Tak mógłby powiedzieć Piotr Lipiński, który niedawno wydał kolejną książkę o człowieku komunistycznej władzy.
Sformułowanie „kolejną książkę” ma w tym przypadku specjalne znaczenie, bo Lipiński buduje swoją karierę na jednym temacie – PRL-u, a zwłaszcza jego prominentów i „zbrodniarzy”. Regułą w jego dorobku stało się mnożenie podobnych publikacji o charakterze biograficzno-reportażowym i powracanie do opisywanych osób. Lipiński zaczął jako reporter sądowy od książki „Humer i inni” wydanej w 1997 r.; prawie dwie dekady później wrócił do postaci emblematycznego ubeka w „Bicia nie trzeba było ich uczyć” (2016). Ma na koncie trylogię o Bierucie: „Bolesław Niejasny”, „Towarzysze Niejasnego” i „Ofiary Niejasnego” (2001–2004); po latach ponownie sportretował stalinowskiego prezydenta w „Bierut. Kiedy partia była bogiem” (2017). Wcześniej ukazał się „Cyrankiewicz. Wieczny premier” (2016). Teraz przyszła kolej na książkę „Gomułka. Władzy nie oddamy” (2019). Nie będę wymieniać wszystkich tytułów Lipińskiego, ale muszę wspomnieć o wydanych wspólnie z Michałem Matysem „Absurdach PRL-u” (2014), znacznie lżejszej, michałkowej publikacji. Z popkulturowego punktu widzenia poprzestanie na „zbrodniczości” PRL-u to bowiem zbędne ograniczenie. Postulują je tylko najbardziej rygorystyczni antykomuniści, którzy mogą sobie pozwolić na bezkompromisowość dzięki państwowym lub kościelnym posadom. Będąc reporterem, warto zadbać o efekt synergii dwóch formatów i rozszerzyć target przez sięgnięcie po tak zwany PRL-owski absurd. Rozdział „Absurdów” traktuje o tym samym co książka Lipińskiego zatytułowana „Geniusz i świnie. Rzecz o Jacku Karpińskim” (2014). „Absurdy” miały swój telewizyjny odpowiednik w postaci dokumentalnego miniserialu (produkcji TVP) „Zagadki tamtych lat” – Lipiński był scenarzystą i realizatorem dwóch odcinków cyklu.
Autor sprzedaje wielokrotnie ten sam towar czy raczej rozszerza wiedzę i doskonali warsztat? Żeby odpowiedzieć na to pytanie, należałoby przeczytać wszystkie jego dzieła – a mnie wystarczająco znudziło pięć nowszych, żeby stwierdzić, że powyższa opozycja jest fałszywa. Nawet jeśli Lipiński się rozwija, efekt nie jest pasjonujący. Niezależnie od tego, od kiedy jego książki zaczęły ukazywać się w reportażowej serii Czarnego, ich popularność znacznie wzrosła.
Tytuł mojego tekstu jest przekorny, gdyż Lipiński uporczywie stosuje chwyt dociekania z punktu widzenia prostaczka. Jak myśleli, co czuli, dlaczego robili to, co robili Humer, Bierut, Cyrankiewicz, Gomułka i inni ludzie komunistycznej władzy. Swoich bohaterów uważa za byty obce, inne, niezrozumiałe, absurdalne, skandaliczne, radykalnie niebliźnie. „Podczas naszych spotkań ani razu nie zdarzyło się nam mieć takiego samego zdania na jakikolwiek temat” – podsumowuje (ze zdziwieniem? zadowoleniem? uprzedzająco?) swoje rozmowy z Adamem Humerem. „Jaki był więc Bolesław Bierut? Nigdy się tego nie dowiem. Nigdy tego nie zrozumiem” – tego rodzaju stwierdzenia powracają w książkach Lipińskiego jak refren. Wydaje się, że jego rozczarowanie procesem Humera wynika po części właśnie z naiwnego postawienia sprawy. Biograf reportażysta oczekuje od wymiaru sprawiedliwości ustalenia, skąd się biorą komuniści, zmierzenia ich i przedstawienia na wykresie, pomocy w zrozumieniu niepojmowalnego: „Poza deklaracjami oskarżonych, że walczyli z »niesprawiedliwością społeczną«, sąd nie odkrył innych powodów ich pracy w Urzędzie Bezpieczeństwa. Nie wiadomo, ile było w nich wiary, ile cynizmu, ile karierowiczostwa, a w jakim stopniu o ich losie zadecydował przypadek”. Lipiński ma za złe przedstawicielom prawa zainteresowanie dla konkretnych przestępstw („który z oskarżonych kiedy i jak uderzył”), a przegapienie głównego, jego zdaniem, celu tych przestępstw – „zniszczenia Polaków, którzy nie godzili się na okupację komunizmu”.
