Metafora Stanów Zjednoczonych jako wielonarodowego tygla została użyta po raz pierwszy w sztuce Israela Zangwilla „The Melting Pot” (w tłumaczeniu „tygiel narodów” lub po prostu „tygiel”) z 1908 roku. Sztuka była apoteozą Ameryki jako kraju nieograniczonych możliwości, gdzie każdy był mile widziany. „Każdy” funkcjonował tu jako termin bardzo umowny – nie obejmował choćby rdzennych Amerykanów, z miejsca wykluczonych ze wspólnoty ze względu na zbytnie odstępstwo od europejskiej normy. Na ich przykładzie widać, że „bycie sobą” w wydaniu amerykańskim oznacza często porzucenie dawnej tożsamości nie z własnej woli, ale pod delikatnym, acz stanowczym przymusem ogółu. Sztuka Zangwilla była ważnym głosem w ogólnonarodowej debacie na temat formowania się wielu małych ojczyzn, do których niektórzy imigranci z końcówki XIX i początku XX wieku przenosili antagonizmy ze Starego Kontynentu, jednocześnie rezygnując z nauki języka i odmawiając przyjęcia wartości uznawanych za typowo amerykańskie. Obawiając się ich dalszego „skundlenia”, w 1921 roku wprowadzono Emergency Quota Act, wymierzony głównie przeciwko europejskim Żydom, szukającym za oceanem schronienia przed prześladowaniami. Zarówno ten dokument, jak i późniejszy Immigration Act z 1924 roku ograniczyły napływ imigrantów do kraju o jakieś dziewięćdziesiąt procent. Obydwa były następstwem silnej polityki eugenicznej inspirowanej przez Madisona Granta, czołowego konserwatywnego myśliciela tamtych czasów, szczególnie skupionego na kwestii przetrwania białej rasy. Znajdujący się po drugiej stronie debaty Zangwill wierzył, że wyjściem z impasu może być postrzeganie narodowej kultury jako tygla, o którego unikatowości stanowią różnorodne składniki.
Zachodzące w tyglu mieszanie się stało się równoznaczne z asymilacją, niezbędną dla realizacji amerykańskiego snu. W jaki sposób się on ziszcza, zależy od poszczególnego mieszkańca Stanów Zjednoczonych, co pokazuje serialowa antologia „Little America”, już samym tytułem nawiązująca do małych ojczyzn. Chociaż amerykański sen był wielokrotnie krytykowany i kwestionowany jako szkodliwy mit – że wspomnę tylko przejmujące „Requiem dla snu” Huberta Selby’ego Jr., w którym mit przeistoczył się w koszmar – osiem półgodzinnych odcinków serialu Apple TV+ przekonuje, że jego zrealizowanie jest możliwe. Różnica między jego wersjami w „Little America” i „Requiem…” polega na tym, że podczas gdy postaci z powieści Selby’ego gubią przesadne marzenia i zbytnie przywiązanie do przedmiotów jako wyznaczników szczęścia, bohaterowie prawdziwych historii, zebranych i opublikowanych uprzednio przez „Epic Magazine”, dążą do dóbr niematerialnych, takich jak prawo do wyrażania siebie czy rodzinne szczęście.
Twórcy serialu zdają się sugerować, że zdobycie tychże jest możliwe tylko w Ameryce. Dlaczego? Na to pytanie epizody nie zawsze odpowiadają; często bez żadnego uzasadnienia sytuują natomiast USA jako cel sam w sobie. Dotarcie tam to już połowa sukcesu; wyjątkowość Ameryki jest faktem, który widz musi z miejsca przyjąć. Ta bezkrytyczność twórców wobec własnego kraju – jedynie biurokracja stanowi tu przeszkodę – momentami staje się nie do zniesienia, czego dobrym przykładem jest odcinek poświęcony Nigeryjczykowi Iwegbunie. Poznajemy go jako dziecko, oglądające wraz z całą wioską w kinie plenerowym western. Prosty podział na dobrych i złych przemawia do chłopca, Ameryka zaś staje się dla niego krajem, gdzie ci pierwsi zawsze wygrywają. Wyjeżdża do USA na studia, ale ma problemy z dopasowaniem się, jest zbyt inny, przesadnie szczery i głośny, nie pasuje tam. Wszystko się zmienia, gdy nabywa kowbojski kapelusz i buty, wykazując tym samym chęć zostania wchłoniętym przez kulturę, którą i tak przesiąkł od najmłodszych lat. I chociaż są w tym odcinku momenty świetne i zabawne – jak ten, gdy chłopak jako student słucha kaset wysyłanych z rodzinnej miejscowości przez brata i matkę – przemiana bohatera, która staje się główną osią fabuły, wydaje się mało prawdopodobna.
