co się dzieje obecnie na świecie. Niezwykle ważny jest ciągły kontakt z szeroko rozumianą kulturą. To tony książek o muzyce i jej kontekstach – czyli niekończąca się praca umysłowa.
Zawsze mam ze sobą jakąś książkę, gdziekolwiek jestem. Staram się też chłonąć wszystko, co widzę dokoła, chociażby spacerując z próby do domu i z powrotem. Architektura, ludzie, plakaty, wystawy… Jako liderka nie mogę się ograniczać do wąskiej działki. Żeby pobudzać wyobraźnię artystów, muszę mieć wyrobioną opinię na różne tematy, a do tego trzeba znać świat.
Każdy dźwięk zapisany w nutach jest odzwierciedleniem tego, co artystę inspirowało. Niektórzy kompozytorzy lubią jeździć tramwajem, przebywać w bogatych brzmieniowo sytuacjach. Wszystko przekłada się na dźwięki, frazy, emocje, które przekazujemy potem za pomocą muzyki.
Czyli muzyka nie jest dla Ciebie oderwana od pozostałych sztuk.
Jest najwyższą ze sztuk, ale właśnie dlatego, że kumuluje oddziaływanie wszystkich pozostałych. Na przykład zawsze uwielbiałam balet. Ciało tancerza jest nośnikiem emocji zapisanych w dźwięku, a ręka dyrygenta także oddaje ruch, który płynie z muzyki i tekstu. To przepiękne połączenie.
Kiedy jesteś skupiona na dyrygowaniu orkiestrą, zwracasz jeszcze uwagę na tancerzy?
Tak, absolutnie. Partytura musi być tak mocno osadzona w głowie, żebym patrząc na balet czy na śpiewaków, z którymi współpracuję, cały czas słyszała, co się dzieje w orkiestrze. Nie muszę widzieć muzyków, ale powinnam słyszeć każdy dźwięk, każdy instrument, żeby móc je na bieżąco korygować.
Jak się to przekłada na warsztat dyrygencki?
Przede wszystkim staram się wejść w historię, którą opowiadamy, a jednocześnie pracować nad precyzją, której tak wiele wymaga Mendelssohn. Po pokonaniu pierwszej bariery – po ustawieniu tych wszystkich elementów pod względem technicznym – możemy zacząć myśleć o muzyce. Dalsze próby będziemy mieć już z udziałem baletu, żeby ich emocje przełożyć na grę, a język orkiestry skorelować z językiem baletu.
Przypomina to pracę tłumacza, włącznie z tak zwanym lost in translation.
Tak, „gubienia w przekładzie” nie da się uniknąć. Pracujemy w konkretnym miejscu i czasie, możemy więc dopieścić akurat tyle, na ile pozwala sytuacja. Pewne braki, nawet jeśli zdajemy sobie z nich sprawę, trzeba zostawić. Część z nich ujawni się zresztą dopiero wraz z kolejnymi wykonaniami, nie sposób ich przewidzieć zawczasu.
Na przykład partytura Mendelssohna jest szczególnie wymagająca dla skrzypków, konieczna jest niebywała biegłość. Precyzja wykonania jest równie niezbędna jak w muzyce Mozarta. Mendelssohn oczekuje lekkości, a żeby ją osiągnąć, trzeba mieć „tekst w palcach”. A zatem – masa, masa ćwiczeń.
Każdy fragment mnie jednak ekscytuje. Każda cząstka – czy to „Snu…”, czy symfonii, czy uwertury – niesie z sobą potężny ładunek wyobraźni. Układanie tych puzzli to intensywna praca intelektualna, która daje ogrom satysfakcji i może być świetną zabawą, o ile muzycy zechcą. Dochodzi więc jeszcze jeden aspekt: żebym w codziennej bieganinie potrafiła ich porwać, zachęcić do stworzenia kreacji.
Do tego jesteś na świeczniku. Dyrygentkę widać przede wszystkim.
To bardzo samotny i odpowiedzialny zawód. Dyrygent odpowiada za każdego z muzyków, każdego tancerza i śpiewaka… W zasadzie za wszystko. Presja jest ogromna, ale czuję się wyróżniona, że powierza mi się tak poważne zadanie i staram się mu sprostać, zapewniając muzykom taki komfort pracy, żeby mogli dać z siebie wszystko.
A ręce, gesty? To też choreografia, tyle że dyrygencka. Jak to się właściwie robi?