Sam nie traci z oczu horyzontu, za który uznał wymierzoną w naród przemoc komunistów, niespecjalnie walczących z hitlerowcami, za to występujących przeciwko swoim. „W lipcu 1944 zaczęła się dla nich [komunistów] prawdziwa wojna. O nowy ustrój. Przeciw Polakom”. W dociekaniach Lipiński jest czujny. Już w wyglądzie swoich bohaterów szuka znaków inności i winy. Odnotowuje, jakie sprawiają wrażenie, czyta z twarzy, oczu. Najchętniej odkryłby tu jakąś antropometryczną prawidłowość; jest zawiedziony, by nie rzec oburzony, gdy stwierdza zwyczajność powierzchowności i obejścia komunisty. Może to być zwykłe utrudnienie roboty reportera. Tak jest w przypadku Bieruta, grzecznego i nijakiego urzędnika: „Nie było w nim niczego demonicznego. Nie było w nim niczego wyrazistego”. Ale przy pierwszym spotkaniu mniej znanych osób może to być niebezpieczny pozór. Tak było z Włodzimierzem Musiem, generałem KBW: „Muś sprawiał wrażenie miłego, starszego pana. Łatwo go było polubić”. Na szczęście Humer demaskuje kolegę. Według jego słów – skwapliwie podchwyconych przez Lipińskiego – ci z KBW „w polu, w czasie akcji, nie takie rzeczy [jak bicie w śledztwie] musieli robić”. Sam Humer, choć nie miał szans, by zwieść rozmówcę (bo stał się symbolem „najbrutalniejszego epizodu powojennej historii”), „był nijaki, gdy opowiadał swój życiorys, nie wyglądał na człowieka, który mógłby kogoś pobić. Przez większość czasu sprawiał wrażenie dobrze wychowanego, spokojnego starszego pana”. Jak powinien wyglądać emerytowany śledczy kilkadziesiąt lat temu stosujący tortury, jak miałoby się to manifestować na jego obliczu, pozostanie tajemnicą Lipińskiego.
Ponieważ bohaterowie (poza Humerem) nie żyją, reporter chce się do nich zbliżyć przez osobiste zapiski, należące do nich przedmioty i ludzi, którzy mieli z nimi kontakt, bądź innych, żyjących, komunistów. Nie jest to zwykłe zbieranie materiałów. Lipiński traktuje źródła w sposób magiczny. Ma za złe Bierutowi, że zostawił tylko kilka stron niewiele wnoszących dziennikowych notatek, bo teraz nie można „»posłuchać« tego, co chciałby o sobie prywatnie powiedzieć Bierut”. Tym bardziej ochoczo Lipiński rzuca się na obszerne wspomnienia Gomułki. Zaznacza, że nie będzie wobec nich bezkrytyczny, ale ulega sugestywnemu autoportretowi „Wiesława”. Widać to lepiej w zestawieniu z biografią Gomułki napisaną przez Piotra Gajdzińskiego („Gomułka. Dyktatura ciemniaków”, 2017) – autor jest z kolei tak ostentacyjnie nieufny wobec legendy tworzonej w „Pamiętnikach”, że nazywa ich fragmenty bzdurami. To, jaki użytek robi Lipiński z autonarracji Gomułki, wynika z zamiaru przeniknięcia tajemnicy komunizmu: „Ale nawet jeśli nie dam wiary wszystkiemu, co o sobie myślał Gomułka, to nie znajdę lepszego sposobu niż właśnie wspomnienia, aby głębiej wedrzeć się do jego umysłu”. Z tego samego magicznego powodu wyjątkowymi źródłami informacji są dzieci bohaterów – syn i córka Bieruta, a zwłaszcza syn Gomułki, zdaniem Lipińskiego łudząco doń podobny, stają się (domniemanymi) mediami ojców. „Być może tak samo na moje pytania odpowiadałby dziś Władysław Gomułka”. Ponieważ jednak syn Gomułki to jednak nie Gomułka, Lipiński sam próbuje wcielić się w zmarłego dawno temu pierwszego sekretarza. Kiedy pisze o jego wielogodzinnych, nudnych przemówieniach, wspomina o eksperymencie polegającym na tym, że przeczytał przemówienie Gomułki, naśladując jego manierę. Trwało to 154 minuty. Lipiński dość lakonicznie zdaje z nich sprawę, ale myślę, że wrażenia w trakcie tej wcieleniówki miał niezwykłe. Inaczej nie wytrzymałby tak długo.
