W świecie poprzecinanym tożsamościową nawalanką każde zdanie może się odwrócić i dać ci znienacka w twarz. Na przykład: czy wypada przyznawać się publicznie do picia kawy w miejscu, w którym młodzi panowie w kaszmirowych sweterkach rozmawiają o zakupie prywatnych samolotów? Lewicowy mnich w mojej głowie już odsłania plecy do samobiczowania – tymczasem scena jest typowa dla gentryfikującej się Warszawy, gdzie w śródmieściu nie uświadczysz niczego poza sieciowymi kawiarniami i Italią dla białych kołnierzyków. Właśnie w jednym z takich lokali zdarzyło mi się podsłuchać, jak pan gada z panem: „Bo wiesz, on już ma dość, dwadzieścia lat spędził w aucie. A prezes ma pięć fabryk, po co ma jeździć, nawet z szoferem, skoro może sobie między nimi polatać własnym samolotem? On nawet nie wiedział, że jest taka opcja!”. Mnich z wielkiego miasta chybcikiem wyciąga brewiarz i przymierza się do lewoskrętnej summy: globalne nierówności, ślad węglowy, hiperkonsumpcja, katastrofa klimatyczna. Płońcie, marnotrawstwo i dobra luksusowe!
Tyle że imba nic nie da, myślę sobie, bo przecież w jakimś stopniu rozumiem podniecenie kaszmirowej Warszawy. Prawdopodobnie wychowały nas te same lata 90., z ich amerykanofilią, Manhattanem i Dallas oglądanymi raczej do parówki niż płatków śniadaniowych, Sknerusem McKwaczem telefonującym z banknotów oraz Wall Street z VHS-ów, w której nikt w wieku dziesięciu czy dwunastu lat nie dopatrywał się rozsadnika zgnilizny moralnej. Możliwość otarcia się o rzeczywistość portfeli bez dna to dla pokolenia tuczonego neoliberalnym białkiem nie tylko fantazja – to fantazja, w której realność dalej się wierzy i której się pragnie. Dlatego oglądanie serialu „Sukcesja” z perspektywy potransformacyjnej Polski – jako zmutowanej siostry bliźniaczki „Mody na sukces” czy „Dynastii” – jest doświadczeniem być może jeszcze dziwniejszym i uwierającym, niż kiedy oglądają ją Anglosasi i ich starożytne struktury klasowe.
W „Sukcesji” wszystkie nasze transformacyjne marzenia wjeżdżają na stół skondensowane i podlane sosem cynizmu tak gęstego, że zastyga on w coś na kształt autonomicznej formacji kulturowej. Produkuje własny język, kody wizualne, a nawet reakcje fizjologiczne. Jednoczesne obrzydzenie i zachwyt, które towarzyszą oglądaniu serialu, doskonale podsumował Jorge Cotte w tekście „Motion Sickness. Disavowing »Succession«”: „»Sukcesja« budzi konflikt, wywołuje poczucie winy z powodu przyjemności, którą czerpiemy z patrzenia na ludzką niegodziwość, z kolei sam ten dyskomfort jest również jednym ze źródeł gratyfikacji”. Lewicowy podmiot wgapiający się w Royów poniżających, nadużywających władzy, seksistowskich, klasistowskich i hardkorowo rozrzutnych powinien nie tylko pogrążyć się we wstydliwej melancholii („Kim ja jestem, że mnie to cieszy?!”), ale odrzucić samą możliwość nadawania cynicznym miliarderom rysów w jakimś sensie szlachetnych, na przemian komediowych i tragicznych. Istnieniu Royów – nawet jako popkulturowej fantazji – należałoby odmówić legitymacji, wypluć ich i wyrzygać niczym nadmiar toksycznego świństwa po ciężkim zatruciu. Bo przecież neoliberalny kapitalizm jest toksyną – to jemu zawdzięczamy życie w epoce schyłku; to on jest odpowiedzialny za marazm antropocenu, którego ważną składową, obok powszedniejących depresji i lęku, staje się dekadencka ucieczka w kapitałofantazje.