Nasze gesty muszą z jednej strony odzwierciedlać charakter tekstu muzycznego, charakter frazy, a z drugiej strony trzymać wszystko w ryzach na tyle ściśle, żeby całość była skupiona, nie groził jej rozpad. Jestem dyrygentem, którego ręce – tak czytałam w recenzjach – są właśnie jak balet. Tam, gdzie jest delikatna, łagodna fraza, tam ręka musi to pokazać. Ręka powinna też sygnalizować kierunek, w jakim fraza prowadzi, czyli cel.
Krótka, ostra artykulacja? A więc taki też ruch ręką. Ręka musi inicjować kierunek, tak żeby bezsłownie zasugerować muzykom dalszy rozwój wypadków. Jestem zwolenniczką dyrygentów, którzy mniej mówią, a więcej pokazują. Czasem wystarczy błysk w oku. Ostatnio miałam dość zabawną sytuację. Kończyliśmy bardzo subtelną frazę, wszystko wybrzmiewa i jest już prawie cicho, aż nagle przeskoczył mi mięsień w ramieniu. Ręka zaledwie drgnęła, a muzycy weszli… Byli tak skupieni na najdrobniejszych poruszeniach, że spontanicznie zareagowali na odruch ciała. To stuprocentowe skupienie całej grupy ludzi, no i zaufanie.
O tak głębokim uwrażliwieniu mówi się, że jest immersyjne, że całkowicie pochłania.
Kiedy byłam dzieckiem, świat przestawał dla mnie istnieć, gdy wchodziłam całkowicie w muzykę – i tak zostało do dziś. Kiedy pracuję nad partyturą, muszę znać każdy jej zakamarek, każdy dźwięk. Muszę sobie wyobrazić każdy instrument i partię, więc po prostu zostawiam wszystko, wygłuszam otoczenie.
A wnętrze? Masz jakieś metody wyciszania się?
Kiedy kładę się spać, zaczynam bezwiednie przetwarzać wszystko, czym zajmowałam się w ciągu dnia i snuję plany poprawek. Dyrygent pracuje cały czas – niby wracam spacerkiem z próby do hotelu, a przez całą drogę myślę nad różnymi miejscami w utworze. Jak ułożyć to, jak ma brzmieć tamto. Mój mąż się śmieje, że nawet robiąc coś w domu, de facto pracuję nad partyturą. Dlatego wieczorem w domu panuje cisza. Czytam, żeby uspokoić myśli.
W Polsce jest głośno? Polska przeszkadza w pracy?
Polacy są strasznie zagonieni, mają niewiele czasu, żeby usłyszeć to, co dookoła. Na własne życzenie zablokowaliśmy się na różne bodźce. To ogromna strata dla człowieka jako istoty, która przecież permanentnie się rozwija. Elektronika z jednej strony otworzyła nas na świat, a z drugiej – zawęziła jego doświadczanie do bodźców wizualnych. Żyjemy w czasach powierzchownego wglądu, nie analizujemy, nie wgryzamy się, więc umyka nam sens wielu rzeczy, przegapiamy ich wartość.
Czytałem gdzieś anegdotę o przejęciu przez ciebie batuty od maestra Eijiego Ōue.
To był grom z jasnego nieba. Pierwszy raz w życiu poczułam się na swoim miejscu, kompletna jako człowiek, jako muzyk i artystka. Dyrygentura to była ostatnia rzecz, jaką chciałam robić, znając kulisy tego zawodu i widząc wyrzeczenia, jakich wymaga. Nie wiedziałam wtedy jeszcze, ile dobrego może przynieść, jak bardzo rozwija umysł i emocje.
Czy płeć przeszkadza? Trudno być dyrygentką?
Był czas, kiedy kobieta prowadząca orkiestrę była nie do pomyślenia. Upłynęło wiele lat, zanim zaczęłyśmy być zauważane i, co więcej, same zaczęłyśmy szukać miejsca w tym zawodzie. W tej chwili jest tyle znakomitych dyrygentek, że o kwestii płci po prostu się już nie myśli. Mamy przed sobą świetnych fachowców i tyle, bez względu na płeć. Kobiety mają jednak więcej obowiązków, choćby związanych z zakładaniem rodziny, i to może stanowić przeszkodę; uważam jednak, że życie domowe i kariera są do pogodzenia.
Dyrygentura pożera czas.
Cały czas na walizkach. Bardzo lubię Berlin, Nowy Jork, jezioro Garda we Włoszech, w Tyrolu. To są malutkie górskie miasteczka nad samą wodą, z której wyrastają ogromne góry. Czasu brakuje przede wszystkim dla przyjaciół. Dzielę życie między rodzinę i pracę, ale dbam o to, żeby być z nimi w kontakcie, przynajmniej telefonicznym. Większość moich przyjaciół nie jest muzykami, ale rozumieją mój tryb życia. Widujemy się raz na jakiś czas, nadrabiamy intensywnością.