Nie tylko Iweguna znajduje się w pewnym rozkroku między przeszłością, którą próbuje pozostawić za sobą, a obietnicą przyszłości w wersji fast food – wszechobecnej i taniej, choć niekoniecznie lekkostrawnej. Można odnieść wrażenie, że powrót ze Stanów Zjednoczonych jest najgorszym, co może spotkać bohaterów, życiową porażką. Irańczyk Faraz w Nowym Jorku ledwo wiąże koniec z końcem, chwyta się różnych drobnych zadań, by utrzymać rodzinę, natomiast w Teheranie był „kimś”. Mimo to nawet nie myśli o powrocie, wybierając (wątpliwą) możliwość „zostania kimś” w USA. Ugandyjka Beatrice mieszka z synem u przyjaciółki, nie stać jej na czynsz, ale nie poddaje się i dzięki ciężkiej pracy realizuje swoje (amerykańskie) marzenie – co śmierdziałoby kulturową indoktrynacją na kilometr, gdyby nie fakt, że rzeczona historia wydarzyła się naprawdę. Rodzice Kabira są szczęśliwi, prowadząc średni motel w Utah, a gdy zostają deportowani do Indii, robią wszystko, by wrócić do swojej wybranej/przybranej ojczyzny. Cóż takiego ma do zaoferowania Ameryka imigrantom, czego nie mogliby zdobyć w krajach swego pochodzenia, pokazane zostaje bardzo dobitnie i brutalnie tylko raz: w ostatnim odcinku sezonu poświęconym Syryjczykowi o imieniu Rafiq. Ze względu na swoją orientację seksualną musi on ukrywać się przed własną rodziną. Obserwując trudności, jakim musiał stawić czoła, by móc po prostu być sobą, łatwiej zrozumieć, co tak cudownego jest w tym odległym kraju, że od dekad kolonizuje masową wyobraźnię.
Nawet w najsłabszym, wyróżniającym się na tle pozostałych odcinku, w którym Francuzka Sylviane próbuje zajrzeć w głąb siebie podczas buddyjskich warsztatów, inna kultura przegrywa z amerykańskim stylem życia. Gdy tylko ma taką możliwość, kobieta wymyka się z pozornie głębokich sesji medytacyjnych, żeby słuchać rocka i jeść chipsy. Błogość malująca się na jej twarzy, gdy sięga po kolejne plasterki smażonych ziemniaków posypanych rakotwórczą ilością soli, to przecież nic innego jak pochwała taniochy wpychanej przez Amerykę światu. Jeśli wolność ma polegać na możliwości zapijania tłustego żarcia napojem gazowanym, może nie ma potrzeby za nią gonić aż na drugi koniec świata? Cały ten odcinek aż kipi białym przywilejem, podróż bohaterki do USA jest jedynie rezultatem egoistycznej ciągoty ku doświadczeniu, co bardziej pasowałoby do programu „Gwyneth Paltrow i życie w stylu Goop” niż do podnoszącej na duchu propagandy, skierowanej w równej mierze do potencjalnych przybyszy, co do reprezentantów amerykańskiej normy – białej klasy średniej. Ci pierwsi powinni uwierzyć, że wbrew temu, co wygaduje jej prezydent, Ameryka na nich czeka. Drudzy natomiast po obejrzeniu większości odcinków będą mogli ostatecznie osuszyć łzy po porażce Hillary Clinton, wiedząc, że żyją w najwspanialszym kraju na Ziemi, bez którego pomocy tak wielu ludzi pozostawałoby nieszczęśliwymi.