Tymczasem pozwalamy raczej, żeby to Royowie wydalali kapitalistyczny nadmiar za nas: defekowali w białą pościel wykwintnymi kolacjami, czyścili jelita i nosy podrażnione najczystszą w mieście kokainą, wypluwali z przewodów kominowych rozkładające się truchła zwierząt, oddawali mocz na szlachetne biurowe wykładziny. A sami, w tak zaoszczędzonym czasie, możemy się oddawać subtelniejszym formom „kultury poluzowanego zwieracza”. Im głośniej świat dopomina się samoograniczenia – porzucenia marzeń o wzroście, posiadaniu, pożeraniu, spalaniu, wydobywaniu – tym bardziej ono nie nadchodzi, przyzwyczajając nas do praktyk opartych na jeszcze większym nadmiarze i kompulsywnym pochłanianiu fantazji, które w końcu muszą się z nas ulać wodnistą treścią. Ciekawe, że w Polsce rzadko wspomina się o binge watchingu – oglądaniu za jednym zamachem kilku czy kilkunastu odcinków serialu – jako o rytuale towarzyszącym spożywaniu narkotyków albo wychodzeniu z ponarkotykowego czy poalkoholowego zjazdu. Pożeranie zbyt wielu obrazów współistnieje tutaj z określonymi procesami fizjologicznymi, kiedy to ciało pozbywa się nadmiaru destrukcji i powoli wraca do stanu równowagi. Harmonia polega więc na tym, że jeden naddatek zastępuje się drugim naddatkiem; obrazy chemiczne, które dają ciału poczucie szczęścia w czasach marazmu, zaczynają się utleniać, a na ich miejsce wskakują zmaterializowane fantazje – obce uniwersa i znajome rodziny.
Ale przede wszystkim – gwiazdy rocka. Figura rock bandu – nawet jeśli kulturowo nie do końca uświadamiana – zyskała na znaczeniu jako ostatni bastion nieokiełznanego nadmiaru, który manifestuje się tytaniczną rozrzutnością, niszczeniem dóbr materialnych i wypalaniem kolektywnych odruchów aż do gołej ziemi. Z perspektywy pokolenia pamiętającego MTV jako kanał z teledyskami jest to obraz wciąż żywy i kuszący obietnicą neoliberalnej utopii, w której szacunek do świata staje się wypadkową ekstrawaganckości czyjejś kurtki lub fryzury oraz grubości portfela. W „Sukcesji” tę mroczną ideę najlepiej wyraził kuzyn Greg – jedyna postać obrzydliwa w sposób niekoniecznie związany z cynicznym gnojeniem innych postaci – w trakcie rodzinnego lotu prywatnym odrzutowcem (s02e03): „Nie mogę uwierzyć, że tu jestem. Jakbym był w kapeli. Bardzo białej, bardzo bogatej kapeli. Jakbym był w U2”. Otóż to, Royowie są rockowi dużo bardziej niż sami współcześni rockmani. To nie tyle rodzina, ile zlepek glamu i brit popu, z Loganem, bezwzględnym, narcystycznym frontmanem jako nowym Bono, ale też z psychopatycznym basistą, zatrzaskującym się nagminnie w kiblu klawiszowcem oraz perkusistką o pięściach krwawiących od ciągłego walenia w ścianę pokoju hotelowego. Być może miliarderzy to ostatnie prawdziwe gwiazdy rocka, dziedziczą garderoby i pokoiki na zapleczach sal koncertowych w wersji wcale nie bardziej posh i glamour. W końcu to nie Kanye West ani Taco Hemingway, ale szwagier Tom Wambsgans z „Sukcesji” połknął własną spermę w zaszczurzonym seks klubiku dla bogaczy, stając się tym samym ulubioną porno dykteryjką wszystkich binge watcherów z wielkich miast.
Poszukiwanie perfekcyjnego indywidualisty-marnotrawcy doprowadziło kulturę ruchomych obrazów do restytucji muzycznego bio-picu, gatunku, w którym jakiś dramat i jakaś biografia są w gruncie rzeczy tylko pretekstem do pokazywania luksusowych hoteli, stosów jedzenia, wagonów koksu i przedmiotów wyrzucanych w pijanym widzie na śmietnik. Tylko w samym roku 2019 mogliśmy zniszczyć sobie nosy z Eltonem Johnem („Rocketman”), pożerać pigułki i niedojadać ze srebrnych półmisków z Judy Garland („Judy”), kaleczyć własne żyły z Mötley Crüe (netfliksowy „Brud”), wyrzucać siaty z rewolwerami w „Irlandczyku” (OK., to nie o muzykach, ale dalej w temacie), nie mówiąc już o wszystkich tych obejrzanych albo przeoczonych dokumentach o ekscesywnej i rozrzutnej popkulturze. W Polsce najciekawszym przykładem tendencji do rozpuszczonego „bio-picowania” każdego niepokornego życiorysu jest „Proceder” braci Węgrzynów: filmowa niby-biografia rapera Chady, w której warszawski muzyk latami nie wydaje żadnej muzyki, natomiast tryska na lewo i prawo sosem (pieniędzmi), żyjąc życiem typowym dla oldschoolowego rock bandu i tylko czasami dając znać, że na świat wydała go wyobraźnia pewnego znanego lewicowego publicysty. Rockowe marnotrawstwo to także najnowsze odkrycie polskich elit kulturalno-showbiznesowych, które w alarmistyczno-lamenciarskim „braggowaniu” młodego rapera Maty dostrzegały medyczny symptom pokoleniowego emo-marazmu.