Specjalny status wśród wielu przywołanych głosów mają żyjące „skamieliny”, to jest „starzy komuniści”, którzy działają jak wehikuł czasu: „Przez wiele lat spotykałem się ze starymi komunistami i próbowałem zrozumieć, jaki był Bierut. Opowiadali mi o tym, jak go zapamiętali, ale też pokazując komunistyczny sposób myślenia, dawali namiastkę poczucia, że wdzieram się w umysł samego pierwszego powojennego prezydenta”. „Wdzieranie się w umysł” jako reporterskie zadanie wiąże się również z nietypowym jak na antykomunistę doborem i sposobem cytowania autorytetów. Lipiński bez szczególnego nawiasu przywołuje informacje i opinie formułowane przez historyków i biografów partyjnych, jak Andrzej Werblan i Eleonora Syzdek. Skoro ma do czynienia z obcymi – nie pozna ich, nie słuchając podobnych do nich obcych. A skoro obcy mówią w obcym języku, Lipiński często przywołuje specjalistę od teorii tego języka, Michała Głowińskiego, by przetłumaczył na język polski obce narzecze i objaśnił jego osobliwości. Często jednak nawet autochtońscy specjaliści rozkładają ręce, jak w przypadku wewnętrznego sporu o niepodległość Polski: „Dziś różnice między »większościowcami« a »mniejszościowcami« są prawie nie do odczytania – tłumaczył mi Aleksander Kochański. – Do podziałów przyczyniły się też personalne sympatie, wzajemne niechęci. […] Henryk Cimek i Lucjan Kieszczyński, autorzy książki »Komunistyczna Partia Polski 1918–1938«, także przyznawali, że po latach trudno odtworzyć, o co chodziło w tym sporze”. (Ciekawe swoją drogą, że Lipiński nie korzysta z biografii Gomułki autorstwa Anity Prażmowskiej [„Władysław Gomułka”, 2016], którą umieścił w swojej bibliografii. Autorka z rozeznaniem historycznych różnic politycznych i z przystępnym ich wyłożeniem nie ma problemu.) Mimo że Lipiński stara się komunistycznego języka nauczyć, myli podstawowe słówka, umykają mu konteksty. Nie pomagają nawet bezpośrednie wskazówki native speakera (a może właśnie one utrudniają zadanie):
Ale reakcja i wróg klasowy to co innego – roześmiał się Józef Olszewski. – Wróg klasowy to wąskie pojęcie, może nim być obszarnik, fabrykant. A reakcja to skrajna prawica, przeciwna wszelkiemu postępowi. Marzy, żeby wrócić do starych, z ubiegłego wieku, pojęć. Chociaż reakcjonistą nie musi być ciemniak. Przeciwnikiem postępu równie dobrze może być ktoś z wykształceniem, z dyplomami.
Przy tak niewdzięcznej reporterskiej materii żaden intencjonalny poznawczy wysiłek nie może się równać z epifaniami, jakich autor doświadczył dzięki Humerowi, kiedy zorientował się, że ten, odpytując świadka w swoim procesie, odruchowo wchodzi w niegdysiejszą rolę: „Najpierw przejęzyczył się, nazywając świadka oskarżonym. I nagle zaczął, jak za dawnych lat, przesłuchiwać Żuka”. Lipiński poczuł to na własnej skórze: „Ożywiał się dopiero, gdy mówił o »terrorze podziemia«. Podnosił wtedy głos, pochylał się do mnie nad stołem – tak mógł wyglądać, gdy przesłuchiwał więźniów. Czuć w nim było tyle drzemiącej agresji, że miałem ochotę zapytać: »Panie pułkowniku, do czego powinienem się przyznać?«”.