A co wzięłaś do czytania w Gdańsku?
Mam książkę o Leonardzie da Vincim. To analiza wszystkich jego dzieł po kolei, krok po kroku naświetla technikę jego działania. Wszystko rozbierał na czynniki pierwsze.
Paul Valéry napisał świetny esej, w którym próbuje się domyślić, jak da Vinci postrzegał świat. Dochodzi do wniosku, że jego widzenie musiało być – jak w kreskówkach – opisane trajektoriami: od każdego przedmiotu do innego biegła przerywana linia potencjalnego ruchu, reakcji. Faktycznie dyrygencka lektura.
Żeby narysować postaci na płótnie, da Vinci brał udział w sekcjach zwłok. I faktycznie, w jego obrazach widać ruch, wewnętrzne poruszenie, którego u pozostałych malarzy próżno szukać.
Z początku miałem problem z da Vincim, może właśnie dlatego, że jego ciała nie są gładkie, lecz gruzłowate, jak gdyby trochę brudne, noszą znaki czasu. To bardzo zmysłowe i w taki właśnie sposób – sensoryczny – odbieram dyrygenturę.
Uwielbiam patrzeć na tancerzy, jak pracują ich mięśnie. Każda emocja, którą chcą oddać, wymaga napięcia innej partii ciała. Każdy ruch powoduje inny układ, inny ciężar gestu. Dokładnie tak jest z ręką dyrygenta. Mogę zrobię taki ruch – miękki, łagodny (rysuje w powietrzu) – ale też mocniejszy, bardziej zamaszysty, i na niego również będzie odpowiedź muzyczna.
Są do tego jakieś podręczniki?
Nikt tego nie uczy. Opowiadając o tym zawodzie, Eiji Ōue wspominał mi o nośniku, jakim jest ręka. Podobnie moja mama, która każdym mięśniem przekazuje ładunek muzykom. Nie wiem, czy jest jakiś podręcznik, który traktuje właśnie o tym. Jest taka japońska książka o dyrygowaniu, gdzie mamy rozrysowany każdy ruch, ale nic o napięciu w muzyce, a ono jest podstawą.
Niektóre ruchy wykonujesz bezwiednie jako część gestykulacji. To mi przypomina filmy w stylu „Karate Kid”: trenuje się jeden ruch pięćset–tysiąc razy, żeby ćwiczyć pamięć ciała. A jak jest z widzialnością społeczną dyrygenta i jego kulturotwórczej roli?
Dyrygent kształtuje recepcję dzieła, ma wpływ na to, jak rozkładają się opinie zarówno muzyków, jak i publiczności. Jest też odpowiedzialny za to, jak ludzie rozumieją kompozytorów, tancerzy czy pisarzy. Nie może przekłamywać tekstu ani intencji kompozytora. Dyrygent, wgryzając się w dzieło, powinien nie tylko znać dźwięki, wypisane przecież czarno na białym w partyturze, ale również mieć pojęcie o tym, co mogło siedzieć w głowie kompozytora.
Każde wykonanie, każde wystąpienie dyrygenckie jest niepowtarzalne.
Są utwory, którymi dyrygowałam sto razy, a mimo to każde wykonanie jest inne. To, co przeżywamy prywatnie, wewnętrznie, ma ogromny wpływ na grę. W ostatnich latach skoncentrowałam się na przygotowaniu wszystkich symfonii Mieczysława Wajnberga. Wyszło pięć płyt, które zostały już docenione na świecie. Moje życie prywatne było wtedy dość skomplikowane, ale dzięki temu mogłam zrozumieć ciężar, jaki znosił Wajnberg podczas pisania symfonii, i przelać go na muzyków, by powstały nagrania dokumentujące ich kontakt z dziełem. Głęboko wierzę w to, że wszystkie nasze przeżycia – zwłaszcza te trudne – wzmacniają empatię, rozumienie innych, a to z kolei przekłada się na rozumienie kompozytorów i ich dzieł.
COVID-19 info
Z powodu epidemii koronawirusa Opera Bałtycka w Gdańsku zawiesiła do odwołania wszystkie spektakle. Zespół zainicjował jednak wydarzenie „Jeśli możesz, zostań w… operze!”: zapraszając do uczestnictwa w świecie opery online, zebrał kilka adresów, pod którymi można za darmo oglądać operowe streamy, live’y i archiwalia.
#KulturaWCzasachPandemii
#zostańwdomu