Pewnie by nie zrazić obydwu grup, jest w serialu tak zaskakująco mało dyskryminacji rasowej. Nawet sklepikarze z Oklahomy są uprzejmi dla wykazującego się sporą ignorancją wobec ich kultury Nigeryjczyka. Jest jednak jeden moment pięknie punktujący biały przywilej, nawet jeśli cios nie jest tu wymierzony w klasę średnią, a w bogatych dupków z Ligi Bluszczowej. Nastoletnia Meksykanka Marisol postanawia zapisać się na zajęcia ze squasha tylko dlatego, że zawodniczki dostają darmowe buty, a jej własne niedługo się rozpadną. „Jaguar” jest jednym z lepszych epizodów, a zasłużył na to miano poprzez doskonałe przedstawienie sytuacji nielegalnych imigrantów, pomieszkujących w okropnych warunkach, i ich skonfrontowaniu z codziennością tych urodzonych z „odpowiednim” kolorem skóry. Marisol spotyka na gali kobietę, u której sprząta razem z matką. Ta, chociaż serdeczna, wydaje się zażenowana spotkaniem; nie wie, jak przedstawić dziewczynę znajomym – tu należy podkreślić, że siłę ciosu wymierzonego w białych bogaczy nieco łagodzi fakt, iż jedną z dobrze sytuowanych postaci jest Afroamerykanka (Ameryka to w końcu kraj możliwości). Marisol sama mówi, że jej matka sprząta u kobiety, wprowadzając tym samym niezręczną ciszę, którą przełamują znajomi czujący się w obowiązku powiedzieć, że oni też uwielbiają swoją sprzątaczkę, ba, nawet potrafią przytoczyć jej imię. Pozbawione wstydu wyznanie pewnej siebie Marisol sprawia, że to biali czują się winni własnego bogactwa, co jest jej małym, choć niewiele znaczącym triumfem.
Małe zwycięstwa anonimowych ludzi są esencją serialu, twórcy „Little America” od początku próbują celować w uniwersalność, czyniąc bohaterami odcinków postaci bardzo od siebie różne, przez co niestety czasem popadają w ckliwość, kiedy zrównują ze sobą nieproporcjonalne dramaty. Nie da się jednak zaprzeczyć, że skoro amerykański dyskurs o imigrantach, zarówno legalnych, jak i nielegalnych, od ponad stu lat stoi w miejscu, a stanowisko kraju wobec samej kwestii różni się zależnie od tego, kto jest akurat u władzy, „Little America” jest czymś więcej niż antologią pokazującą osiem interpretacji mitu American Dream. Czas ukazania się serii również jest nieprzypadkowy – niemal od początku kadencji Donalda Trumpa USA jawi się bowiem jako kraj coraz mniej gościnny, a wręcz ksenofobiczny. Na początku tego roku zatwierdzono wchodzący w życie w październiku 2020 roku przepis zezwalający przedstawicielom urzędu imigracyjnego na nieprzyznanie zielonej karty osobom, które w przyszłości mogą chcieć korzystać z jakichkolwiek świadczeń socjalnych. Chociaż nie jest to powiedziane wprost, chodzi o klasę pracującą z Meksyku i Ameryki Łacińskiej. O wtórności tego typu postanowień świadczy fakt, że w 1882 roku wprowadzono podobny przepis. Wtedy urzędnikom nadano prawo cofania na granicy reprezentantów irlandzkiej biedoty, na co szczególnie naciskały stany Nowy Jork i Massachusetts, gdzie populacja obywateli pochodzenia irlandzkiego była najliczniejsza.
Wyprodukowanie tego typu serialu to akt polityczny, należy jednak pamiętać, że „Little America” nie ma wojować z amerykańską hipokryzją, lecz z administracją Trumpa. Intencja ta jest dość czytelna. Na poziomie narracyjnym fakt, że wszystkie odcinki mają tę samą strukturę, powinien ograniczać ich wywrotowy potencjał. Fabuła każdej historii łączy te same kropki, które można opisać algorytmem: problem-imigracja-problem-integracja. Nie da się jednak nie dostrzec, że pomimo przywiązania do określonej konwencji, odcinki są w większości świetnie zagrane, zrealizowane i napisane. Sporo w nich znanych, już opatrzonych klisz (jak pierwszy zarobiony dolar oprawiony w ramkę czy tradycyjny rodzinny obiad w fast foodzie) – ale dzięki tym uproszczeniom serial może być komunikatywny i „trafić” do wszystkich widzów, również tych niechętnych imigrantom, przekonując tym samym, jak ważną rolę przyjezdni odegrali w kształtowaniu nie tylko amerykańskiej historii, ale także amerykańskiej współczesności. Na dobrą sprawę właśnie tej prostoty i naiwności potrzeba debacie publicznej o imigrantach i uchodźcach – bowiem ukrywanie ich za tak zdepersonalizowanymi wyrazami jak „kwoty”, „kryzys” i „problem” być może sprawia, że niektórym coraz trudniej zobaczyć w nich drugiego człowieka.
„Little America”
na podstawie cyklu „Little America” w „Epic Magazine”
Apple TV+