Co takiego odkrywa Lipiński dzięki nadzwyczajnym, magicznym i epifanijnym metodom? Do jakich wniosków dochodzi? W tym sęk – odkrywa to, co już wie, wyciąga wnioski tożsame z założeniami. Jego wysiłek pozostaje jałowy również dlatego, że powstaje opowieść ahistoryczna i apolityczna. Polega ona na recytacji wykutego na blachę antykomunistycznego katechizmu. Nie pozwoliłabym sobie tak łatwo na protekcjonalną religijną metaforę, gdyby nie to, że jedną z powtarzanych przez Lipińskiego tez jest oklepane porównanie komunizmu do religii. Wynotowałam poniżej przykładowe koncepty z tej tezy wynikające. Komuniści nie myślą samodzielnie, tylko wierzą w dogmaty. Samokrytyka na zebraniu to odpowiednik powszechnej spowiedzi. Gomułka „uwierzył w herezję, że to on wie lepiej niż Stalin, jak powinna wyglądać komunistyczna Polska”, dlatego w 1948 roku na plenum KC „zaprzeczył głównym prawdom komunistycznej wiary”. W efekcie został męczennikiem prześladowanym przez współwyznawców. Jednak nie stracił wiary, nie przeklął komunizmu. Rywalizacja milenijna w 1966 roku „to nie było jednak starcie ateistów z Kościołem. To było zderzenie dwóch religii”. Bywa, że porównania sypią się seriami: „Bogiem była partia, papieżem – Stalin, a jedyną drogą do zbawienia – rewolucja. […] Raj zaś ucieleśniał Związek Radziecki”; „Komintern to było więcej niż Watykan dla Kościoła. Posyłano go [Bieruta] za granicę jako nuncjusza apostolskiego”. Biografie komunistycznego prezydenta były hagiograficzne, a on sam „odgrywał [w nich] rolę świeckiego świętego”. Wyszukane warianty tej metafory suflują Lipińskiemu sami komuniści: „byłem biskupem Warszawy – pierwszym sekretarzem KW”, wyraził się Władysław Matwin, zaś Julian Brun pisał o partii radzieckiej, że „jest to zakon świecki o ścisłej regule i żelaznej dyscyplinie”. Szczególnie ukontentowany jest Lipiński, gdy sam Gomułka posługuje się tego rodzaju metaforyką:
Jako komunista zachowywałem się wobec partii identycznie, jak zachowuje się głęboko wierzący katolik wobec spowiadającego go księdza, któremu na pytanie odpowiada słowami prawdy, niczego przed nie zatajając. Wiara, jaką żywiłem do KPP, do jej instancji partyjnej, jak w ogóle do idei socjalizmu, była zupełnie podobna do wiary w Boga i jego kościół święty, żywionej przez szczerych wyznawców religii rzymskokatolickie.
Nic z tej żonglerki znaczeń nie wynika. To retoryka służąca usytuowaniu filozofii, dyskursu, wyborów politycznych, ustroju, które Lipiński odrzuca, poza obszarem racjonalności („wszelkiej logiki”) oraz skompromitowanie ich z pozycji ontologicznych. Oczywiście autor świetnie wie, co jest racjonalne i rzeczywiste. Może zatem stwierdzić, że w komunizmie ideologia „wypiera rzeczywistość” aż do jej zaprzeczenia: „Komunizm polega na tym, że rzeczywistość jest lustrzanym odbiciem propagandy. To, co udaje białe, naprawdę jest czarne”. A przecież takie metafory mogą mieć walor opisowy. Przykładem to, co Kacper Pobłocki pisze o kapitalizmie finansowym: fundamentem mechanizmu rezerw cząstkowych jest wiara wszystkich w stabilność systemu finansowego; bank zakłada, iż nie dojdzie do sytuacji, że wszystkie osoby, które ulokowały w nim oszczędności, będą chciały jednocześnie je wyciągnąć. „System ten działa prawidłowo tylko wówczas, gdy wszyscy wierzą w to, że działa”. Alan Greenspan, szef Rezerwy Federalnej, „opierał swoje działania przede wszystkim na wierze – zarówno w to, że rynki mają naturalną tendencję do zmierzania do stanu równowagi, jak i w to, że temporalna oś rozwoju kapitalizmu opiera się na ciągłym wzroście”. Pobłocki – jak Lipiński w przypadku komunizmu – cytuje kapitalistów wyznających swoją wiarę i rekapituluje analizy, w których wykorzystuje się metaforykę quasi-religijną, ponieważ chce uwypuklić najważniejsze cechy kapitalizmu i pieniądza zwanego fiducjarnym. Chce w ten sposób podważyć dominujące myślenie o prawach rządzących światową gospodarką jako prawach przyrody. Choć nie lubi kapitalizmu i tego nie ukrywa, nie zamierza mu przypinać łatki tępego absurdu obciążonego krwawymi konsekwencjami (a mógłby).
Lipiński powinien czytać Pobłockiego (i w ogóle czytać więcej) nie tylko po to, by nauczyć się etycznego stosowania metafor. Przy większym oczytaniu nie absolutyzowałby może swojego historycznie ograniczonego punktu widzenia. Nie pisałby tak lekko o „uniwersalnych prawach ekonomii” ignorowanych przez komunistów i o cywilizacyjnym zapóźnieniu PRL-u. Nie postrzegałby PRL-u jako osobliwego, izolowanego tworu, niepowtarzalnego w swej groteskowości. Gdyby na przykład sięgnął po „Fordlandię” Grega Grandina, mógłby dostrzec analogię między uprzemysłowieniem w stylu radzieckim a fordyzmem. Już samo posługiwanie się performatywem zapóźnienia i niewiedza o tym, że peryferie są częścią światowego systemu, to szkodliwa naiwność, a Lipiński wypełnia ten kontur kolejnymi komunałami. PRL to jeden wielki i mnóstwo małych absurdów, zlepek paradoksów, historii prześcigających fikcję szalonego scenarzysty, dziwnych rytuałów nieczytelnych i nieprzydatnych gdzie indziej. Wszystko to było zarazem ekscentryczne i strasznie nudne. Lipińskiemu jeszcze mało i retorycznie ogrywa absurd, który co prawda się nie wydarzył, ale i tak można nim obciążyć komunistów: „Za czasów Stalina komuniści wsadziliby do więzienia samego Pana Boga. Gdyby tylko w niego wierzyli”; „Gdyby to było tylko możliwe, PRL-owska władza zapewne przydzielałaby orgazm na kartki”.