Tak, „Patointeligencja” – tekst kultury „na miarę Olgi Tokarczuk” – to głównie tanie przechwałki; nie litania problemów i błędów młodości, ale lista zakupów. W dodatku napisana językiem pozbawionym przewrotności, która grupom Mobbyn i Hewra pozwoliła przeszczepiać na grunt rapowej polszczyzny „michę” czy inną „wazę” jako plemienne synonimy dobrobytu. Język jest zresztą tym, co łączy słuchanie polskiego trapu z słuchaniem i oglądaniem „Sukcesji”. W obu przypadkach mamy do czynienia z fascynującym mutantem składniowo-leksykalnym; z językiem zasysającym najbardziej infantylne i skompromitowane określenia z polszczyzny i angielszczyzny, który własną nadmiarowością, uliczno-barokowym rozpasaniem i rozgałęzieniem w stronę zarabiania, wydawania, spalania i marnotrawienia (czasu, pieniędzy, zasobów, życia) ma za zadanie przesłonić dojmujący i powszedniejący brak. Jest to właściwa mowa neoliberalnej iluzji: cynizm, przechwałki i nihilizm rapu i finansjery to w istocie ta sama smuta antropocenu (okresu zwanego także, nie bez przyczyny, kapitałocenem). Kiedy Roman Roy wymyśla kolejne piętrowe aluzje i metafory opisujące jego nadludzką aktywność seksualną, oznacza to tylko jedno: Roman jest skończonym impotentem. Kiedy Młody G rapuje do kolegi, że „zapierdalasz tu na taśmie jak jebany playback / Ja mam codziennie tutaj pay-day”, znaczy to zapewne tyle, że w lodówce odnalazł się właśnie ostatni niezapleśniały pomidorek koktajlowy. A co do Maty: za całą tą „braggą” – że ile to my nie przećpaliśmy, zaliczyliśmy, zdebetowaliśmy kartą starych i wyżarliśmy z domowych apteczek – kryje się monotonia wkuwania do matury. Powtarzalność ruchów, które same prowadzą tylko do kolejnych powieleń: ścieżki kariery, miejsca w społecznej hierarchii, dziedziczonego kapitału, kiedy świat wymaga raczej porzucenia dotychczasowych schematów wzrostu. Być może lepiej wciągać koks z rododendronów na Wilanowie, niż latać z aktówką po ojcu na drugi koniec globu.
Plusem sytuacji, w której wezwaniom do samoograniczania towarzyszy wzmożenie kapitałofantazji, może być to, że za jakiś czas ulubiony dialekt neoliberalizmu – całe to cyniczno-ironiczne, wyższościowe owijanie w bawełnę i kultura bragga sięgająca od piwnic aż po nieboskłon poprzecinany smugami CO2 z prywatnych odrzutowców – zostanie doszczętnie ośmieszony, zdeklasowany i ogołocony z legitymizującej mocy klasowego sukcesu. Świadome („Sukcesja”) oraz mniej świadome (newschoolowy hip hop) zabiegi wyolbrzymiania języka nadmiaru obnażają jego fasadowość – to listek figowy samouwielbienia przykrywający lęki, rozczarowania i nudę nudną jak ta u młodopolskich poetów. Oczywiście język językiem, ale praktyki, o których on opowiada, wywołują przecież zupełnie realne skutki: spalanie paliw to krótsze istnienie życia w znanej nam postaci, pogarda i klasizm to cierpienie milionów i mniej sprawiedliwy świat. Dlatego jeśli nawet rozumiem, że zachwyty moich rówieśników w miękkich swetrach nad panem prezesem w prywatnym odrzutowcu to pochodna potransformacyjnej wyobraźni i niepewności spowodowanej obecnym (i nadchodzącym, jeszcze większym) brakiem, to mimo wszystko mam ochotę wstać i chlusnąć im na kaszmiry resztką zimnej kawy. Niech mają odrobinę brudu, skoro taki z nich czyściutki rock band. W czasach dekadenckiego nadmiaru, który jest także niedoborem, trzeba się liczyć z gwałtownymi reakcjami bliźnich siedzących na tej samej kawiarnianej grzędzie. A przecież ja także czasem się nudzę, no nie?