Niemal wszystko w PRL-u jest zagadką, a główna z nich brzmi: „jak PRL w ogóle był w stanie działać”. Nieprawdziwy kraj bez wolnego rynku i z niewymienialną walutą. Układ oparty na lipie i wiecznej prowizorce, marnujący ludzki potencjał (geniusze hodowali w nim świnie), borykający się z permanentnymi brakami, które wymuszały łapownictwo i kombinatorstwo. Jeśli czegoś było w nim dużo, to Lipiński i tak przedstawia to w sposób komiczny – PRL był na przykład mocarstwem goździkowym i buraczanym. Braki próbowano załatać marnymi ersatzami. Tu przywołany zostaje nieśmiertelny przykład wyrobów czekoladopodobnych oraz (w funkcji argumentu? dowodu?) dowcip o recepturach zastępczych na wędliny: „Gdzie jest papier toaletowy? – W kiełbasie”. Świadczy to o tym, że Lipiński nie czyta nie tylko opracowań naukowych, ale nawet etykietek leżących na sklepowych półkach produktów, skoro śmie oceniać ówczesną żywność jako podrabiany towar niskiej jakości.
Władza PRL była z radzieckiego nadania, o nikłych wpływach politycznych, narzucona fałszerstwem i siłą. Znienawidzona, zwalczana, oszukiwana. Z czasem przybywało jej zwolenników, lecz nie byli to ideowcy, a konformiści i karierowicze. Lipiński dysponuje najwyraźniej badaniami motywacji członków partii, bowiem stwierdza twardo: „większość ludzi zapisywała się do Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej, żeby ułatwić sobie życie”. Wydawałoby się zatem, że autor stoi po stronie idealizmu. Otóż nie. Powtarza bowiem, że co prawda komuniści chcieli zmienić świat na lepsze, ale trudno poważnie traktować te mrzonki. Traktuje jako śmieszne urojenia nawet projekty, których komuniści nie byli autorami i które do pewnego stopnia zostały zrealizowane. Tak reportażysta biograf podchodzi do jednego z projektów młodego Bieruta, który przed wielką wojną pod wpływem Jana Hempla chciał wyjechać do brazylijskiej Parany, by „budować wolną od zaborów Polskę”. Zamiar ten zostaje skwitowany tak, jak kwituje się oczywiste nonsensy: „Z tych marzeń i planów jednak nic nie wyszło, Brazylia nie stała się drugą Polską”. Lipiński nie wie, że zdradza w ten sposób swoją ignorancję. Kolonizacja polska w Brazylii była pod koniec okresu rozbiorów bardzo intensywna, przeszła oczekiwania zapraszających Polaków brazylijskich władz i patronującego temu przedsięwzięciu papieża. Wielu kolonistom przyświecała idea stworzenia po drugiej stronie oceanu Nowej Polski. Wystarczy zrobić prosty internetowy research, przejrzeć źródła (fachowo wydane i skomentowane pamiętniki emigrantów), poczytać klasykę („Pan Balcer w Brazylii” Konopnickiej, akurat przeciwniczki brazylijskiej kolonizacji) czy chociażby popularne powieści (cykl „Bartochowie” Bolesława Mrówczyńskiego). Ale żeby sięgnąć po dodatkową literaturę, trzeba dopuścić myśl, że może nie wszystko, co mówi komunista, jest totalną bzdurą. Lipiński nadmienia, że w swych odległych wojażach Hempel trafił między innymi do Brazylii, ale nie interesuje go, co we wspomnieniach mistrza mogło zainspirować Bieruta do powzięcia zabawnego planu.
Lipiński nie pozwala nam przy tym zapomnieć (jak moglibyśmy?), że komuniści nie byli nieszkodliwymi fantastami. Uznawali konieczność krwawej eliminacji wrogów i nieodmiennie kończyli jako zbrodniarze. Gorzej, ludziom, którzy, gdyby nie PRL, byliby zwykłymi chłopami i robotnikami, umożliwili kariery katów w aparacie bezpieczeństwa. Podstawową winą komunistów było to, że nie dbali o niepodległość Polski. Jeśli bywali patriotami, to dlatego, że w swych politycznych celach „tak postanowiła Moskwa”. U Lipińskiego (a Lipińskich jest legion) komunista nie ma szans. Źle, gdy jest koniunkturalistą, cynikiem, i źle, gdy wbrew wszystkiemu trwa przy swoich przekonaniach. Źle, gdy jest człowiekiem wykształconym, jeszcze gorzej, gdy awansującym analfabetą. Źle, gdy wierzy w powszechne poparcie, fatalnie, gdy zdaje sobie sprawę z braku poparcia, ponieważ wtedy tłumaczy to sobie jako skutek antykomunistycznej propagandy. Źle, gdy dużo pracuje, nie korzysta z przywilejów, jest ascetyczny (Bierut i Gomułka), okropnie, gdy jest „spasionym jak wieprz” sybarytą (Cyrankiewicz). Źle, gdy gospodaruje oszczędnie i nie rozumie konsumpcyjnych tęsknot społeczeństwa, nagannie, gdy zaciąga kredyty, by te tęsknoty zaspokoić. Źle, gdy ustanawia całkiem nowy porządek, tak samo źle, gdy sięga do pozytywnych tradycji (robotnicze święto 1 maja, spółdzielczość, socjalizm), bo zawłaszcza je i obraca w zło. Państwo robotników (i chłopów) zrobiło też coś złego z wzorcowym przedwojennym robotnikiem – zastąpili go tacy, którzy mieli „antysocjalistyczny stosunek do pracy: nieróbstwo, kradzieże”. Jakby wszystko, czego komuniści się tknęli, zamieniało się w rdzę. Podobnie z nielicznymi zasadniczo dobrymi przedsięwzięciami PRL-owskich władz. Walka z analfabetyzmem jest OK., ale została podjęta z nieszlachetnego powodu: „nauka czytania miała nie tylko umożliwiać zapoznawanie się z literackim dziedzictwem ludzkości, ale też wspomagać propagandę”. Gomułka protestuje przeciwko aresztowaniu szesnastu przywódców podziemia przez NKWD? Niby w porządku, ale (jak wyżej) ze złych powodów: zdaniem Gomułki NKWD nie powinno aresztować szesnastu, bo zależność od ZSRR trzeba ukrywać, inaczej nowa władza, postrzegana jako obca agentura, nie będzie miała w oczach Polaków znaczenia, a co dopiero mówić o poparciu.
Ten ostatni przykład dobrze wprowadza w problem, jaki ma Lipiński z Gomułką. Ze wszystkich komunistów, w których umysły próbował się wedrzeć, ten pewnie jest mu najbliższy, ponieważ uchodzi za patriotę i upartego choleryka, który miał odwagę przeciwstawić się radzieckim towarzyszom. Jako najdonioślejszy przykład podnosi się zwykle, że zapobiegł wprowadzeniu w Polsce kolektywizacji rolnictwa – jednego z najbardziej złowrogich elementów systemu stalinowskiego. Taka sława Gomułki sprawia, że z niejakim uznaniem wyraża się o nim nawet publicysta Radia Maryja, Jerzy Robert Nowak, który musi szczególnie dbać o swój wizerunek młota na komunistów, bo w IPN-ie są na niego kwity, wobec czego rola Wallenroda, jaką sobie przypisuje, wydaje się mocno wątpliwa. A jednak facet ryzykuje i ceni Gomułkę za dbanie o polski interes narodowy i pyskowanie gensekom. Te cechy zbawiają Wiesława w oczach najgorliwszego (bo umoczonego w komunizm) antykomunisty. I odwrotnie, jeśli chce się zdyskredytować Gomułkę, należy mu odmówić patriotyzmu i zaprzeczyć, jakoby stawiał się Moskwie. „A my się całujemy, bez wstydu i bez tremy” – śpiewały kukiełki Gomułki i Chruszczowa w „Szopce w grajdole” Wolskiego z 1991 roku; i faktycznie z głośnym cmokiem się całowały. Potem następował montaż migawek z powitań obu przywódców, kraszonych zawsze pocałunkiem przyjaźni. Ten sam sposób dyskredytacji wybiera Gajdziński, polemizując z przekonaniem o autonomicznej pozycji Gomułki w relacjach z ZSRR. Jednak i ten biograf wymięka, gdy przychodzi do zasług Gomułki jako ministra ziem odzyskanych przeciwdziałającego wywożeniu mienia z tych terenów przez Armię Czerwoną (i szabrowników). „I tam zapisuje najpiękniejszą kartę w swoim politycznym życiorysie. Imponującą” – pisze Gajdziński z zaskakującą w jego książce rewerencją.
Lipińskiemu wbrew deklaracjom obcości zdarza się wchodzić w doraźne sojusze ze swoimi bohaterami. Niektóre ich wypowiedzi świetnie rozumie bez tłumacza – te, które potwierdzają antykomunistyczne stereotypy. Wspominałam już o tym, jak chętnie Lipiński cytuje komunistów, gdy porównują komunizm do wiary religijnej. Równie skwapliwie podchwytuje stwierdzenia o tym, że rewolucja musi być krwawa, a już antykomunistyczny stereotyp żydokomuny w ustach komunisty to dla niego nie lada gratka. Podobną kategorię stanowią wypowiedzi komunistów, którzy przyznają się do klęski, na przykład zdania Urbana i Messner o nieudolnym, niewydajnym, niesprawnym ustroju, niedającym się zreformować. Gomułka to bardziej złożona sprawa. Przede wszystkim (dowiadujemy się tego z „Prologu”) cenił go dziadek Lipińskiego, który nie był komunistą i nie był w partii. Mimo to we wrześniu 1982 roku zabrał wnuka do Warszawy na pożegnanie Gomułki spoczywającego w trumnie wystawionej na widok publiczny w gmachu KC. Do zwłok stała długa kolejka osób, które ceniły zmarłego. Dziadek Lipińskiego „zapewne szanował Gomułkę za skromność i uczciwość. Czasami o tym wspominał. […] ludziom pamiętającym przedwojenną polską biedę – dziadek pochodził z wielodzietnej chłopskiej rodziny – podobała się ascetyczność Gomułki. Inaczej niż tym, którzy zaznali tylko powojennej siermięgi i marzyli o bogatszym świecie”.
Mamy więc fakty, które zagrażają tezie o braku społecznego poparcia dla komunistycznych rządów. Kolejka do trumny, choć pozornie skromniejsza, jest ważniejszym faktem niż bezsprzecznie ogromny fakt, jakim był wiec na placu Defilad w październiku 1956 roku Kilkaset tysięcy ludzi, którzy przyszli, by wyrazić swoje poparcie dla Gomułki, Lipiński bagatelizuje jako wynik zbiorowej amnezji, nadinterpretacji i nieporozumienia. Polacy zapomnieli, że to powojenne rządy Gomułki – a nie późniejsze stalinowskie Bieruta – pochłonęły więcej ofiar, uwięzienie Gomułki utożsamiali z represjami, jakie spadły na resztę narodu, w związku z czym usłyszeli co innego, niż powiedział wówczas z trybuny. Każdy Polak, który stawiał się Moskwie, zdobywał według Lipińskiego szacunek rodaków, a Gomułka robił to regularnie. Polacy „pokochali” więc komunistę, bo uznali go za antykomunistę. Ci, którzy 12 lat po Grudniu 1970 roku przyszli pożegnać byłego przywódcę spoczywającego w trumnie, nie mogli już mylić oczekiwań z rzeczywistością. Zaryzykuję stwierdzenie, że Lipiński, lojalnie odtwarzając to, w jaki sposób jego dziadek postrzegał Gomułkę, na moment zbliża się do ujęcia, od którego zasadniczo stroni. Mam na myśli – cóż za zaskoczenie! – ujęcie polityczne. Może ludzie stojący w 1982 roku w kolejce do trumny Gomułki widzieli w nim człowieka o określonych cechach wynikających z określonych kolei życia, z określonym sposobem pojmowania świata i określonymi poglądami, który doszedł do określonej pozycji i w określonej sytuacji lokalnej i globalnej działał na miarę swoich przekonań i możliwości, uciekając się czasem do moralnie poprawnych, a czasem nagannych metod? Czy to tak trudno zrozumieć?
Lipiński woli dyskurs moralistyczny i niczego niewnoszące dramatyzowanie oparte na rzekomych kontrastach i paradoksach. „Gomułka żył w politycznej schizofrenii, między komunizmem a patriotyzmem”; „Terror zgodnie z prawem – wierzył w tak absurdalne połączenie”; z jednej strony „Gomułka stawia się Stalinowi. […] wydaje się niemal bohaterem”, z drugiej – „kolejni Polacy trafiają do więzień” i są okrutnie torturowani. Czy gdyby w zdaniach tego typu zmienić realia, wydałyby się one Lipińskiemu równie niepojęte? Weźmy Abrahama Lincolna. Przeszedł do historii jako prezydent, który doprowadził do zniesienia niewolnictwa w USA, a jednocześnie wydał zgodę na największą egzekucję w dziejach Ameryki, kiedy stracono 38 indiańskich powstańców Białego Kruka. Następnie poparł usunięcie reszty Dakotów z Minnesoty; setki z nich padły z głodu w trakcie wędrówki na zachód. Wyzwoliciel czarnych przyczynił się do eksterminacji czerwonych. Naśladujemy Lipińskiego, więc nie liczy się dla nas naświetlanie złożoności historycznych sytuacji. Tropimy rzekome sprzeczności i paradoksy. Dlatego przemilczamy, że dzięki ingerencji Lincolna nie stracono 265 innych rdzennych Amerykanów uznanych wówczas za rebeliantów oraz że prezydent musiał się liczyć z lobby osadniczym, które domagało się wypędzenia pierwotnych mieszkańców zajmowanych ziem. Powyższy przykład przytaczam za książką Macieja Jarkowca „Powrócę jako piorun” – reportażem biograficzno-historycznym (a więc ulubionym gatunkiem Lipińskiego) – o kilka klas lepszą pracą niż „Gomułka. Władzy nie oddamy”.
Mogę też podać przykład bliższy – w maju 1970 roku w trakcie protestów przeciwko zaangażowaniu w wojnę w Wietnamie Gwardia Narodowa zabija czterech i rani dziewięciu studentów. Ówczesne FBI nie tak znowu bardzo różni się od SB, inwigiluje i nęka aktywistów prodemokratycznych ruchów społecznych (np. Martina Luthera Kinga), fabrykuje dowody, wymusza zeznania zastraszaniem. Jednocześnie władze USA – jak to one – mają pełne usta demokracji. Jak mogą żyć w takiej politycznej schizofrenii? Któż zdoła wedrzeć się do ich umysłów?
Dość jednak szyderstw, na koniec podam jeden przykład uproszczeń dotyczących biografii Gomułki, jakich u Lipińskiego jest mnóstwo. Kiedy opowiada o porozumieniu Gomułki i Wyszyńskiego (liberalizacja polityki wobec Kościoła w zamian za poparcie w wyborach 1957 roku) oraz nagłym końcu tego układu, pisze o rozpoczęciu wojny z Kościołem przez Gomułkę, który dostrzegł, że „prymas i jego linia duszpasterska zagrażają tworzeniu społeczeństwa komunistycznego”. „Władza uznała, że [Wyszyński] rozpętał ofensywę wojującego klerykalizmu”. Trudno uznać to wyjaśnienie. Czyli co, dotąd Gomułka liczył, że stworzy „społeczeństwo komunistyczne” pod rękę z prymasem? A Wyszyński nie walczył z komunistycznymi rządami? Tak się władzy tylko wydawało? Czym w takim razie była na przykład biblijna groźba utopienia z kamieniem młyńskim u szyi wystosowana przez prymasa do rodziców wysyłających dzieci do szkół bez lekcji religii? Co prawda Lipiński wspomina, że dobre relacje skończyły się po powrocie Wyszyńskiego z Watykanu, że wrócił „duchowo odmieniony” i „przestał uznawać zwierzchność państwa”, ale nie sposób uchwycić, co się właściwie wydarzyło. Na szczęście jest Prażmowska i jej rzeczowe polityczne podejście. Biografka pisze, że Wyszyński miał z Gomułką całkiem solidną podstawę porozumienia – dążenie do umocnienia władzy na nowych zachodnich terenach Polski. Watykan zaś nie chciał uznać przejęcia przez polski Kościół poniemieckich diecezji na ziemiach odzyskanych. Pius XII był zdecydowanym antykomunistą, przeciwnym jakimkolwiek porozumieniom z wrogiem. Już w 1949 roku miał z tego powodu grozić Wyszyńskiemu cofnięciem poparcia. Nie wiadomo, jakich instrukcji udzielił prymasowi w 1957 roku, pisze Prażmowska, ale ten po powrocie był twardszym negocjatorem, zgłaszał bardziej zdecydowane postulaty przywrócenia Kościołowi jego pozycji. Mamy więc dwóch ważnych graczy, którzy zasadniczo są rywalami w grze o władzę, ale doraźnie zawierają sojusz. Za oboma stoją zewnętrzni mocodawcy, którym winni są posłuszeństwo, ale z którymi w miarę możliwości starają się negocjować własne interesy. Sytuacja jest historycznie zdeterminowana, złożona i dynamiczna, ma aspekty mikro (psychologiczne) i globalne (polityka międzynarodowa). Autorka zgłębia ją i analizuje, czyli wykonuje swoją robotę, dając solidną polityczną biografię. Ta sama robota może zaowocować dobrym reportażem historyczno-biograficznym. Lipiński woli antykomunistyczne pustosłowie.
Już pewnie pisze kolejną książkę. Obstawiam Gierka.
Piotr Lipiński, „Gomułka. Władzy nie oddamy”
Czarne
Wołowiec 2019